Pokazywanie postów oznaczonych etykietą NWOBHM. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą NWOBHM. Pokaż wszystkie posty
piątek, 4 października 2024
AMETHYST - Throw Down the Gauntlet (2024)
To czego mi brakowało w nowym albumie Satan, znalazłem na debiutanckim albumie szwajcarskiej formacji Amethyst. "Throw Down The Gauntlet" to płyta, która oddaje piękno lat 80, piękno płyt z kręgu NWOBHM. Nutka hard rocka i melodyjnego metalu. Amethyst powstał w 2020r i w zasadzie poza Yvesem B, który działa w death metalowym DeathCult to mamy młodych muzyków, którzy stawiają pierwsze kroki na scenie metalowej. To wszystko to i tak nie ma znaczenia, jeśli muzyka nie trafia do serca, jeśli nie porusza nas w żaden sposób. Tutaj jednak band czaruje i brzmi jakby nagrał płytę na przełomie lat 70 i 80. Nie kryją inspiracji Tank, Angel witch, czy pierwszym albumem Iron Maiden. Oj dawno nie słyszałem tak udanych nawiązań do pierwszej płyty żelaznej dziewicy. Podobne tworzenie solówek, podobna próba tworzenia melodii. Czy trzeba czegoś więcej do zapoznania się z tym wydawnictwem?
Trzeba przyznać, że band mocno postarał się by przybliżyć nam klimat lat 70 czy 80. Sama okładka jakaś taka skromna i kiczowata, ale ma to ma styl tych starych okładek. Wsłuchując się brzmienie też nie można odeprzeć wrażenia, że to wszystko zostało zarejestrowane właśnie w złotych latach NWOBHM. Panowie odrobili zadanie domowe. Jedynym problem w trakcie słuchania płyty był specyficzny wokal Fredrica G, który śpiewa dość łagodnie, dość tak bardziej rockowo. Jednak z czasem idzie się przyzwyczaić i wszystko zaczyna być spójne. Najlepsze w tym wszystkim są partie gitarowe. Duet Ramon S,./Yves B to niezawodna broń i duet, który wie czego słuchacz potrzebuje, zwłaszcza jeśli kocha się klasykę NWOBHM. Oni po prostu to robią i z jaką siłę i miłością do metalu. Jakie to szczere, świeże i pomysłowe. Brawo panowie!
Jeśli dotrzemy się z specyficznym wokalem i brzmieniem lat 70, to zaczyna się prawdziwa uczta. Energiczny "Embers on The Loose" to już prawdziwy pokaz mocy i talentu Amethyst. Ta praca gitar, ten riff, złożone i pełne ikry solówki. Ileż w tym klimatu NWOBHM, wczesnych płyt Iron maiden, Tank czy Angel Witch. Magia NWOBHM powróciła. Więcej hard rocka dostajemy w klimatycznym "stand Up and Fight" i kolejny hicior na płycie. Ta prostota w aranżacjach i partiach gitarowych jest po prostu urocza. Znowu solówki jakby wyjęte z debiutu Iron Maiden. Ten bas, ta skoczność w "Wont do it again" jest taka oldscholowa, taka pozytywnie zakręcona. Jak ten band tak znakomicie odtworzył klimat tamtych czasów? Tamtych płyt? Szok! Dalej mamy równie przepiękny i przebojowy "running out of Time" i znowu dużo dobrego się tutaj dzieje. Jednym z najszybszych utworów na płycie jest energiczny "Rock Knights", któremu wtóruje dynamiczny "Take me Away" i tutaj mamy znakomity hołd dla iron maiden. Finał płyty to nieco dłuższy i bardziej rozbudowany "Serenade", który stawia na klimat i bardziej złożoną formułę. Nic więcej do szczęścia nie trzeba.
Tak zdaję sobie sprawę, że płyta nie jest idealna. Tak wiem, że wokalista mógłby się podszkolić, ale ta szczerość, ta przebojowość i mocno wzorowanie się wczesnym iron maiden, tank, angel witch sprawiają, że płyta sporo zyskuje. Nie da się przejść obojętnie obok tych dźwięków, tych prostych kompozycji. Panowie nagrali niezwykle klimatyczną płytę, postawili na prostotę, przebojowość i wyszedł z tego album, który robi furorę. Nie ma agresji, nie ma słodkości, nie ma nowoczesności i eksperymentowania. Jesteśmy tylko my, Amethyst i NWOBHM. Prawdziwa magia.
