niedziela, 29 sierpnia 2021

MYSTERIZER - The holy war 1095 (2021)


 Kto lubi fiński melodyjny metal z nutką power metalu i komu nie przeszkadza stylistyka na skraju Leverage, Stargazery, czy też Stratovarius ten z pewnością powinien zaznajomić się z "The holy war 1095". To udana kontynuacja tego co band wypracował na debiutanckim krążku "Invisible enemy" i choć jest to wartościowy album, to nie ma szans stanąć  u boku najlepszych płyt roku 2021.

Zawiniły bardziej kompozycje, aniżeli muzycy. Sekcja rytmiczna kusi dynamiką i szybkością, a gitarzyści nie boją się postawić na bardziej wyszukane melodie. jest w tym wszystkim sporo logiki, bo to właśnie melodie odgrywają tutaj kluczową rolę. Napędzają ten album i czynią go atrakcyjnym dla maniaka power metalu. Nie brakuje prostych i chwytliwych riffów czy solówek. Tylko gdzieś tutaj brakuje pazura, jakiegoś mocniejszego uderzenia, czy bardziej trafionych przebojów. Płyta się broni bo nagrali ją doświadczeni muzycy, którzy grać potrafią. Trzeba pamiętać, że Mysterizer to przede wszystkim wysokie rejestry utalentowanego wokalisty Tomi Kurttiego. Momentami przypomina mi manierę Kiske czy Matosa. Jednym się to spodoba, a innych wokal odrzuci na samym wstępie.

Otwierający "Burn witch burn" nie wiele zdradza, ale trzeba przyznać, że wypada całkiem dobrze. W końcu mamy tutaj mocny riff i przemyślane partie gitarowe. Na pewno dobrze się tego słucha, choć do ideału daleko. Lepiej prezentuje się melodyjny i bardziej rycerski "King of Kings" czy klimatyczny "Last stand Hill", w który jest coś z Leverage. Więcej power metalu dostajemy w zadziornym "Sin after Sin" i tutaj band bardziej postawił na epicki refren. Jest dobrze, ale znów czuje niedosyt w sferze aranżacji. Potem jest różnie na płycie, ale nic już nie zapada w pamięci, no z wyjątkiem tytułowego "the holy war 1095", który pokazuje jak ten album powinien wyglądać. Nawet ta progresywność tutaj jest urocza.

Mysterizer nie kryje tego, że gra melodyjny heavy metal z domieszką power metal, tak jak nie kryją faktu że są z Finlandii. To wszystko tutaj wybrzmiewa idealnie, tylko szkoda że mimo ciekawych melodii i ciekawych zagrywek płyta nie rzuca na kolana. Brak hitów, brak mocy i pewnie niedociągnięcia sprawiają, że płyta jest tylko dobra. Może następnym razem będzie lepiej?

Ocena: 6/10

ACAMARACHI - Rise of the Broken (2021)


 Acamarachi to kapela pochodząca z Australii, która powstała w 2016r i do tej pory nagrała dwa albumy. Oba to taki miks power metalu, progresywnego metalu i symfonicznego metalu. Nie tak łatwo ich zaszufladkować to na pewno. Najnowszy album to "Rise of the broken", który ukazał się 8 lipca tego roku. Band dalej gra swoje i jednym to się spodoba, a innym nie koniecznie.

W 2019r band zasilił wokalista Eric Castigilia, który wniósł sporo świeżości do zespołu. To za jego sprawa muzyka Acamarachi ma sporo cech heavy/power metalu i najlepiej mu wychodzą wysokie rejestry. Sama muzyka ma dobre momenty, kilka ciekawych zagrywek gitarowych, ale brakuje ostatecznego szlifu. Odnoszę wrażenie, że płytę zdominował chaos i zbyt silny nacisk na progresywność. No bo jak inaczej można określić to co się zadziało w zamykającym "Demons from within", który trwa 27 minut?  Nie wiem czym się panowie kierowali przy tworzeniu tego kawałka, ale ewidentnie przesadzili. Dobrze nastraja słuchacza lekki, melodyjny "Rise of the broken", który utrzymany jest w power metalowej stylistyce. Jest tutaj wszystko tak jak być powinno, choć brzmi to nieco rzemieślniczo. Chaos i brak przemyślenia wydobywa się z topornego "Running in circles". Drugi utwór, który zasługuje na uwagę to rozpędzony i przebojowy "horns of babylon". Dobrą dynamikę posiada "Nightmares", choć też nie potrzebnie rozciągnięty jest.

Płyta wzbudza strasznie nijakie uczucia. Z jednej strony nie brakuje jej melodyjności, dynamiki i power metalowego kopa, ale to wszystko do niczego nie zmierza. Z drugiej strony pełno tutaj ciężko strawnych melodii, które nudzą, a długość materiału w niczym nie pomaga tak naprawdę. Kapela ma potencjał i grać potrafi, dlatego może w przyszłości jeszcze u nich usłyszymy. Mam nadzieję, że wtedy będzie to bardziej atrakcyjny materiał.

Ocena: 4.5/10

poniedziałek, 23 sierpnia 2021

ANCIENT EMPIRE - Priest of Stygia (2021)

Jak ten czas leci. To już 9 lat działania projektu muzycznego Ancient Empire i może się pochwalić dość pokaźną dyskografię liczącą 6 albumów. Najnowszy krążek to "Priest of Stygia" i znów dostajemy wysokiej klasy amerykański heavy/power metal. Multiinstrumentalista Joe Liszt jest tutaj mózgiem operacji i to on jest motorem napędowym Ancient Empire. Nic się w tej kwestii nie zmieniło i to w sumie dobrze, bo po co coś zmieniać, jeśli dobrze funkcjonuje? 

Mroczna okładka przyciąga uwagę i w głowie zapadają te różne detale. No ma w sobie to "coś", zresztą jak i sama zawartość. Joe Liszt jak zawsze zadbał o wysokiej klasy materiał i mamy tu wszystko. Mroczny klimat jest, pełno tutaj pomysłowych riffów, jest pazur, no i faktycznie słychać od pierwszych minut, że to amerykański power metal najwyższej próby.  Kiedy dorzucamy do tego soczyste brzmienie i gościnny występ Ceda z Blazon Stone, który nagrał tutaj sporo solówek to wychodzi jeden z ciekawszych albumów Ancient Empire.

Ruszamy od mrocznego, agresywnego "Immortal", który wyraźnie nakreśla styl nowego albumu oraz czego można się spodziewać w dalszej części. Praca gitarowa i sam główny riff stanowią trzon tego otwieracza. Więcej przebojowości i melodyjności dostajemy w rozpędzonym "Beyond the North Wind". Kwintesencja amerykańskiego power metalu i fani Shadowkiller, czy Jag Panzer na pewno odnajdą się w tym kilerze. Klasycznie brzmi też tytułowy "Priest of stygia", który kusi zadziorny i agresywnym riffem. Joe Liszt znów imponuje zadziornym głosem i nadaje on kawałkom tego amerykańskiego charakteru. Klasa sama w sobie. Ciekawie wypada 6 minutowy "Island of the king",gdzie postawiono na dużo dawkę melodyjności i bardziej epicki wydźwięk. Nie dajcie się zwieść stonowanym dźwiękom. Jednym z najszybszych utworów na płycie jest bez wątpienia "Nine
  worlds" 
i tutaj Joe daje czadu. Jest energia, wciągający riff i chwytliwy refren. Od razu utwór przenosi nas do lat 90. Album zamyka "Alone against savage hordes", którego cechują galopady rodem z najlepszych hitów Iron Maiden. Znakomite zwieńczenie całości.

Z Ancient empire jest tak, że zawsze można być spokojnym o zawartość ich płyt. Nie schodzą poniżej pewnego poziomu i zawsze dostarczają muzykę niezwykle atrakcyjną. Bije z tego epickość, świeżość, a przy tym poszanowanie dla klasyki gatunku. Brawo Ancient Empire.

Ocena: 9/10

CLAYMOREAN - Eulogy for the gods (2021)


 Dawno nie dawał o sobie znać serbski band o nazwie Claymorean. Ich ostatnie wydawnictwo ukazało się w 2017r i akurat "Sounds from a dying world" to dzieło przemyślane i idealnie trafiało w mój gust. To była znakomita mieszanka stylów wypracowanych przez Crystal Viper, Manowar czy Virgin Steele. Przednia zabawa i do dzisiaj miło jest wracać do tego krążka. Teraz po 4 latach band powraca z nowym krążkiem i "Eulogy for the gods" jest kontynuacją tego co band prezentował wcześniej, tylko że z jednym "ale". Tym razem jest jeszcze lepiej i band jeszcze bardziej dopieścił swój styl. Jest szok i niedowierzanie, ale Claymorean nagrał naprawdę świetny album, który przebił swojego poprzednika.

Ekipa z Serbii i tym razem zadbało o ciekawą szatę graficzną i mocne, soczyste brzmienie, które nadaje całości odpowiedniej mocy. Względem poprzednich płyt mamy jedną zmianę personalną w składzie, bowiem pojawił się nowy perkusista - Marko Novaković. Stylistycznie Claymorean idzie dalej swoją drogą epickiego heavy/power metalu. Podobnie jak i na poprzednim krążku znaczącą rolę odgrywają wokale Dejany. Babka ma naprawdę świetny głos i nie żałuje go nam. Jest zadziornie, z charyzmą, polotem,a  przy tym Dejana buduje klimat. Bez wątpienia to jest główna atrakcja tej formacji i to ona napędza band. Sam wokal to nie jedyny mocny atut Claymorean, bo przecież po raz kolejny Uros i Vlad stają na głowie by uczynić swoją grę niezwykle atrakcyjną dla potencjalnego słuchacza. Tak więc nie brakuje epickich dźwięków, chwytliwych melodii, czy wgniatających w fotel motywów gitarowych. Panowie serwują różne zagrywki przez co nie jest nudno i momentami można poczuć element zaskoczenia. Cieszy mnie, że band dalej gra klasycznie i nastawia się przede wszystkim na melodie, a nie próbują na siłę eksperymentować.

Materiał to rozrywka na wysokim poziomie i band zadbał o to, żeby słuchaczowi się nie nudziło, a przy tym czerpał radość z prezentowanej muzyki. Klasyczne rozwiązania robią tutaj robotę. Otwierający "Hunter of the damned" to taki ukłon do tego co tworzył Dio, czy Judas priest w latach 80. Tak właśnie powinien brzmieć heavy metal. Jeszcze lepszy jest epicki, marszowy "Battle in the sky". Główny motyw w dużej mierze oparte na mocnej grze basisty przyprawia o ciary. Kocham takie motywy i tutaj wyszło to niezwykle naturalnie. Dejana pokazuje klasę i sieje zniszczenie w tym kawałku. Nic bym tu nie zmienił, bowiem to jest po prostu perfekcyjne. Band przyspiesza w rozbudowanym "The burning of rome" i tutaj gitarzyści dają niezły popis swoich umiejętności. Dużo się dzieje, ale nie jest to wydłużanie na siłę, tylko zagrane z polotem i pomysłem. Kolejny hicior to niespełna 3 minutowy "In the tombs of Atuan", który swoją konstrukcją i przebojowością przypomina stare dobre kawałki Crystal Viper. Jest jeszcze agresywny i rozpędzony "Spirit of merciless time", czy epicki "Blood of the dragon".

Claymorean długo kazał czekać na nową muzykę w swoim wykonaniu,ale powiem że warto było czekać. W zamian dostaliśmy klasyczny, dobrze wyważony album, w którym nie brakuje ciekawych i wpadających w ucho melodii, no a dodatek wokal Dejany to prawdziwy skarb. Gorąco polecam!

Ocena: 8,5/10

niedziela, 22 sierpnia 2021

ARKENFIRE - Trial through time (2021)


 Kanadyjska formacja Arkenfire gra mieszankę heavy i power metalu, a przy tym nie kryje fascynacji takich kapel jak Zandelle czy Cellador. Band nie kombinuje i idzie ścieżka już wydeptaną przez inne zespoły. Nie jest jakimś tam prekursorem, ale ich debiutancki album "Trials through time" powinien być zauważony przez fanów takie grania. Płyta ta spełnia wszystkie podstawowe wymagania, a i dostarcza sporo frajdy.

Okładka zwiastuje tragedię i słodką papkę, jednak panowie grają na poważnie i dla fanów power metalu. To sprawia, że melodie są w większości przypadków atrakcyjne i chwytliwe, choć zdarzają się też wpadki i słabsze momenty. Stonowany i epicki "Leviathan" i rozbudowany "The 8th passanger" choć nie są to złe kawałki, to jednak momentami odnoszę wrażenie, że jest troszkę przerost formy nad treścią. Z kolei taki przebojowy "Blood of Gaia" zachwyca nie tylko dynamiką, ale też wciągającymi solówkami. Od pierwszych sekund płyty słychać, że gra gitarzystów naprawdę dobrze się układa i zarówno Ian jak i Randy potrafią grać z pasją i miłością do power metalu. To przedkłada się z kolei bez wątpienia na jakość, bo nie jest to jakaś płyta, która została nagrana przez amatorów takiego grania. Killerem tutaj bez wątpienia jest agresywny "Unstoppable". Ten utwór idealnie definiuje styl grupy, a także co to znaczy prawdziwy US power metal. Pozwolę też sobie wyróżnić zamykający "Against all ods", który przemyca sporo ciekawych przejść gitarowych, no i do tego ten charakterystyczny, zadziorny głos Jacoba. Mocny kawałek, który podsumowuje bardzo dobrze ten poukładany i naprawdę solidny album.

Mało jest płyt z kręgu Us power metal, dlatego cieszy pojawienie się kapeli Arkenfire i ich debiutancki album. Nie jest to może czysta perfekcja, ale znakomita próba sił i badanie terenu. Jedno jest pewne - Arkenfire zagrzeje dłużej miejsce na power metalowej scenie, bo drzemie w nich ogromny potencjał.

Ocena: 7.5/10

STEEL RHINO - Steel Rhino (2021)

Myślałem, że tylko Ronnie Romero łapie każdą fuchę wokalisty i pojawia się w wielu projektach i zespołach. Jak widać Herbie Langhans też nie boi się wyzwań i też ostatnio wszędzie go pełno. Znamy go z Avantasia, Firewind,The lightbringer of sweeden, czy radiant, a przecież w tym roku słyszeliśmy go w udanym Sonic Heaven, to teraz dochodzi jeszcze band o nazwie Steel Rhino, który powołał do życia perkusista Mikael Rosengran. Band serwuje klasyczny heavy metal z dużą dawką hard rocka. To właśnie znajdziemy na debiucie "Steel Rhino", który ukazał się 20 sierpnia nakładem wytwórni GMR Music.

Płytę promował "Boom Boom", który mocnym basem nasuwa poniekąd Accept, choć tutaj znajdziemy jakby więcej hard rockowego feelingu. Na pewno kawałek oddaje to znajdziemy na płycie czyli miks heavy metalu i hard rocka. Prosty i zapadający w głowie refren na pewno tutaj robi robotę i to za jego sprawą dostajemy rasowy hit. Taki radosny "New Tommorow" mógłby trafić na płytę Sonic Heaven. Podobny ładunek emocjonalny i ta sama radość z grania. Stylistyka tego kawałka to taki Gamma ray ze swojego debiutu. Album w ogóle znakomicie się rozpoczyna bo od marszowego "Rhino Attack", który przemyca patenty Accept i wiele innych klasycznych zespołów z lat 80. Hard rockowy "Lovin easy" to taki łatwy w odbiorze hicior w klimatach Scorpions. "Bells of midnight" jest toporny i troszkę wypada nijako na tle innych kawałków z tej płyty. Bardzo dobrze wypada energiczny "Ghost from the past", który pokazuje że Herbie pasuje do takiego grania. No i jest jeszcze niezwykle melodyjny "Life we choose", który zaliczam do najjaśniejszych punktów tej płyty.

"Steel rhino" to solidna mieszanka klasycznego heavy metalu i hard rocka. Doświadczeni muzycy dostarczyli muzykę, która dostarcza sporo radości i oddaje klimat lat 80. Niby wszystko ok, ale płyta nie wzbudza większych emocji. Nie zaskakuje, nie porywa, nie zmusza do refleksji, do myślenia o niej. Nic z tych rzeczy. Jako płyta do auta na pewno się sprawdzi.

Ocena: 7/10
 

LEGIONS OF THE NIGHT - Sorrow is the cure (2021)


 Henning Basse to jeden z moich ulubionych wokalistów i nie mogłem sobie odpuścić jego debiutu w niemieckim Legions of the night. Muzyczny projekt, który zrodził się w 2020r, w którym oprócz Henninga pojawiają się Phillip Bock i Jens Feber, których znamy z Dawn of Destiny. Debiut "Sorrow is the cure", to płyta skierowana jest do fanów melodyjnego metalu z elementami progresywnymi.

Płyta na pewno wyróżnia mroczny klimat i pokręcone melodie, która potrafią być atrakcyjne, a nie raz ciężkie w odbiorze.  Tutaj pole do popisu ma gitarzysta Jens Feber, który stara się urozmaicić owy materiał i faktycznie dużo się dzieje. Mamy kawałki, które przypominają Savatage, czasami zaleci Avantasia, ale całościowa "Sorrow is the cure" to dojrzały materiał, który zasługuję na uwagę.

Mroczna okładka zwiastuje ponure granie, no nie do końca tak jest. Band balansuje między ponurym, mrocznym klimatem, a takim nieco tajemniczym. Całą swoją uwagę tak naprawdę skupia wokal henninga, który jak zawsze po prostu wymiata. Na pewno band zyskuje za sprawą epickiego i klimatycznego otwieracza w postaci "Train to nowhere". Dalej mamy marszowy i nieco ponury "Lie", w którym wokale nadają kawałkowi teatralnego charakteru. Nie do końca podobają mi się takie smęty jak te w"Walls of sorrow", gdzie za dużo komercji i progresywnego rocka wdziera się. Ballada "Someday, somewhere" to znów takie słodkie klimaty Avantasia. No niczym ten kawałek nie zaskakuje i raczej człowiek chce jak najszybciej o tym zapomnieć. Podobne skojarzenia mam przy słuchaniu "Rescue Me". No niestety, ale wieje troszkę nudą. Jeśli o mnie chodzi to z tej płyty wyniosłem dwie kompozycje, które się wyróżniają. Mowa o mrocznym "Shoot and save" i toporniejszym "Pay the price", które troszkę przypominają mi twórczość Kinga Diamonda, zwłaszcza jak w słuchuję się w partie gitarowe.

Każdy znajdzie coś tutaj dla siebie, bo album naprawdę jest zróżnicowany. Oczywiście Henning Base to czarodziej i nawet jak materiał może nie do końca zachwyca, to on zawsze podniesie jego wartość.  Płyta skierowana do fanów heavy/power metal, choć bardziej miłośników progresywnej odmiany metalu. Kawał solidnego grania, który zasługuje na wysłuchanie i wyrobienie swojej opinii.

Ocena: 7/10

piątek, 20 sierpnia 2021

CRIMSON FIRE - Another Dimension (2021)


 Już widzę te komentarze co do nowego krążka greckiego Crimson Fire. "Another dimension" to kolejna marna kopia Iron Maiden, czy nawet Dokken, a sam album nic nie wnosi do gatunku.  Czemu nie którzy od razu skreślają dany band za mocne inspiracje danym zespołem? Ciężko coś nowego wykreować, a poza tym co jest złego w tym, że jakaś kapela kontynuuje to co kiedyś jakiś band kreował i zaprzestał dany styl. Grecki Crimson Fire to taki jeden z wielu zespołów, który czerpie radość z grania klasycznego heavy metalu z nutką hard rocka, choć teraz to określa się mianem NWOTHM. Niby nic nowego nie tworzą, a dostarczają znakomitą rozrywkę fanom takiego grania. Klucz ich sukcesu to proste melodie i nacisk na przebojowość. To sprawdziło się w "Fireborn" to czemu miałoby nie podziałać na "Another Dimension"?