Ocena: 8.5/10
piątek, 13 września 2024
SATAN - Song in Crimson (2024)
Nazwa Satan jest dobrze znana fanom NWOBHM, czy brytyjskiego heavy metalu i fanom heavy metalu lat 80.Band działa od 1979r, ale na dobre po dłuższej przerwie wrócił w 2011r. Teraz regularnie nagrywa nowe albumy z różnymi skutkami. Raz jest bardzo dobrze i jest czym się zachwycać, a innym razem jest wpadka i spadek formy. "Earth Infernal" był słaby, nijaki, bez wyrazu. Niestety, ale najnowszy "Sings in Crimson" to ciąg dalszy słabej formy Satan.
Cieszy fakt, że dalej mamy ten sam skład, cieszy fakt, że jest Brian Ross i jego specyficzny wokal. Okładka typowa dla zespołu, do tego przybrudzone, nieco garażowe brzmienie wzorowane na latach 80. To wszystko zapowiada, że tym razem band wyciągnął wnioski i będzie grał to co umie najlepiej, czyli prosty, melodyjny i przebojowy heavy metal. Niestety tu słychać nieporadność i brak pomysłu na kompozycje. Same aranżacje też pozostawiają sporo do życzenia. Bas bzyczy i denerwuje wydźwiękiem. Całość jest bez mocy i bez uderzenia. Zastanawiam się, czy to jeszcze heavy metalowy album. Poszukajmy plusów.
Otwieracz "Frantic Zero" to jeden z nich. Melodyjne wejście gitar, szybkie tempo i przebojowy charakter. Stonowany i pełen smaczków nwobhm "Sacramental Rites" daje radę i potrafi zapaść w pamięci. "Martyrdom" też jest szybszy, ale też daleki od ideału. Brawa za riff w "Turn The Tide", ale to piszczenie gitar i brzmienie rodem z lat 70. Potem leci utwór za utworem i niczym specjalnym się nie wyróżniają. Trochę lepszy wydaje się zamykający "Deadly Crimson", choć i tu jest pełno niedociągnięć.Na plus skojarzenia z Iron maiden. Wokal już na tym etapie potrafi irytować, a samo brzmienie już zaczyna męczyć. Na szczęście to już koniec katuszy.
Oj dawno, żaden album mnie tak nie wymęczył. Brzmienie niby wzorowane na latach 70, czy 80, a bardziej działa na nerwy niż nastraja i zachwyca. Wokal Briana też nie pomaga i już lepiej wypadł w Blitzkrieg. Same kompozycje i aranżacje po prostu niczym nie zachwycają i raczej chce się o nich zapomnieć niż zapamiętać. Satan jeszcze słabszy niż dwa lata temu. Szkoda.
Ocena: 4/10
wtorek, 18 lipca 2023
TAILGUNNER - Guns for hire (2023)
Kilka dni temu odbyła się trasa koncertowa Kk's Priest. Trasę tą wsparł Paul Di Anno, a także młoda i uzdolniona brytyjska formacja o nazwie Tailgunner. Zespołowi na pewno to wydarzenie przysporzy nowych fanów. Tailgunner działa od 2018r i faktycznie czerpie garściami z dokonań Judas Priest, Iron maiden czy Saxon, a nawet enforcer. "Guns for hire" ukaże się 14 lipca tego roku nakładem wytwórni Fireflash Records.