Tym razem Crimson Fire poszedł w stronę nieco bardziej hard rockowych dźwięków i postanowił pójść troszkę jakby w kicz lat 80. Proste riffy, chwytliwe i nieco banalne melodie i hard rockowy feeling, co przedkłada się na łatwy odbiór całości. "Another Dimension" ma przebojowość i lekkość, ale w porównania do poprzednika ma więcej znamion hard rocka spod znaku Dokken. Nie jest to złe, ale też troszkę brakuje do chwalenia pod niebiosa. Na pewno dostajemy stonowany materiał, gdzie gitarzyści idą w hard rockowe patenty.Turin i Efetzis nie są może wirtuozeriami gitary, ale na pewno potrafią grać szczerze, prosto, ale z dużą dawką swobody. Duży plus dla nich za melodie, które są mocnym atutem tego wydawnictwa. Całość bardzo dobrze spina charyzmatyczny wokal Johnny'ego B, który idealnie stara się budować klimat lat 80.

Okładka zwiastuje nam ucztę i prawdziwe cudo, jeśli chodzi o heavy metal. No cóż, jest dobrze, ale nie tak świetnie jak na okładce. Bardzo dobrze wszystko się zaczyna, bo od melodyjnego "Judas", który inspirowany jest twórczością Iron Maiden. Pierwszym takim szybszym utworem jest prosty i chwytliwy "Dont fall from the sky". Dobrze się tego słucha, choć nie czuje dreszczy, serce też nie bije szybciej. Hard rock wdziera się w "on the edge", który brzmi troszkę kiczowato, ale wpasowuje się w styl płyty. Wypełniaczem jest tutaj "Set the night on the fire", który swoją formą i aranżacjami przynudza. Na pewno ciekawszy jest "No fear" mający coś z Warlock czy marszowy "Eye of the storm". Lekkość i nieco komercyjny wydźwięk to cechy zamykającego "Walking into the light".

W skrócie, mamy tutaj dużo hard rocka, dużo prostych melodii i niestety brak rasowych hitów, killerów. Wszystko sprowadza się do lekkiego i luzackiego grania, z którego nie wiele wynika. Słucha się tego nie najgorzej, bo czuć klimat lat 80, ale jest sporo błędów i wpadek. Nie ma zadziorności, heavy metalowej mocy i przez co płyta traci na swojej wartości. Crimson fire ma potencjał i grac potrafił co pokazał na "Fireborn". Tutaj niestety mamy rzemiosło i to średnie z kilkoma przebłyskami. Można posłuchać, aczkolwiek za parę dni mało kto będzie pamiętał o tym wydawnictwie.

Ocena: 5/10

czwartek, 19 sierpnia 2021

MENTALIST - A journey into the unknown (2021)

Nie skreśliłem od razu band o nazwie Mentalist. Debiut był nudny i rozczarował mnie na całej linii, ale skład i osoby które tworzą ten zespół sprawiają, że nie szło ich od tak skreślić. W końcu jest tutaj Thomen Stauch na perkusji, gitarzysta Kai Stringer z Starchild,  a także utalentowany wokalista Rob Lundgren. Po roku od wydania debiutu przyszedł czas na drugi krążek i " a journey into the unknown" to już o wiele ciekawszy album, który na pewno fanom heavy/power metalu powinien przypaść do gustu.

Wszystkiego jest więcej i zespół postawił teraz na jakość. To jeszcze nie granie perfekcyjne, bowiem zdarzają się nie trafione pomysły czy nieco nudne momenty, ale całościowo album sie broni. W końcu jest power metal w europejskim wydaniu, który sięga lat 90. Tak więc nie brakuje tutaj coś z starego Edguy, czy nawet wczesnego Helloween z ery Kiske. Melodie proste i chwytliwe, ale troszkę momentami jest to wszystko zbyt nudne i oklepane. Brakuje po prostu pazura i mocy, tak więc lekkie rozczarowanie towarzyszy podczas słuchania. Na plus oczywiście jak zawsze miks Jacoba Hansena, który potrafi stworzyć mocne brzmienie No i klimatyczna okładka Andreasa Marschella też zachęca by odpalić nowy album.

Intro "Horizon" troszkę nudzi i niczym mnie nie przekonało. Zaskoczenie mamy przy tytułowym "A journey into the unknown", bo to przemyślany i dojrzały power metal. Jest energia, lekkość i przebojowość. Sam riff i konstrukcja kawałka mocno kojarzy się ze wczesnym Helloween czy edguy. Mentalist wziął sobie do serca popełniane błędy na debiucie i teraz wie czego unikać. W takim "Modern Philosophy" gitarzyści Kai i Peter wygrywają oldschoolowe solówki i pokazują że odnajdują się w klasycznym europejskim power metalu. Czuć klimat lat 90.  Pierwszy killer na płycie to energiczny "Evil Eye" i Thomen Stauch daje tutaj niezły popis swoich umiejętności. Na wyróżnienie zasługuje przebojowy "Dentalist", który jest encyklopedyczną definicją power metalu. Oj dużo tu starego edguy czy Helloween, a to spora zaleta. Mamy tutaj też rozbudowany "Soldier without war", który zachwyca solówkami, które są niezwykle ciekawie rozegrane. Zaskoczył mnie marszowy i bardziej epicki "torture King" i to kolejna perełka na tej płycie. Ciekawie wpleciono tutaj elementy Manowar. Band radzi sobie też w rozbudowanych kompozycjach i taki "Live forever" jest tego przykładem. Dużo się dzieje w tym kawałku i band nie nudzi. To już nie lada wyczyn, żeby grać atrakcyjnie przez 8 minut.

Debiut był bez polotu i jakiś taki nudny na dłuższą metę, a nowy album to zupełnie inne oblicze Mentalist, a przecież styl został bez zmian. Kto szuka tradycyjnego europejskiego power metal w klasycznym wydaniu, gdzie jest masa atrakcyjnych melodii ten powinien sięgnąć po "a journey into the unknown". Warto dać im szansę!

Ocena: 8.5/10
 

WARKINGS - Revolution (2021)

Warkings już zaznaczył swoją obecność na scenie heavy/power metalowej i jednych zachwycił, a drugich rozbawił swoją konwencją. Póki co debiut podobał mi się i zapadł w pamięci, bo już kolejny album to był dla mnie nudny twór. Kapela wraca po rocznej przerwie z "Revolution". Znów piękna okładka i ślicznie opakowana muzyka w dopracowanym brzmieniu. Nie ma mowy o zmianach stylistycznych i pozostaje jedno pytanie. Jaki poziom tym razem dostaniemy, czy będzie to muzyka bliższa debiutowi, czy "Revenge"?

W muzyce Warkings wciąż obecne są patenty wypracowane przez Manowar, Serenity, Hammerfall czy Dream Evil. Na "Revenge" brakowało godnych zapamiętania hitów, czy dopracowanych melodii, a tutaj jest spora poprawa w tym aspekcie. Nie jest jeszcze to perfekcja, ale już jest radość z słuchania, a płyta naprawdę jest łatwiejsza w odbiorze. Georg Neuhauser jak zawsze jest w świetnej formie wokalnej i jego partie są na wysokim poziomie. Wokalista wkłada w swoją pracę sporo zaangażowania i to słychać. To dzięki niemu nowy krążek brzmi tak bardzo dobrze. Sekcja rytmiczna nie przynudza swoją grą, a gitarzysta Pohl wygrywa o wiele ciekawsze riffy i melodie. Wszystko jak najbardziej plus i słychać krok na przód w stosunku do poprzedniego albumu. Jest agresja, jest dynamika i nutka nowoczesnego charakteru. Troszkę za mało hitów i za mało dopracowania, bo dalej nie jest to płyta idealna.

Pozytywnie zaskakuje zadziorny i rozpędzony "We are the fire", który podkreśla atuty Warkings. Mocny riff robi tutaj robotę i ma coś z klasycznego Nightmare, którego uwielbiam. W "Fight" mamy prosty i niezwykle chwytliwy refren, który potrafi zapaść w pamięci. "Spartacus" troszkę brzmi komicznie, bo band tak jakby na siłę chciał brzmieć tutaj bardziej brutalnie. Druga połowa płyty jest o wiele ciekawsza i mi osobiście podoba się killer "Kill for the king". W końcu band pokazuje swój potencjał i tutaj wszystko jest idealne. Odpowiednie tempo, chwytliwy riff i refren. Rasowy hicior i tyle. Kapela błyszczy też w żywiołowym "Ave Roma", który ma coś z Judas Priest, ale przede wszystkim band nie sili się i nie tworzy czegoś na siłę. To przedkłada się na jakość i to kolejny mocny punkt tej płyty. Marszowy "Ragnar" ucieka bardziej w epicki metal i tutaj można dostrzec echa Manowar, ale też wiele innych klasycznych zespołów. Całość wieńczy "Where dreams die", który też trzyma solidny poziom, a przy tym podsumowuje prezentowany tutaj materiał.

Warkings znów nagrał wartościowy album w klimatach heavy/power metalu. Ten band tworzą doświadczenie i utalentowani muzycy, których stać na znacznie więcej niż prezentują na "Revolution". Nie ma mowy o rewolucji, jeśli chodzi o styl w jakim obraca się band, ale tym razem dopracowali swój materiał i można go z radością słuchać. Płyta godna uwagi to na pewno!

Ocena: 8/10
 

środa, 18 sierpnia 2021

BRAINSTORM - Wall of Skulls (2021)


 Niemiecka scena metalowa to prawdziwa potęga, zwłaszcza kiedy zagłębimy się w rejony heavy/power metalu. Jest tu sporo gwiazd i sporo wartościowych zespołów, ale znajdą się też takie które grają od lat i jakoś nie mogą przebić się do pierwsze ligi. Mam wrażenie, że taki właśnie los spotkał Brainstorm, którego historia się roku 1989. Niesamowite jest to, że kapela o tak bogatej dyskografii i historii nie jest tak rozpoznawalna jak choćby Primal Fear czy Gamma Ray. Myślę że problem trochę tkwi w tym, że band miewa dobre momenty i wydaje perełki jak "Metus Mortis", "Liquid monster" czy "Downburst", ale wydaje też sporo średnich albumów jak "Memorial Roots". Strasznie nie równy poziom trzyma Brainstorm, przez co szybko tracą fani zainteresowanie takim zespołem. Jednak już "Midnight Ghost" z 2018r pokazał, że kapela potrafi grać heavy/power metal na wysokim poziomie i słychać było, że panowie przeżywają drugą młodość. Była nadzieja, że nadchodzący album "Wall of skulls" może być ważnym albumem dla zespołu. Tak też jest, bowiem jak dla mnie jest to najlepsze co stworzył ten niemiecki, zasłużony band.

Ciekawe jest to, że band lubi bawić się konwencją i urozmaicać swoje płyty, bo przecież cały czas trzymają się heavy/power metalu, a każdy album ma swój charakter. Skład jest bez zmian od roku 2007, ale dobrze widzieć, że band obiera właściwy kurs od 2018 r, a "Wall of skulls" to tak naprawdę punkt kulminacyjny nowego kierunku i jego idealne podsuwanie. Nowa jakość Brainstorm, prawdziwa precyzja i świeżość, a  przecież Brainstorm nie zmienił stylistyki i dalej gra swój heavy/power metal. Z partiami gitarowymi bywało różnie u Brainstorm, ale tutaj Torsten i Milan wspinają się na wyżyny swoich możliwości. Jest energia, zróżnicowanie, a przede wszystkim masa atrakcyjnych melodii, która imponują chwytliwością i przebojowością. Co za przemiana i co za jakość muzyki. Brawo panowie, teraz to można Was chwalić pod niebiosa. Andy B.Franck to doświadczony i utalentowany wokalista, który jest bardzo niedoceniany. Wysokie górki, czy klimatyczne niskie tony to są jego atuty, a nowy album wydobywa z niego to co najlepsze.

Płytę otwiera nośne i klimatyczne intro "Chamber Thirteen", które tak naprawdę nie wiele zdradza. Zawartość jest przemyślana i dojrzała. Nie ma chybionych pomysłów, czy serwowanie nam wypełniaczy. Każdy utwór ma swoją wartość i wkład w całość. Płytę promował z wielkim sukcesem "Where ravens fly". Energiczny power metal z mocnym, zadziornym riffem i podniosłym refrenem. Gdzieś tam słychać echa Silent Force, Primal Fear czy mystic Prophecy. Niech tego kierunku trzyma się band, bo jest po prostu imponujący. Band od razu przenosi się do pierwszej ligi heavy/power metalu, a ten kawałek znakomicie oddaje klimat i styl całości. Kiedy wkracza na wstępie refren "Solitude" to nieco jakbym słyszał coś pokroju Powerwolf i tutaj band dostarcza nam stonowanych dźwięków. Prosty kawałek, który przemyca elementy heavy metalu i hard rocka. Drugi singiel to "Escape the silence", który znów kusi nas agresywnym riffem i niezwykłą dynamiką. Peavy z Rage też idealnie się tutaj wpasował. Kolejny killer na płycie. Zaproszono również Seeb z Orden Ogan, który wsparł Andiego w partiach wokalnych "Turn off the light".To nieco toporniejszy kawałek, który miesza heavy metal z power metalem i dostajemy coś w stylu Primal fear. No świetnie się to wszystko zaczyna. Urok swój ma też klimatyczna ballada "Glory Disappears" i znów Andy czaruje swoim głosem. Niby wolniejszy kawałek, a to wciąż wysoki poziom grania. Rozpędzony i niezwykle melodyjny "my dystopia" też śmiało mógłby znaleźć się na płycie Primal Fear. Mamy tu podobny poziom energii, zadziorności i przebojowości. Brainstorm przeszedł niesamowitą transformację i ta ich nowa jakość jest imponująca. Troszkę odstaje stonowany i nieco bardziej hard rockowy "End of my innocence". Kto kocha granie spod znaku Judas Priest, czy Gamma ray ten odnajdzie się w agresywnym i przebojowym "Stigmatized (shadows fall)". No panowie tutaj wygrywają znakomity i wysokiej klasy riff. Idealny kawałek, no nic bym tu nie zmienił. Jest jeszcze dynamiczny i chwytliwy "I deceiver" z nośnym refrenem.

Brainstorm nagrywał różne płyty, ale pierwszy raz mamy do czynienia z bardzo spójnym i dojrzałym materiałem. Jest agresywnie, współcześnie, ale zarazem bardzo melodyjnie. Panowie rozwinęli pomysły z "Midnight Ghost" i jeszcze bardziej rozwinęli styl z tamtej płyty. Teraz status Brainstorm na pewno się zmieni, bo nowy krążek to najlepsze co nagrali i oby taki poziom już utrzymali. "Wall of skulls" ma wszystko co powinien mieć album heavy/power metalowy, a ten tutaj to jeden z tych najlepszych roku 2021. Szok i wielkie uznanie dla zespołu. Kto nie zna Brainstorm niech sięga, a kto zna ten jeszcze bardziej powinien to mieć w swojej kolekcji. Petarda!

Ocena: 9.5/10

wtorek, 17 sierpnia 2021

MORNING DWELL - The power will go on (2021)


 Zdarza się, że powstają nie raz takie płyty, które brzmią jakby powstały a to w latach 80 czy 90.  Szwedzki Morning Dwell przyzwyczaił nas do tego, że ich płyta to hołd dla złotego okresu Edguy, Helloween czy Hammerfall. W tym roku band wydał swój 3 album zatytułowany "The power will go on". Znów jest to idealny przykład klasycznego power metalu przesiąkniętego klimatem lat 90. Dla jednych będzie to kpina, że band nic nie daje od siebie tylko kopiuje innych, a druga grupa słuchaczy będzie w siódmym niebie że Morning Dwell tak skutecznie odtwarza najlepsze lata dla power metalu.

Typowa, charakterystyczna okładka dla power metalu. Od razu czuć klimat fantasy. Brzmienie też jest takie rasowe dla power metal i tutaj dobrze spisał się Ronny Milianowicz z Shadowquest. Sam zespół też jest utalentowany i dlatego to przedkłada się na jakość prezentowanej muzyki. Całą uwagę słuchacza skupia wokalista Petter Hjerpe, którego można kojarzyć z Majestica czy Mad Hatter. Jego barwa przypomina manierę wokalną Kiske czy Tobiasa Sammeta. Idealnie sprawdza się w Morning Dwell i to za jego sprawą morning dwell brzmi tak oldscholowo i tak atrakcyjnie. Kawał dobrej roboty robią gitarzyści i na pochwałę zasługują również Zatterman i Barrera. Panowie stawiają na klasyczne rozwiązania i nie ma tutaj elementu zaskoczenia. Wkrada się może i wtórność, ale to było nieuniknione.

Materiał jest krótki, bo trwa niecałe 40 minut. Bardzo podoba mi się otwierający "The Chosen Champion", który brzmi znajomo i przemyca sporo sprawdzonych chwytów. W swojej prostej konstrukcji wypada dobrze i potrafi zapaść w pamięci. Fani europejskiego power metalu z lat 90 będą czuć się jak w domu. Coś z Edguy, coś z Timelles Miracle mamy w lekkim i przyjemnym "Wandering man". Taki słodki, nieco cukierkowy power metal zawsze znajdzie swoich fan. Dalej znajdziemy "Behind the gate", który też opiera się na patentach Edguy. Znajomo brzmi oldscholowy riff w "Twilight Side". Band tutaj zabiera nas momentami do najlepszych hitów Helloween z Kiske. Ten klimat utrzymuje melodyjny i energiczny "Change". O to chodzi w power metalu i słychać  że Morning Dwell idealnie wie czego fani potrzebują. Troszkę rozbudowany "We stand together" odstaje od reszty i za mało tutaj kopa. Na szczęście złe wrażenie zaciera power metalowa petarda "The power will go on", który jest hołdem dla Helloween z okresu "keeper of the seven keys".

Morning Dwell nieustannie pracuje na swój sukces od roku 2012. Można posądzić ich kopiowanie wielkich kapel, ale nie można odmówić szczerości, dbałości o detale i jakość granej muzyki. Chcą wypełnić lukę po starych płytach Edguy czy Helloween. Czasami klasyczne rozwiązania są lepsze od eksperymentowania. Fani power metalu muszą sięgnąć po "The power will go on"!

Ocena: 9/10

poniedziałek, 16 sierpnia 2021

RAGE - Resurrection day (2021)


 Z niemieckim Rage jest tak, że systematycznie wydaje płyty i w sumie każdy z nich podobnie brzmi. Teutoński niemiecki, toporny heavy metal z elementami speed i power metalu. Nic się nie zmienia w tej kwestii od paru ładnych lat. Mamy kolejne płyty i brakuje jakiegoś killera, który wstrząsnąłby sceną metalową. Duże nadzieje miałem z nadchodzącym "Resurrection Day",który został nagrany w nowym składzie. Piękna okładka i zapowiedzi Petera Wagnera, że mamy album na miarę "Black in mind" sprawiały, że apetyt na nowy krążek tylko rósł z każdą chwilą.

Gitarzyści Jean Bormann i Stefan Weber (Ex Axxis, Scanner) odnaleźli się w świecie Rage i wnieśli sporo świeżości. Dołączyli w roku 2020, ale szybko udało im się wpisać w stylistykę Rage i dając sporo od siebie. Partie gitarowe to tak naprawdę fundament "Resurrection Day". To dzięki mocnym riffom, agresywnym solówkom płyta jest dynamiczna, pełna energii. Do tego panowie znakomicie urozmaicają swoją grę i nie ma tutaj efektu znudzenia. Rage jest dalej jest sobą i to wszystko za sprawą głosu Petera, który od lat stanowi o charakterze kapeli. Okładka jest przepiękna i robi furorę, a do tego jeszcze mamy zadziorne i soczyste brzmienie, które wydobywa to co najlepsze w Rage.