Muzyka to ukłon w stronę lat 80, heavy metalu i nwobhm. Nic dziwnego, że album zdobi okładka, która wygląda jakby powstała w tamtym okresie. Podoba mi się miks terminatora z powrotem żywych trupów. Czuć ten kicz lat 80. Okładka ma swój klimat i zachęca do zapoznania się z płytą. Na dzień dobry wita nas proste, naturalne brzmienie, które również ma podkreślić klimat i feeling tego wydawnictwa. Kapelę tworzy 4 muzyków, z czego dwóch to już bardziej doświadczone osoby. Jest przecież perkusista Sammy Starwood i Craig Cairns, którego głos niszczy w Induction. Tutaj akurat Craig pokazuje się jako rasowy heavy metalowy wokalista i jego wokal o dziwo idealnie współgra z zawartością. Sama muzyka przyswajalna, momentami banalna i nieco może obdarta z pomysłowości czy świeżości. Tak jest w przypadku nieco zachowawczego "Shadows of war". Niby jest dobrze rozegrane, ale nie ma w tym życia czy elementu zaskoczenia. Band zupełnie inaczej brzmi w tytułowym "Guns for hire", gdzie jest pasja, energia i pokaz umiejętności. Niby nic odkrywczego , a dostarcza sporo frajdy. Pierwszy przebój na płycie można odhaczyć. Współpraca gitarzystów zaczyna się rozkręcać. Duet Zach/Patrick stawia na dynamikę, melodyjność i łatwy odbiór wygrywanych dźwięków. Mocny riff dostajemy w "White Death" i wkraczamy w rejony heavy/speed metalu spod znaku enforcer. Kolejny mocny punkt na płycie. Lekki i miły w odsłuchu jest "Revolution Scream" i w sumie to takie granie jakiego pełno. Kolejny killer na płycie to bez wątpienia dynamiczny "New Horizons" i troszkę poczułem się jakbym słuchał Induction. Nie przekonuje mnie oklepany "Cashdrive", który nic ciekawego nie wnosi. Ot co średni kawałek w klimatach lat 80. Do grona ciekawych kawałków warto dodać 9 minutowy "Rebirth", który mocno nawiązuje do twórczości iron maiden. Idealne zwieńczenie tej płyty.
Tailgunner wysyła wyraźny sygnał, że chce zagrzać stałe miejsce na brytyjskiej scenie metalowej. Mają dobry skład, uzdolnionych muzyków, mają pomysły i pomysł na siebie. To może ich zaprowadzić daleko. Debiut robi wrażenie i na pewno zasługuje na uwagę. Nie zbieram może szczęki z podłogi, ale jest to płyta, do której będę wracał w przyszłości.
Ocena: 8.5/10
sobota, 1 kwietnia 2023
MILLENNIUM - The sign of Evil (2023)
O to kolejny przedstawiciel NWOBHM, który wrócił na dobre. Mowa o Millenium, który w latach 80 wydali naprawdę warty uwagi debiut, potem w roku 2015 powrócili i oczywiście dalej grając NWOBHM z elementami klasycznego heavy metalu. "Awekening" czy "New World" to solidne albumy, ale odnoszę wrażenie, że najciekawsze przed nami. "The Sign of Evil" czyli 4 album w dorobku tej grupy ukaże się 19 maja nakładem No remorse Records. Płyta brzmi klasycznie i słychać ten klimat lat 80. Kto dźwięki w klimatach Saxon czy Satan ten odnajdzie się na nowej płycie Millenium.
Okładka prosta, ale zapada w pamięci i jest miłym hołdem dla lat 80. Nie ma black metalu, ani nawiązań do Venom. Oczywiście dużo jest NWOBHM i to oczywiście cieszy. Millenium zadbał o to, żeby brzmienie mocno było wzorowane na wydawnictwach z tamtego okresu. Wszystko jest na swoim miejscu. W roku 2022 band zasilił duet gitarzystów w postaci Wilson/ Mulpetre i słychać, że panowie doskonale się rozumieją. Jest chemia, jest pomysł na riffy i umiejętność tworzenia klasycznych motywów. Nie ma może niczego oryginalnego, ale jest pasja, zapał i talent do tworzenia muzyki przesiąkniętej klimatem lat 80. Naprawdę bardzo dobrze się tego słucha.
Odpalamy płytę i już na dzień dobry mamy dwa killery, czyli przebojowy "there is a devil" czy zadziorny "Virus". Dalej mamy szybki "Hell is my Home" , w którym słychać wpływy Iron Maiden i to tego z pierwszych płyt. Słychać, że band w nowym składzie jeszcze bardziej jest zgrany i pełen ciekawych pomysłów. Imponuje właśnie taki energiczny "The kingdom come", który oddaje piękno NWOBHM. To już kolejny mocny punkt płyty. Jest też jeszcze troszkę toporniejszy "Fall from grace", który pokazuje, że band odnajduje się w bardziej stonowanych dźwiękach. Na koniec mamy "march of the Damned" i znów band oddaje piękno NWOBHM. Troszkę Satan, troszkę Angel Witch czy Iron Maiden i wyszedł naprawdę ciekawy kawałek o przebojowym charakterze.
Miło widzieć, że Millennium powrócił i tworzy nową muzykę, "The sign of Evil" to niezwykle dojrzały i przemyślany album, który od początku do końca trzyma równy poziom. Stara szkoła brytyjskiego heavy metalu i do tego znakomity hołd dla lat 80. Kocham takie sentymentalne podróże w czasie. Wypatrujcie nowego krążka tej brytyjskiej formacji.
Ocena: 8/10
środa, 8 marca 2023
TYGERS OF PAN TANG - Bloodlines (2023)
Już 5 maja światło dzienne ujrzy 13 album brytyjskiego Tygers of Pan Tang. "Bloodlines" to kawał solidnego heavy metalu i miło widzieć że ten zasłużony band wciąż tworzy nową muzykę i wciąż żyje. Nowy krążek nie dorównał dwóm poprzedni, bo to trochę trudne zadanie było, ale band wciąż trzyma formę. To pierwszy album, na którym można usłyszeć gitarzystę Francesco Marras i basistę Huw Holdinga.
Jak za każdym razem płytę zdobi ciekawa i zapadająca w głowie szata graficzna. Soczyste, takie przesiąknięte latami 80 brzmienie też robi robotę. Band trzyma formę i to słychać. Cieszy fakt, że głos Jacopo Meille wciąż zachwyca i nadaje całości klimatu lat 80. To za jego sprawą jest tu pełno klasycznego heavy metalu, hard rocka i nawet nwobhm, z którego band się wywodzi. Od strony instrumentalnej jest dobrze, ale jakoś nie ma tej mocy co choćby na "ritual".
4 lata czekania i dostajemy 10 utworów. Płytę otwiera klimatyczny "Edge of the world". Dobrze rozegrany kawałek, w którym jest pazur, jest ciekawy motyw i dobrze wprowadza słuchacza w świat Tygers of Pan Tang. Dalej mamy bardziej hard rockowy "In my blood", ale to już tylko dobry kawałek, który niczym specjalnym się nie wyróżnia. Troszkę zabrakło pomysłu. Znacznie ciekawszy w swojej aranżacji jest energiczny "fire on the horizon". Właśnie w takich kompozycjach band brzmi najkorzystniej. Potem troszkę band serwuje nijakich kompozycji, które nie wiele wnoszą do płyty. Jest też nastrojowa ballada "Taste of love", w której momentami band brzmi jak Scorpions. Do grona ciekawych kompozycji warto wspomnieć "Kiss the sky", czy melodyjny "A new Heartbeat".
Tygers of Pan Tang pisze dalsze strony swojej historii i na pewno cieszy że band żyje i ma się dobrze. Wciąż potrafią grać ciekawą muzykę i tym razem zabrakło po prostu ciekawych pomysłów. Trafiają się przebłyski i godne uwagi motywy, ale jako całość ten album wypada jakoś tak średnio, co najwyżej dobrze. To za mało, jak na zespół z taką bogatą historią.
Ocena: 6/10
czwartek, 10 czerwca 2021
HEAVY SENTENCE - Bang to rights (2021)
Uwaga nadciąga nowy utalentowany band z Wielkiej Brytanii. Heavy Sentence to kapela, która od 2017r wydawała mini albumy, ale wciąż brakowało pełnometrażowego albumu. No i w końcu przyszedł czas na debiutancki album zatytułowany "Bang to rights". Co ciekawe ten krążek brzmi jakby powstał w latach 80, w złotym okresie NWOBHM. Jednak to nie zaginiony klasyk lat 80, a płyta naszych czasów. Mało kto potrafi tak znakomicie oddać klimat NWOBHM, a Heavy Sentence gra muzykę w hołdzie Iron Maiden, Motorhead, Witchfinder General czy Blietzkrieg i robią to naprawdę dobrze.
Heavy sentence to przede wszystkim wokalista G.Howells, który mocno przypomina manierą świętej pamięci Lemmiego i to jest mocne nawiązanie do klasycznego Motorhead. Z kolei gitarzyści Tim i Jack serwują nam riffy pokroju Iron Maiden czy Blietzkrieg. Panowie stawiają na proste rozwiązania i klimat lat 80, a to się tutaj idealnie sprawdza. Niby nic nowego nie dostajemy, ale jest spora radość z słuchania tej płyty.