Co ciekawe otwarcie intrem "Memento vitae" nasuwa na myśl twórczość Lingua Mortis Orchestra". Tu właśnie znajdziemy podniosłość i symfoniczny wydźwięk.  Dalej wkracza tytułowy "Resurrection day", gdzie dostajemy chwytliwą melodię, ale też sporo agresji, które nadają kawałkowi nieco thrash metalowego wydźwięku. Pełno tutaj tego typu rozwiązań, co czyni nowy album Rage niezwykle agresywnym i dynamicznym. Płytę promował "Virginity" i ten utwór idealnie oddaje klimat całej płyty. Mroczny klimat, agresywne riffy, ocierające się o thrash metal i duże pokłady toporności. To już kolejny mocny kawałek na płycie. Więcej przebojowości i power metalowego feelingu dostajemy w chwytliwym " A new Land" i znów Rage pokazuje, że jest w świetnej formie. W podobnym tonie utrzymany jest melodyjny "Man in chains", który zabiera nas do najlepszych płyt Rage. Na wyróżnienie zasługuje prosty w swojej konstrukcji "The age of reason". Utwór może nieco stonowany, może bardziej nastawiony na prostą melodie i przebojowość. W tej roli sprawdza się idealnie. Troszkę nijaki jest "Monetary gods" i szczerze wyrzuciłbym go z albumu, Końcówka płyty to nieco hard rockowy "Mind control", balladę "Black Room" i rozpędzony "Extinction Overkill'.

Jaki by nie był "Resurrection day" to i tak wszystko składa się na fakt, że to płyta którą można postawić obok klasyków. Ta płyta ma pazur, agresję i przebojowość, tak więc spełnia wszystko co jest wymagane od albumu z kręgu heavy/power metalu. Rage nieustanie nagrywa nowe albumy i robi to bardzo intensywnie. Liczy się nie ilość, a jakość prezentowanej muzyki, a ta tutaj naprawdę zachwyca. Dobra robota Rage !

Ocena: 8.5/10

środa, 11 sierpnia 2021

VALTARI - Titans Call (2021)

Żyjemy w ciekawych czasach, kiedy jeden człowiek jest wstanie nagrać cały album i jeszcze go wydać. Najlepsze jest w tym wszystkim fakt, że taka płyta nagrana przez jednego muzyka może być bardzo atrakcyjna dla słuchacza i stanowić jedną z ważniejszych płyt w danym gatunku. Valtari to projekt muzyczny Martiego Warrena. Ma już za sobą 4 płyty i "Titans call" to najnowsze dzieło, które w pełni wpisuje się w stylistykę melodyjnego death metalu. Fani Ensiferum, wczesny In flames, czy Before the dawn z pewnością odnajdą się w muzyce Valtari.

Warren zadbał o każdy detal i muzyka zawarta na płycie wpada w ucho i może się pochwalić niezwykłą przebojowością. Jest tutaj zadziorność, agresja, ale też i urozmaicenie, co przedkłada się na atrakcyjność owej płyty. Co przyciąga uwagę to bez wątpienia dojrzały i zadziorny wokal Warrena, który nadaje całości charakteru i death metalowa pazura. Niby Warren niczego nowego nie odkrywa, a wręcz powiela wiele znanych motywów, ale wszystko jest bardzo ładnie splecione i słucha się tego bardzo przyjemnie. Otwieracz "The shadows Caress" może nie jest idealny, ale ma solidny riff i dobrze rozplanowane partie wokalne. Pierwszy killer na płycie to melodyjny "silence", który zaskakuje dynamiką i przebojowością. Elementy  folku można wychwycić w nastrojowym "Titans Call". Warty wyróżnienia jest złożony i klimatyczny ""Follow". Zamykający "Cloaked"  też jest wartościowym kawałkiem, gdzie Warren przemyca mroczny klimat i folkowe melodie. Tutaj jednak dostajemy stonowane granie, które ma nas zaskoczyć. Tak też jest.


"Titans call" to świetny przykład, że jedna osoba też może zdziałać cuda. Warren sam wszystko nagrał i tym bardziej jest to imponujące. Wszystko brzmi naprawdę solidnie i słucha się tego z dużą przyjemnością. Melodie może nie wyróżniają się, ale zapadają w pamięci i czynią ten album atrakcyjny w swojej kategorii. Warto zapoznać się z tym albumem, bo jest tu wartościowa muzyka, która potwierdza że melodyjny death metal jeszcze nie umarł i ma się całkiem dobrze.

Ocena : 7/10

wtorek, 10 sierpnia 2021

SCYTHELORD - Earth boiling dystopia (2021)


 A to kolejny album, który zasługuje na uwagę w tym roku. Okładka "Earth Boiling Dystopia" nie wiele zdradza. Pierwsze skojarzenie to jakiś doom metalowy album, ale tak naprawdę za tą mroczną i niezwykle klimatyczną okładką kryje się znakomita mieszanka progresywnego thrash metalu i death metalu. To wszystko sprawia, że projekt muzyczny tworzony przez Franka i Joela o nazwie Scythelord jest godny uwagi.

Dwóch muzyków, którzy znakomicie się rozumieją i mają wizję na temat swojej muzyki. To nie tylko brutalność, agresja i zadziorność. Panowie stawiają na wyszukane melodie, na złożone motywy gitarowe i duża dawką przebojowości. Brzmi to świeżo i bardzo atrakcyjnie, a to wszystko sprawia że płyta wpada w ucho i zapada w pamięci.  Największe wrażenie robi wokal Joela, który nadaje całości charakteru i brutalności. Właściwy człowiek na właściwym miejscu.

Pierwszy killer to 7 minutowy "Wireframe", który imponuje dynamiką i ostrymi riffami. Słychać, że panowie wiedzą co chcą grać i robią to świetnie. Jest moc, pazur i hołd dla dokonań Vektor czy Voivod. Dużo się dzieje w rozbudowanym "Rod of Asclepius", który ukazuje progresywne oblicze zespołu. Panowie bawią się konwencją i stawiają na pomysłowe rozwiązania, co potrafi zaskoczyć słuchacza. Kolejny killer na płycie to rozpędzony  "Comedy in blood", który utrzymany jest w stricte thrash metalowej konwencji. Tutaj Scythelord pokazuje pazur i niezwykłą technikę.  Idealnym podsumowaniem tego krążka jest tytułowy "Earth boiling dystopia". Mamy tu niesamowity klimat i budowanie napięcia. Oj dzieje się tutaj!

No zaskoczył Scythelord swoim nowym albumem i to tak bardzo pozytywnie. To nie tylko agresywna papka, która nie ma nic do zaoferowania poza brutalnością. Otóż nie, bowiem to dojrzała muzyka, który zachwyca świeżością i wciągającymi motywami gitarowymi. Oby więcej takich płyt z taką muzyką i to na tak wysokim poziomie.

Ocena: 8.5/10

SYLVATICA - Ashes and Snow (2021)

Moim ulubiony gatunkiem jest power metal i nie kryje tego,z resztą sama nazwa bloga wszystko mówi. Jednak nie ma nic  do takiego thrash metalu, hard rocka czy nawet death metalu. Jeśli chodzi o ten ostatni gatunek, to uwielbiam melodyjną odmianę death metalu. W tej kwestii jest bardzo wybredny i mało który album potrafi mnie w pełni zadowolić, bywają oczywiście wyjątki. Wtedy warto poświecić czas i napisać o tym. Znów zapuściłem się w rejony melodyjnego death metalu i trafiłem na duński Sylvatica, który w tym roku powrócił z nowym albumem. "Ashes and Snow" ukazał się w kwietniu tego roku i przepraszam, że teraz dopiero piszę recenzję. Lepiej późno niż wcale, jak mawia klasyk.

Do kogo skierowana owa płyta? Do maniaków melodyjnego metalu, dla miłośników chwytliwych i złożonych melodii. Sylvatica jednak stworzyła tutaj również raj dla słuchaczy, którzy cenią sobie klimat, podniosłość, rozmach i nawet epickość. Szeroki wachlarz możliwości i najlepsze że Sylvatica sprawdza się na każdym z tych płaszczyzn. To nie jakieś tam biedne pitu, pitu, gdzie gramy szybko i bez jakiejś wizji. Band jest świadomy swoich umiejętności, swojego talentu i to wykorzystuje. Zawartość to ukłon w stronę Ensiferum, Children of Bodom, a najwięcej czego ja tu słyszę to Wintersun.

Piękna okładka, soczyste i zadziorne brzmienie, czego chcieć więcej? Ano tak dojrzały i energiczny materiał też by się zdał. Tak też jest. Nie ma tutaj miejsca na pomyłkę.  Gitarzyści dają czadu i cały czas się coś dzieje. Nie ma miejsca na nudę i kopiowanie innych. Jest moc i można dostać dreszczy podczas odsłuchu.  Każdy z muzyków to czarodziej, mnie zaimponował wokalista i gitarzysta Jarden Schlesinger. Jego głos wbija w fotel i zarazem buduje napięcie. No tak to powinno brzmieć.

Czas na konkrety. Płytę otwiera spokojny, nastrojowy "Daybreak". Oj jest podniośle, nawet powiedziałbym filmowo. No jest rozmach i magiczny klimat fantasy. "Wow" i co ciekawe nie brzmi to jak otwarcie płyty z kręgu death metalu. Nastrojowo zaczyna się tytułowy "Ashes and Snow". Po kilku sekundach atakuje nas fala dźwięków. Jest symfoniczne, melodyjnie i zarazem agresywnie. To jest to co ja kocham w melodyjnym death metalu i dostałem to z nawiązką. Ciekawie band przeplata spokojne motywy. Ciary mam przy "Pillars of light". Co za rozmach, za orkiestrowe motywy. Brzmi to cudnie, a kawałek znów nabiera z czasem mocy i epickiego wydźwięku. Nie wiem czemu, ale momentami mi to przypomina Powerwolf. "Creation" to niezwykle melodyjny i złożony kawałek, który zachwyca świetnym refrenem. Najwięcej mocy i brutalności ma treściwy "Helios". Band powala na kolana 9 minutowym "Halls of Extinction", który jest taką wisienką na torcie. Co tutaj kapela odwala to przechodzi ludzie pojęcie. Symfoniczny metal spotyka death metal, a przy tym ociera się jeszcze o folk metal. Czysty geniusz.