Dobry otwieracz to podstawa i "Medusa" znakomicie wprowadza w klimat tej płyty. Panowie znają się na klimacie NWOBHM i to słychać od pierwszych sekund. Dalej dostajemy zadziorny "Cold reins", który brzmi jak miks motorhead i iron maiden. Bardzo dobrze się tego słucha. Więcej zadziorności i riffów w stylu Judas Priest dostajemy w energicznym "Age of Fire". Kto kocha twórczość Iron Maiden z pierwszych płyt, ten zakocha się w przebojowym "Capitoline Hell", który intryguje chwytliwymi melodiami. Uroczy też jest nieco rock'n rollowy "On the run" i znów mamy tutaj dużą dawkę motorhead. Z kolei fanom żelaznej dziewicy przypadnie do gustu melodyjny "Wicked Lady" i rozpędzony "Broken hearts".
Heavy sentence to żywy przykład, że muzyka NWOBHM i Motorhead jest ponadczasowa. Miło jest usłyszeć, że młoda kapela czerpie wzorce właśnie z takich legend. To nie jakaś tam marna kopia, to kapela która ma swój pomysł na granie i wykorzystuje stare sprawdzone patenty. Płyta wypchana jest hitami i niezwykłą dynamiką. Wyrazisty wokal i zadziorne riffy robią robotę, a najlepsze w tym wszystkim jest klimat lat 80.
Ocena: 8.5/10
sobota, 5 czerwca 2021
MORVIDHEN - Morvidhen (2021)
Są tu jacyś fani klasycznego speed metalu z pierwszych płyt Agent Steel? A może mamy tu wielbicieli Iron maiden i złotego okresu NWOBHM? Jeśli tak, to każda z tych osób może śmiało sięgnąć po debiutancki krążek grupy o nazwie Morvidhen, która w 2010r zrodziła się w Peru.
Tak wiem, że okładka jest kiczowata i może brzmienie też wymagałoby podrasowania i dopracowania. Jednak sporo nadgania charyzmatyczny wokalista Ratt, Jego charakter i styl śpiewania idealnie sprawdza się w speed metalu i to dzięki niemu płyta zyskuje sporo na mocy. Warto też pamiętać o gitarzystach i tutaj Oswaldo i Francesco dają czadu. Jest moc, agresja, dynamika i niezwykła dawka przebojowości. Czuć tą chemię miedzy tymi dwoma utalentowanymi muzykami. To przedkłada się na jakość muzyki zawartej na "Morvidhen". Co znajdziemy tutaj? Miks Agent Steel z pierwszych płyt i wczesnego Iron maiden. Brzmi to naprawdę dobrze.
Szybkie tempo i klimat NWOBHM dostajemy już w otwierającym "Morvidhen". Klimat lat 80 jest wyczuwalny i band oddaje go w znakomity sposób. No jest moc! Przebojowy "Wild Lover" ma coś z Iron Maiden, ale też Helloween z czasów "Walls of Jericho". Jest pazur, jest dynamika i wciągające partie gitarowe. Nie ma miejsca na nudę, a band znakomicie odnajduje się w speed metalowej konwencji. Klasyczne patenty dostajemy w "Fire wheels", który przypomina nam najlepsze lata Agent Steel i aż miło słucha się takich petard. Band potrafi wykreować pomysłowe i atrakcyjne melodie i takie właśnie zdobią hit "Stand up and fight". Dużo w tym iron maiden, ale takiego z górnej półki, a band idealnie oddaje styl tej wielkiej kapeli. Bardzo klasycznie brzmi też rozpędzony "Lethel Speed Metal" i znów dają o sobie znać lata 80. Niby jest to proste granie, ale bardzo zapadające w pamięci. Dalej znajdziemy przebojowy "claws of hades", który mocno nawiązuje do NWOBHM. Trzeba przyznać, że Morvidhen dobrze czuje się w takiej stylistyce. Całość wieńczy prosty i zarazem melodyjny "Souls of steel".
Słuchając "Morvidhen" nie doznamy szoku, ani też euforii, nie dostajemy też najlepszy album heavy metalowy roku 2021. Czy zawsze idzie o statystyki i wielką wygraną? Otóż nie. Kto lubi dobrą zabawę i granie heavy/speed metalowe osadzone w latach 80 ten powinien obczaić pochodzący z Peru Morvidhen bowiem pokazują, że czasami wystarczą chęci i pomysłowość by nagrać coś dobrego. Hity są i chwytliwe riffy też, tak więc nie ma powodów do narzekania. Troszkę popracować nad jakościa utworów i będzie jeszcze lepiej. Póki co chwytajcie debiut Morvidhen.