7 lat przyszło czekać na nowy album Sylvatica i czas plus pojawienie perkusisty Hauge i gitarzysty Christiansena sprawiły, że band ożył na nowo. "Ashes and snow" to definicja melodyjnego death metalu i żywy przykład jak grać na wysokim poziomie. Tutaj jest wszystko, a nawet znacznie więcej. Kto nie wierzy, to niech czym prędzej odpali nowy album Sylvatica. Oj może wam tylko namieszać w tegorocznych zestawieniach. Cudo!

Ocena: 9.5/10
 

EMPIRE - Blind War (2021)

Nowa Zelandia to z pewnością nie jest stolica melodyjnego death metalu, ale to właśnie z tamtego rejonu pochodzi kapela o nazwie Empire. Grają od 2011r i przyszedł czas na debiutancki krążek zatytułowany "Blind War". Nie jest to band pokroju Kalmah czy Children of Bodom, a to jest wielka niespodzianka bowiem tej kapeli nie wrzucimy do jednego worka z innymi zespołami grającymi melodyjny death metal.

W czym tkwi wyjątkowość Empire? Nie jest to jakiś brutalny i mega energiczny melodyjny death metal, który nastawiony jest na demolkę i totalne zniszczenie. Empire idzie w nieco innym kierunku. Eksponuje swoje melodie, ale nie są one jakieś słodkie, a wręcz brzmią jakby je ktoś wyjął z stylistyki heavy metalu i hard rocka. Najwięcej tutaj patentów rodem z płyt Volbeat i do tego głos Diego Attingera momentami przypomina Micheala Poulsena z Volbeat.  Mamy też wokale death metalowe i w stylistyce też nie brakuje zagrywek stricte death metalowy, ale nie wszystko jest takie oczywiste. To wszystko sprawia, że dlatego laika death metalu jak ja płyta może być naprawdę atrakcyjna.

Nie wie ktoś czy sięgnąć po ten krążek to niech odpali energiczny i niezwykle melodyjny "Ravens Call", który o dziwo momentami ma coś z Running Wild, ma też echa folk metalu. No niezwykły hicior zespołowi wyszedł. Fanom death metalu przypadnie do gustu mroczniejszy i agresywniejszy "Blind War" czy "From the sun". Echa Volbeat słychać w pierwszych utworach typu "Ragnarok"  czy "skal", który przemyca patenty nieco bardziej hard rockowe.  Brzmi to wszystko ciekawe, ale czegoś mi tu brakuje.

Może nieco dynamiki, może odrobiny większej przebojowości? Na pewno drzemie w kapeli potencjał i starają się stworzyć własny styl i słychać, że mają ciekawy pomysł na melodyjny death metal. Jest rozmach, element zaskoczenia i kilka mocnych momentów, dlatego warto obczaić Empire, bo zasługują na to!

Ocena: 7.5/10
 

poniedziałek, 9 sierpnia 2021

PERCIVAL - Riders of the Sun (2021)

Percival to argentyńska formacja, która działa od 2015 r i w pocie czoła pracowała nad debiutanckim krążkiem, który ma poruszyć sceną epickiego heavy metalu. Nie ma rewolucji, nie ma też niczego co można by określić mianem arcydziełem, ale debiut "Riders of the Sun" to wciąż solidny album, który wyróżnia rycerski klimat i sporo ciekawych partii gitarowych. Nie ma tutaj nudy, to na pewno.

Każdy z muzyków ma spory wpływ na styl i jakość muzyki Percival i ten wkład jest bardzo ważny. Odnoszę wrażenie, że kluczową rolę odgrywa tutaj nie kto inny jak Walter Behobi, który pełni rolę znakomitego lidera. To on swoim głosem buduje rycerski klimat i znakomicie potrafi nadać kompozycjom charakteru epickiego heavy/power metalu. Imponuje mi jego technika i styl śpiewania. W roli gitarzysty też zaskakuje ciekawymi zagrywkami i wciągającymi melodiami.  Momentami może nieco wkrada się lekki spokój i nutka nudy, jednak mimo pewnych niedociągnięć jest to wciąż ciekawa płyta.

Na wstępie dostajemy  podniosły, instrumentalny "Rite of passage" i już wiadomo co się szykuje i czego można się spodziewać. Epickość wylewa się z każdej strony. Pierwszy killer to bez wątpienia tytułowy "Riders of the sun", który imponuje dynamiką i przebojowością. Troszkę dziwnie brzmi "A kind of magic" z repertuaru Queen, a "Twilight of the gods" to taki kawałek, w którym epicki klimat jest ważniejszy od heavy metalowego pazura. Lekkość i przebojowość to atuty chwytliwego "Raise Your Arms" i od razu słychać, że kapela ma to "coś". Moim faworytem został rozpędzony i z pewnymi elementami power metalu "Phoenix on the sword". No i jest jeszcze lekki i przyjemny "Across the sea", który przemyca patenty hard rockowe.
 

Solidne granie i kilka atrakcyjnych melodii to troszkę za mało, że stworzyć album który może zapaść głęboko w pamięci. Jednak mimo pewnych niedociągnięć jest to wciąż atrakcyjne i miłe dla ucha granie, który potrafi oczarować niesamowitym klimatem. Warto czujnie obserwować karierę Percival.

Ocena: 7/10

CELTIC HILLS - Mystai Keltoy (2021)

"Mystai Koltey" to nie kolejna power metalowa papka, która brzmi jak kolejny klon znanych i lubianych kapel. To już drugi album włoskiej formacji Celtic Hills, który działa od 2008r. Młoda kapela ma swój własny styl i nie boi się mieszać epickość z power metalem i thrash metalem, a przy tym wszystko utrzymać w klimacie s-f.  Wyjątkowa płyta, która z pewnością zasługuje na uwagę fanów tego rodzaju muzyki.

Muzyka Celtic Hills brzmi świeżo pomysłowo i bardzo tajemniczo. Całość otacza mrok i nutka nie pewności. Band nie idzie na łatwiznę i stawia na bardziej wyszukane melodie i motywy. Nie podają wszystko na tacy i czasami trzeba skupienia, by uchwycić piękno danej kompozycji. Płyta przykuwa uwagę klimatyczną okładką i samą warstwą liryczną, która skupia się wokół dawnej cywilizacji i historii związanych z terenem Friuli. W zespole kluczową rolę odgrywa wokalista i gitarzysta Jonathan Vanderblit, który potrafi czarować swoim głosem i budować odpowiedni nastrój. W muzyce Celtic Hills nie brakuje elementów Iron maiden, Iced Earth czy Metal Church, ale nie brakuje też elementów progresywnych. To czyni nowy album włochów niezwykle atrakcyjnym i wyjątkowo oryginalnym w swojej konwencji.

Już pierwszy kawałek zatytułowany "The light" pokazuje ogromny potencjał tej formacji. Popisy gitarowe kryją moc i niezwykłą lekkość. Czuć power metal, ale też nie zwykłą świeżość, a do tego ten niesamowity klimat. Elementy progresywne można usłyszeć w agresywnym "Blood is not water". Ten kawałek też przemyca sporo patentów power/thrash metalowych. Tajemniczość i epickość to atuty stonowanego "The tomorrow of our son". Dalej mamy przebojowy "The landing of the gods", który pokazuje znakomity głos Jonahtana. Nieco odstaje "temple of love", który jest bardziej komercyjny i bardziej progresywny. Całość wieńczy pomysłowy i złożony "Alliteratio", który idealnie podsumowuje cały materiał.


Celtic Hills to nie jest jeszcze rozpoznawalna marka i nowy album "Mystai Keltoy" pokazuje jak można stworzyć dojrzały i klimatyczny album z kręgu power/thrash metalu. Pomysłowe riffy, wciągające riffy i przebojowe melodie to są atuty Celtic Hills. To nie jest kolejna płyta która niczym się nie wyróżnia, tu jest zupełnie inaczej. Band stawia na świeżość i oryginalność, a to zawsze jest w cenie.

Ocena: 8.5/10

 

sobota, 7 sierpnia 2021

BLAZON STONE - Damnation (2021)


 Z oddali słychać szum fal, nad taflą wody unosi się mgła, a w oddali widać czarną flagę z trupią czaszką. Płynie w naszą stronę okręt i na pierwszy rzut oka wygląda znajomo. Czy to ukochana bandera pod wodzą kapitana Rock'n Rolfa? Po chwili już widać obiekt w pełnej okazałości. Płynie znacznie szybciej i zwiększą werwą ów okręt niż obecnie łajba o nazwie Running Wild. Widać że okręt ma podobny styl i cechy co zasłużona czarna perła Kasperka, ale jest nowszy i jeszcze może wiele zdziałać na światowych wodach. Tak to nasza druga jakże ważna ekipa jeśli chodzi o piracki świat, czyli Blazon Stone. Bandera pod wodzą kapitana Cedericka Forberga pływa na wodach od 2011r i choć załogę praktycznie tworzył sam Ced, to podbijał świat i przypominał złote lata Running Wild. Mało komu udała się ta sztuka. Ciężko utrzymywać wysoki poziom swojej pracy, kiedy wszystko spoczywa na głowie jednego człowieka. Tutaj wielkie brawa dla niezwyciężonego Ceda, który mimo upływu lat nie tracił na świeżości i przebojowości. Każda wyprawa pod szyldem Blazon Stone kończyła się sukcesem.  Wszystko zmierzało niestety ku końcowi. Zmęczony Ced zakończył swoją misję w 2019r, a okręt Blazon Stone miał udać się na wieczny spoczynek. Jednak nikt nie zgasił żaru, który wciąż płonął. Blazon stone powraca niczym feniks z popiołu i chce pokazać całemu światu i wszystkim niedowiarkom, że choć jest wiele cech wspólnych z Running Wild, to Ced stworzył swoją własną wizję muzyki Running Wild. Dodaj do niej epickość, rozmach, lekkość i przebojowość. Blazon Stone powraca silniejszy i bardziej dojrzały by stoczyć kolejną bitwę i "Damnation" to mocny kandydat do płyty roku. Miała być najlepsza płyta Blazon Stone i faktycznie wszystko na to wskazuje.

Wcześniej Blazon Stone można było postrzegać jako projekt muzyczny Ceda. Wraz z "Damnation" coś się zmieniło, bo pierwszy raz mamy do czynienia z prawdziwym zespołem. Ced skupił się na komponowaniu, na melodiach, na refrenach i tworzeniu znakomitych pirackich riffów, a resztą zajęli się doświadczeni i znakomici muzycy. Kalle Lofgren to perkusista znany nam z Follow The Cipher i robi na płycie furorę. Momentami można poczuć klimat perkusji z "Death or glory" czy "Blazon Stone". Na basie jest Marta Gabriel, z którą Ced przecież w tym roku współpracował przy jej solowym albumie i crystal Viper. Kolejna wielka gwiazda, która zasili szeregi załogi Blazon Stone. Jest też stary kumpel Ceda czyli Emil, z którym grywał choćby w Rocka Rollas.Obawy było co do wokalu, bo przecież Erik Forsberg długo pełnił tą funkcję. Ced znalazł godnego następcę, który wnosi band na jeszcze wyższy poziom, a przy tym dalej czuć ten piracki klimat, który zapewniał nam Erik swoim głosem.

"Damnation" to skończone dzieło, które można określić mianem arcydzieła i nie można bać się tego słowa. Brzmienie jest soczyste, mocne i zarazem przesiąknięte klimatem lat 80. Ced już przyzwyczaił nas do mocnego i zarazem klasycznego brzmienia. Jak zwykle płytę zdobi fantastyczna okładka, a ta tym razem jest gratką dla fanów Running wild.  Dwie kluczowe postacie przy stole i na stole okrągła rzecz - skojarzenie z "Black hand Inn". Z jednej strony jeden bohater, z drugiej drugi bohater i każdy przedstawia inny świat - przypomina się "Death or glory". Widać stos czaszek, czyli mamy "Pile of skulls", jest też złoto, które przypomina "Under jolly roger" a szachy to ukłon w stronę "Victory".

10 utworów dających 43minuty muzyki i minusem tego jest że album jest krótki. Strasznie szybko to zlatuje. Tak to właśnie jest kiedy muzyka daje radość i jest tak przebojowa i energiczna. Nie ma tu smętów i Ced wiedział jak nagrać płytę klasyczną i opartą na pewnych schematach Running wild. Lekkie wejście akustycznych gitar w intrze "Damnation" przyprawiają o dreszcze i w pełni oddają klimat pirackich szant. Przypominają się najlepsze lata Running wild, gdzie intra były genialnym wstępem. Kto kocha "Pile of Skulls" czy "The black hand inn" ten od razu poczuje się jak w domu. Tradycyjnie po intrze dostajemy szybki killer i taki właśnie jest "Endless fire of hate".  Co za energia i dynamika, po prostu "Wow". Brzmi to świeżo, a przede wszystkim ile w tym gracji i pomysłowości. Ced znakomicie czuje piracki heavy metal, tak jak to kiedyś czuł właśnie Rolf. Efekt jest porażający, ale najlepsze jest to że Blazon Stone brzmi świeżo i mocarnie jak nigdy wcześniej. Płytę promował "raiders  of Jolly Roger", który brzmi jak miks "blazon stone" i black hand inn". Nowy krążek Ced cechuje też świetnie rozplanowane chórki, które dodają tylko smaczku i pirackiego klimatu. Wszystko zostało przemyślane i nie ma tutaj miejsca na fuszerkę. Hit goni hit, a to dopiero początek uczty. "Chainless Spirit" zaczyna się od mocnego heavy metalowego riffu rodem z "Soulles", ale utwór fajnie buja i ma taki skoczny klimat niczym "the hussar". Powiem jedno - refren to jedno z najlepszych rzeczy co słyszałem w roku 2021. Magia i Rolf może brać przykład z Ceda. Szacunek! Tytuł "Black Sails on the horizon" ciekawił mnie od samego początku kiedy była znana tracklista.  Nie zawiodłem się, bo to kolejny zaginiony klasyk z lat 80 czy 90. Ced odrobił robotę domową i stworzył kolejny killer, który śmiało mógłby zdobić "black hand inn". Refreny na płycie są bardzo podniosłe i pełne epickości. Pięknie zaczyna się "Wandering Souls", gdzie klimat bierze górę. Akustyczne gitary wprowadzają nas w kolejną petardę. Ced i jego ekipa zapraszają nas do swojego pirackiego świata i widać, że świetnie się bawią. Chcą nas tym zarazić i po prostu nie da się odmówić. Piracki hymn to idealne określenie dla tego przeboju. Nie Ced nie gotuje swoim fanom piekła na ziemi, ale "Hell on earth" to raj dla fanów muzyki Running Wild. Rolf idzie w hard rockowe klimaty i nie ma komu tworzyć prawdziwych pirackich killerów. Chwała że jest młody i uzdolniony Ced, przed którym jeszcze sporo ładnych lat i jeszcze nie jedna wyspa skarbów, którą trzeba zwiedzić i odkryć przed nami. Dużo się dzieje w tym kawałku i znów czuje się jakbym cofnął się do czasów "Pile of Skulls" czy "Black hand inn", a to nie jest takie proste przywołać takie wspomnienia.  Ced to potrafi i to jest niebywała sztuka. Nie ma ballad, jakiś nie potrzebnych smętów, dlatego "Bohemian Renegade" to rasowy heavy metalowy kawałek, z mocnym i zadziornym riffem, który przywołuje niemiecką scenę metalową. Nie wiem czemu, ale utwór mógłby się nawet znaleźć na nowej płycie Crystal Viper. Running wild miewał świetne intra, skoczne kawałki i rozpędzone killery, ale też ponadczasowe, epickie kolosy. "Treasure island" to mój numer jeden i aż ciężko mi uwierzyć, że "Highland outlaw" przypomina mi ten ponadczasowy album. Jest epicko, jest przebojowo i ile dobrego dzieje się w tym kawałku. Świetnie poprzedzono go "1671", który jest przesiąknięty szkockim klimatem.

Rejs dobiegł końca, można opuścić pokład bandery Blazon Stone. Emocje nie opuszczają, bo choć podróż krótka to podatna w niezapomniane przeżycia i atrakcje, które zapadają w pamięć.  Blazon Stone nie wypływa na nieznane wody i jasne, że miejsca do których nas zabiera przypominają te z wypraw Running Wild. Tylko, że kapitan Ced potrafi tak pokierować swoją wyprawą, by nie była nudna i przewidywalna. "Damnation" mogło nie powstać, Blazon stone mógłby być zapomniany i chwała, że tak się nie stało. W zamian dostaliśmy dzieło, które mam nadzieje że będzie przełomowe dla zespołu Blazon stone. Lepiej walczyć w 5 osobowym składzie, aniżeli w pojedynkę. Oby już nic nie powstrzymało bandu Ceda i oby służyli jak najdłużej, bo wciąż jest głód na piracki heavy metal. Czekamy na odpowiedź ekipy Rolfa, choć rozum podpowiada że nie mają szans z tym co pokazał Ced.


Ocena: 10/10

LONG SHADOWS DAWN - Isle of wrath (2021)


 Na okładce widać postać, która zmierza do tajemniczych drzwi. W tle dużo chłodu i ta szwedzka flaga. Okładkę debiutanckiego krążka Long Shadows Dawn można interpretować na różne sposoby, ale ja to widzę tak. Ten człowiek to Doggie White, który wraca do swojej stylistyki z roku 1995, kiedy błyszczał na "Stranger in us all" a ten chłód i szwedzka flaga to symbol, że Emil Norberg z Persuader jest tu równie kluczową postacią. Long Shadows Dawn to kolejny zacny projekt muzyczny z bogatej oferty wytwórni Frontiers Records. Ostatnio ta wytwórnia zapewnia same perełki i wysokiej klasy płyty z kręgu melodyjnego metalu i hard rocka. "Isle of Wrath" to wyjątkowa płyta, która poruszy serca fanów Rainbow, Deep purple i talentu Doggiego White;a. To było do przewidzenia, że będziemy mieć do czynienia z niesamowitą płytą. Tak też jest.

Dwóch ambitnych i dojrzałych muzyków spotkało się i nagrało idealnie wyważony album, który faktycznie mocno inspirowany jest muzyką Rainbow, ale jest też coś z Cornerstone, czy też Royal Hunt. Doggie to wiadomo genialny wokalista i zawsze jest w podobnej stylistyce. Nie pierwszy raz występuje na albumie, gdzie słychać echa Rainbow. Po prostu sprawdza się w takim graniu idealnie. Nikt inny nie mógł zaśpiewać lepiej tego materiału. Mnie osobiście zaskoczył Emil z Peresuader, który tutaj pokazuje się z zupełnie innej strony. Pokazuje tutaj emocje, finezję i niezwykłą lekkość przechodzenia z szybkich riffów w te bardziej emocjonalne i spokojniejsze. Dwa wielkie nazwiska to jest jedno, ale tutaj przede wszystkim słychać kunszt kompozytorski i przejaw dojrzałości. Kompozycje są pełne emocji i pomysłowości, co tym bardziej przedkłada się na jakość owej płyty.

Na start dostajemy "Deal with the preacher" to dynamiczny i chwytliwy kawałek. Od razu słychać patenty Rainbow, ale wszystko brzmi świeżo i współcześnie. No panowie czarują i przypominają się czasy Doggiego w Rainbow. Taki "Raging Silence" to ukłon w stronę nastrojowego Aor i w takiej stylistyce Emil też błyszczy, a przecież na co dzień gra agresywny power metal w Persuader. Elementy progresywne znajdziemy w klimatycznym "Star Rider". Na płycie nie brakuje szybkich energicznych kawałków i taki właśnie jest "Master of Illusion" czy "Steeltown". Mamy też klasyczny hard rock w pięknym "Where will you run to", w którym słychać wpływy Cornerstone. Całość idealnie podsumowuje "We dont shoot our Wonded". To kolejny hicior na płycie, a tych nie brakuje na tym krążku.