Ocena: 7.5/10
Tak wiem, że okładka jest kiczowata i może brzmienie też wymagałoby podrasowania i dopracowania. Jednak sporo nadgania charyzmatyczny wokalista Ratt, Jego charakter i styl śpiewania idealnie sprawdza się w speed metalu i to dzięki niemu płyta zyskuje sporo na mocy. Warto też pamiętać o gitarzystach i tutaj Oswaldo i Francesco dają czadu. Jest moc, agresja, dynamika i niezwykła dawka przebojowości. Czuć tą chemię miedzy tymi dwoma utalentowanymi muzykami. To przedkłada się na jakość muzyki zawartej na "Morvidhen". Co znajdziemy tutaj? Miks Agent Steel z pierwszych płyt i wczesnego Iron maiden. Brzmi to naprawdę dobrze.
Szybkie tempo i klimat NWOBHM dostajemy już w otwierającym "Morvidhen". Klimat lat 80 jest wyczuwalny i band oddaje go w znakomity sposób. No jest moc! Przebojowy "Wild Lover" ma coś z Iron Maiden, ale też Helloween z czasów "Walls of Jericho". Jest pazur, jest dynamika i wciągające partie gitarowe. Nie ma miejsca na nudę, a band znakomicie odnajduje się w speed metalowej konwencji. Klasyczne patenty dostajemy w "Fire wheels", który przypomina nam najlepsze lata Agent Steel i aż miło słucha się takich petard. Band potrafi wykreować pomysłowe i atrakcyjne melodie i takie właśnie zdobią hit "Stand up and fight". Dużo w tym iron maiden, ale takiego z górnej półki, a band idealnie oddaje styl tej wielkiej kapeli. Bardzo klasycznie brzmi też rozpędzony "Lethel Speed Metal" i znów dają o sobie znać lata 80. Niby jest to proste granie, ale bardzo zapadające w pamięci. Dalej znajdziemy przebojowy "claws of hades", który mocno nawiązuje do NWOBHM. Trzeba przyznać, że Morvidhen dobrze czuje się w takiej stylistyce. Całość wieńczy prosty i zarazem melodyjny "Souls of steel".
Słuchając "Morvidhen" nie doznamy szoku, ani też euforii, nie dostajemy też najlepszy album heavy metalowy roku 2021. Czy zawsze idzie o statystyki i wielką wygraną? Otóż nie. Kto lubi dobrą zabawę i granie heavy/speed metalowe osadzone w latach 80 ten powinien obczaić pochodzący z Peru Morvidhen bowiem pokazują, że czasami wystarczą chęci i pomysłowość by nagrać coś dobrego. Hity są i chwytliwe riffy też, tak więc nie ma powodów do narzekania. Troszkę popracować nad jakościa utworów i będzie jeszcze lepiej. Póki co chwytajcie debiut Morvidhen.
Ocena: 7.5/10
piątek, 16 października 2020
VICTORIUS - Rise from the flames (2020)
Czy można stworzyć w dzisiejszych czasach naprawdę klasyczny heavy metalowy album, który oddaje piękno i charakter brytyjskiej sceny metalowej i złote czasy NWOBHM? Mogłoby się to wydawać nierealne, a jednak marzenia się spełniają. Brytyjski Victorius gra muzykę prostą i bardzo treściwą. Band czerpie garściami z klasyki brytyjskiego heavy metalu i tworzy swój własny styl, który oczywiście jest wypadkową Iron Maiden czy Saxon.Wtórność? Może i tak, ale ile w tym szczerości i błyskotliwości. Tak, debiutancki krążek zatytułowany "Rise from the flames", który został wydany w tym roku przez grupę Victorius jest miłą wycieczką do lat 80 i do złotej ery brytyjskiego heavy metalu. Obiecuję, że ta podróż Was w pełni pochłonie i będziecie chcieli tam zostać w tym świecie Victorius znacznie dłużej.
"Powstać prosto z płomieni" i ten tytuł pasuje do zespołu jak i płyty idealnie. W końcu z płomieni niczym feniks powstaje sam brytyjskie heavy metal, bowiem dawno żaden band tak znakomicie nie oddał kunsztu tej sceny metalowej. Prawdziwe cudo i brzmi to jak zaginiona perełka z lat 80. Z płomieni odradza się sam band, który przecież pod nazwą Pariah próbował funkcjonować. Jak widać, zmiana nazwy i przegrupowania składu nadały sens całości.
Trzeba przyznać, że ciężko mówić tutaj o debiutantach, bowiem band zadbał o mocne, wyraziste brzmienie, które rzeczywiście przypomina stare brytyjskie płyty. Nawet okładka jest bardzo prosta i taka oldschoolowa. Wszystko ze sobą współgra i sama zawartość też jest bardzo przemyślana i poukładana. Co z pewnością zaskakuje to że band stawia na długie i rozbudowane kompozycje.
Płytę otwiera znakomity, dynamiczny i przebojowy "Breaking down the walls", który jest idealnym wprowadzeniem do tego krążka. Tutaj jest wszystko co w pełni charakteryzuje brytyjską scenę metalową. Riff jest mocny i zadziorny, a partie gitarowe Johna i Stewarta potrafią oczarować słuchacza. Nie brakuje skojarzeń z Iron Maiden czy Saxon i te skojarzenia są na miejscu i dobitnym tego przykładem jest "Silver Bullet" czy energiczny "Chains of Insanity". Na płycie nie brakuje mocnych, rozpędzonych utworów i jednym z nich jest "To the death". Band imponuje techniką i dbałością o detale. Klasa sama w sobie. Całość wieńczy 9 minutowy kolos "Rising from flames", który jest wizytówką tego albumu. Kwintesencja Victorius i brytyjskiego heavy metalu.
"Rising from the flames" to uczta dla fanów starych płyt Iron Maiden, czy Saxon. To przede wszystkim płyta, w której czuć klimat lat 80, a sama muzyka jest stworzona prosto z serca i z miłości do metalu. Ciężko o naprawdę wartościowy album z klasycznym heavy metalem, zwłaszcza tym brytyjskim, a Victorius pokazuje, że można jeszcze nagrać taki album. Płyta, którą trzeba znać!
Ocena: 8.5/10
piątek, 5 czerwca 2020
SATANS EMPIRE - Hail the empire (2020)
Satan's Empire to kolejny przykład kapeli, która odrodziła się po latach i tak naprawdę teraz żyje i rozpoczyna swoją przygodę z muzyką. Ta brytyjska formacja powstała w 1979r i działała do 1988r, ale nie był to owocny czas dla tej kapeli. Powrócili na dobre w roku 2015 i to o wiele silniejsi niż w latach 80. Debiut w postaci "Rising" to uczta dla fanów NWOBHM i brytyjskiego metalu z lat 80. Teraz po dwóch latach przyszedł czas na "Hail the empire", który jest swoistą kontynuacją tamtego wydawnictwa. Nic się nie zmieniło, to wciąż muzyka na wysokim poziomie.
Po raz kolejny band zadbał o aspekt techniczny płyty. Mamy zadziorne i klimatyczne brzmienie, które jest wzorowane na latach 80. Mamy kiczowatą okładkę. Te płyta, by się nie udała gdyby nie bardzo dobra forma muzyków. Kluczową rolę odgrywa tutaj utalentowany wokalista Derek Lyon, który wie jak zbudować napięcie i stworzyć odpowiedni klimat. Na "Hail the empire" słychać, jak rozwinęli skrzydła Sandy i Paul. Dużo klasycznych rozwiązań znajdziemy tutaj i w zasadzie każdy riff to taka wycieczka w rejony Saxon, czy Iron Maiden. Bardzo dobrze się tego słucha.
Otwieracz "warriors" to znakomity ukłon w stronę klasycznego brytyjskiego heavy metalu. Od razu udziela się klimat lat 80. Mroczny, zadziorny "Secrets" przypomina troszkę dokonania Black Sabbath z czasów Tony Martina. W podobnej stylistyce utrzymany jest nastrojowy i epicki "Empire Rising". Band nie boi się rozbudowanych kawałków i tytułowy "Hail the Empire" to coś dla fanów Dio czy Black Sabbath. Riff i zagrywki gitarowe są tutaj znajome, ale to w niczym nie przeszkadza. Jest jeszcze marszowy "Shadowmaker" czy pełen emocji "New world".
Kto kocha mroczny klimat i bardziej marszowe tempo, ten bez wątpienia szybko odnajdzie się na "Hail the empire". Bardzo równy materiał i mroczny klimat sprawiają, że płyta może się podobać. Coś dla fanów muzyki z pogranicza Saxon czy Black Sabbath. Czuć klimat NWOBHM i to jest ważne. Satans Empire idzie za ciosem i znów nagrał udany album. Tak trzymać.