Doggie White nie młodnieje, ale jego głos nic nie traci na wartości. Zawsze będzie przywoływał wspomnienia związane z Rainbow i genialnym "Stranger in us All". Tylko tym razem jego głos dostaje właściwą oprawę i faktycznie dostajemy znakomite odświeżenie stylistyki Rainbow. Jest klasycznie, a zarazem nowocześnie. Panowie dali czadu i mam nadzieje, że na jednej płycie się nie skończy.

Ocena: 9/10

piątek, 6 sierpnia 2021

OVVERCROSE - Stuttgart 1943 (2021)

Okładka płyty "Stuttgart, 1943" robi wrażenie i przyciąga uwagę, nawet jeśli jest się obojętnym na okładki heavy metalowe. Jest klimat i ciekawy motyw z drugiej wojny światowej, który przedstawia atak francuzów na Stuttgart w Niemczech. "Stuttgart, 1943" to debiut Brazylijskiej formacji Ovvercross, który ukazał się 6 sierpnia i to po 16 latach od kiedy powstała ta kapela.

Niestety okładka jest lepsza od samej muzyki, ale tragedii na pewno nie ma. Dostajemy krótki materiał, który trwa 32 minuty, ale jest to solidna mieszanka power/speed i thrash metalu. Taki tytułowy utwór dobrze to odzwierciedla. "Stutgart, 1943" może nieco irytuje surowym brzmieniem, czy skrzeczącym wokalem Bruno Oliveira. Sama warstwa instrumentalna przypomina miks Iron Maiden i Metal Church. Troszkę wszystko zlewa się w jedną całość, ale dobrze się słucha takiego agresywnego "Dead bodies" czy "Kill all the time". Owe wpływy Metal Church z okresu debiutu idealnie słychać w mrocznym "Partisans". Riff "Hard, Speed and loud" momentami przypomina Mercyful Fate, lecz potem to soczysty speed metal w klimatach Agent Steel. Jest kilka ciekawych momentów, ale jako całość można poczuć niedosyt i niedopracowanie. Drzemie potencjał w tej formacji i kto wie co przyniesie przyszłość.

"Stuttgart, 1943" to kawał solidnego grania w stylu heavy/power i speed metalu. Mamy tutaj kilka mocnych momentów i trzeba przyznać, że band potrafi grać. Brakuje może nieco wyraźnych killerów i momentami wokal irytuje, ale płyta zasługuje na uwagę.

Ocena: 7/10
 

TRANCE - Metal Forces (2021)


 Trance to klasyka niemieckiej sceny metalowej i każdy kto kocha granie spod znaku Scorpions, Accept z nutką klasycznego Def Leppard ten na pewno dobrze kojarzy ten band i ich złoty okres lat 80. Ostatni album Trance ukazał się w 2017r i czas na nowe dzieło. "Metal Forces" to idealne podsumowanie ich twórczości i hołd dla lat 80. Bardzo miłe zaskoczenie ze strony zasłużonej kapeli.

Względem ostatniej płyty mamy praktycznie ten sam skład, a jedyną i niezwykle ważną zmianą jest pojawienie się Nicka Hollemana. Młody, uzdolniony Nick idealnie wpasował się w styl grupy i wnosi sporo świeżości do muzyki Trance. Zaskoczył mnie bardzo pozytywnie , bo o ile w takim Sinbreed nie powalił na kolana, tak tutaj naprawdę pokazał charyzmę i wyczucie klimatów heavy metalu i hard rocka. W każdym utworze pokazuje pazur i fakt, że jest wysokiej klasy wokalistą. Wielkie brawa dla niego! Trance to przede wszystkim zgrany duet gitarzystów i trzeba przyznać, że Eddie i Markus czarują nas klasycznymi dźwiękami. Nie brakuje chwytliwych melodii, wciągających motywów gitarowych i choć to wszystko było już wcześniej, to wcale nie nudzi słuchacza.

Nowy album to przede wszystkim rozpędzony otwieracz "Fighter", hard rockowy "Troublemaker", czy przebojowy "Deep Dance", w którym jest coś z Def Leppard. W każdym z tych utworach znakomicie radzi sobie wokalista Nick. Co za utalentowany człowiek i oby był w Trance jak najdłużej.Dobrze wypada prosty i niezwykle chwytliwy "Believers" czy zadziorny i bardziej hard rockowy "As long As i Live". Idealnie krążek podsumowuje tytułowy "Metal Forces", który w pełni oddaje styl Trance. To kolejny hit na płycie.

Lata lecą, zmieniał się skład i trendy, a Trance wciąż istnieje i wciąż tworzy nową muzyką. "Metal Forces" to żywy dowód na to, że  kapela wciąż potrafi tworzyć atrakcyjny materiał i zabrać nas w rejony lat 80. Znakomicie się tego słucha, choć nie jest to też płyta bez skazy.

Ocena: 8/10

niedziela, 1 sierpnia 2021

ERADICATOR - Influence Denied (2021)


 Niemiecki thrash metal rośnie w siłę i przez ostatnich parę ładnych lat stanowi potęgę jeśli chodzi o heavy metal. W każdym rodzaju metalu niemiecka scena metalowa błyszczy i potrafi dostarczyć wysokiej klasy płyty. W thrash metalu nie brakuje mocnych płyt i w tym roku Eradicator jako przedstawiciel niemieckiej sceny metalowej dostarcza prawdziwą petardę. "Influence Denied" to nic innego jak idealnie wyważony thrash metalowy krążek, który przypomina dokonania Destruction, Kreator, czy Paradox. Nie brakuje też w ich muzyce wpływów Anthrax czy Exodus. Każdy znajdzie tutaj coś dla siebie, ale jedno jest pewne. Każdy fan thrash metalu musi znać to dzieło.

Klimatyczna okładka od razu przemawia do nas i jak najbardziej zachęca do zapoznania się z płytą. Jest mroczny klimat i do tego ciekawy motyw rodem z "brave new world" Iron maiden sprawiają, że okładka przyciąga uwagę. Brzmienie jest mocne, zadziorne i do tego nowoczesne, więc wszystko jest być takiej jakie być powinno. Skład dalej ten sam, podobnie jak i stylistyka Eradicator, tylko że wszystko jakby o kilka klas wyżej niż na poprzednich płytach. Jest agresja, dynamika, a przede wszystkim duża dawka przebojowości i chwytliwych melodii. Eradicator to przede wszystkim Sebastian Stober, którego głos oddaje to co najlepsze w thrash metalu. Agresja, zadziorność i do tego heavy metalowy pazur. To jest to!

10 kawałków zawartych w 47 minutach sprawiają że płyta nie nuży i zapada w pamięci. Na start dostajemy killer w postaci "Driven by illusion". Klasycznie rozegrane, ale od razu wiadomo co i jak. Niby krótki kawałek, ale dużo się dzieje.  Dalej mamy rozpędzony i techniczny "Hate Preach". Band pokazuje tutaj pazur i swój prawdziwy potencjał. Tytułowy "Influence Denied"  oddaje w pełni styl grupy Eradicator, a także charakter płyty. Idealnie współgra sekcja rytmiczna z gitarami w "5-0-1" i to już kolejny thrash metalowy killer na płycie. Ten utwór idealnie pokazuje przebojowość nowej płyty Niemców. Band stawia na szybkie i agresywne granie i tego dowodem jest "Hypocrite" czy "Anthropocene".

"Influence denied" to już 5 album tej zasłużonej formacji Eradicator. Band pokazuje, że znają się na rzeczy i ten album jest tego dowodem. Znakomita dawka energii, agresji i rasowego thrash metalu. Słucha się tego jednym tchem i czekam na kolejna dzieła tej formacji. Niemiecka scena metalowa rządzi!

Ocena: 9/10

SPIRIT OF LAO DAN - Secret Life (2021)


 Raimund Burke do tej pory wydawał płyty stricte instrumentalne, gdzie rządziła przede wszystkim gitara i jego popisy shredowe, a brakowało oczywiście partii wokalnych. Projekt Spirit of lao dan, który powstał w 2019r ma to zmienić. Debiutancki album zatytułowany "Secret life" to oczywiście ukłon w stronę poprzednich płyt Raimunda, bowiem mamy elementy progresywnego metalu, heavy metalu i hard rocka.

Moją uwagę przykuła obecność znakomitych wokalistów jak Razmus Anderson, Henning Base, Oliver Hartmann czy David Readman. Wielkie głosy, które potrafią oczarować słuchacza, nawet wtedy kiedy muzyka nie powala. Tutaj nie jest źle z warstwą instrumentalną, bowiem Raimund potrafi stworzyć ciekawe partie gitarowe i często stawia na shredowe granie, które jest urocze. Troszkę za dużo jak dla mnie tych progresywnych patentów i za mało chwytliwych melodii. Przez co płyta nie jest taka łatwa w odbiorze. Od strony technicznej "Secret Life" wypada naprawdę dobrze i zaskakuje mocnym i soczystym brzmieniem. Co mnie kupiło, to nie samowity klimat Chin, który unosi się nad całością. Dobrze to słychać w nastrojowym "The One" czy otwierającym "Intro/Chinese". W grze Raimunda słychać inspiracje twórczością Malmsteena, Rotha, czy Schenkera. Grać potrafi i ma w sobie to coś co przyciąga.  Płyta jest progresywna i tego nie da się ukryć,a taki tytułowy "Secret Life" to tylko potwierdza. Ten utwór przesycony jest również ciekawymi partiami solowymi.  Mnie osobiście podoba się "If all on earth", gdzie słychać w pływy Deep Purple. Tylko jakoś głos Rolanda Grapowa średnia mi tu pasuje.

Znakomite nazwiska, ciekawa stylistyka i czarujący gitarzysta to jak się okazuje, momentami za mało by zwojować świat. "Secret Life" to dojrzała płyta, tylko szkoda że nie zapada na długo w pamięci. Brakuje jak dla mnie rasowych hitów i jakiś zapadających w głowie melodie. Niby wszystko jest dobrze, ale płycie brakuje ostatecznego szlifu.

Ocena: 6.5/10