Ocena: 8/10
Po raz kolejny band zadbał o aspekt techniczny płyty. Mamy zadziorne i klimatyczne brzmienie, które jest wzorowane na latach 80. Mamy kiczowatą okładkę. Te płyta, by się nie udała gdyby nie bardzo dobra forma muzyków. Kluczową rolę odgrywa tutaj utalentowany wokalista Derek Lyon, który wie jak zbudować napięcie i stworzyć odpowiedni klimat. Na "Hail the empire" słychać, jak rozwinęli skrzydła Sandy i Paul. Dużo klasycznych rozwiązań znajdziemy tutaj i w zasadzie każdy riff to taka wycieczka w rejony Saxon, czy Iron Maiden. Bardzo dobrze się tego słucha.
Otwieracz "warriors" to znakomity ukłon w stronę klasycznego brytyjskiego heavy metalu. Od razu udziela się klimat lat 80. Mroczny, zadziorny "Secrets" przypomina troszkę dokonania Black Sabbath z czasów Tony Martina. W podobnej stylistyce utrzymany jest nastrojowy i epicki "Empire Rising". Band nie boi się rozbudowanych kawałków i tytułowy "Hail the Empire" to coś dla fanów Dio czy Black Sabbath. Riff i zagrywki gitarowe są tutaj znajome, ale to w niczym nie przeszkadza. Jest jeszcze marszowy "Shadowmaker" czy pełen emocji "New world".
Kto kocha mroczny klimat i bardziej marszowe tempo, ten bez wątpienia szybko odnajdzie się na "Hail the empire". Bardzo równy materiał i mroczny klimat sprawiają, że płyta może się podobać. Coś dla fanów muzyki z pogranicza Saxon czy Black Sabbath. Czuć klimat NWOBHM i to jest ważne. Satans Empire idzie za ciosem i znów nagrał udany album. Tak trzymać.
Ocena: 8/10
niedziela, 1 marca 2020
WITCHTOWER - Witches Domain (2020)
Wychowałem się na albumie "Killers" Iron Maiden i często wracam do stylistyki Iron Maiden. Fakt dzisiaj co raz ciężej o albumy z taką muzyką. Hiszpański Witchtower wychodzi na przeciw oczekiwaniom fanom NWOBHM. Kapela została założona w 2012 r i do tej pory nagrali 3 wydawnictwa, z czego najlepiej prezentuje się najnowsze dzieło zatytułowane "Witches Domain".
To nie jakaś tam płyta w klimatach NWOBHM. To płyta z duszą i można poczuć się jak w latach 80. Płyta została nagrana z pasją, polotem i dbałością o detale. Wszystko brzmi tak jak powinno. Sekcja rytmiczna, gitary i wokal. Nie ma tutaj miejsca na błąd i panowie o tym dobrze wiedzą. Na podziw zasługuje sekcja rytmiczna, która dołączyła do zespołu w 2019r. Victor i Antonio znakomicie ze sobą współgrają, bowiem każda melodia jest przemyślana, a każdy riff wbija w fotel. No jest moc i to słychać. Wszystko się kręci wokalu Victora, który brzmi obłędnie. Jest w tym klimat lat 80 i charyzma. Ja to kupuje w całości.
"A Revelation" to intro o jakim fani NWOBHM za pewne nie jeden raz marzyli. Brzmi to jak intro z "Killers" Iron Maiden. Co za melodia, co za feeling. To dopiero początek. Band serwuje nam killera za sprawą "The theosphist". Jest szybko, z polotem i wiadomo, że mamy do czynienia z stylistyką NWOBHM. Płyta przepełniona jest hitami i każdy z nich szybko wpada w ucho. Takim hiciorem jest "Over the top". Marszowy, nieco hard rockowy "Night of the witch" to jeden z moich ulubionych kawałków na płycie. Przyspieszamy w energicznym "Mrs. Artisson" i tutaj dzieje się sporo w sferze partii gitarowych. Kolejny mój prywatny faworyt z tej płyty to melodyjny "Love Potion". Jest jakoś tak hard rockowo, tak skocznie, ale ten oryginalny klimat robi tutaj robotę.Na pochwałę zasługuje szybki i zadziorny "The world is upside down" czy 7 minutowy "Witches domain", który pokazuje jak tworzyć rozbudowane kawałki.
"Witches domain" to najlepsza płyta hiszpańskiej formacji Witchtower i jest to znakomita wycieczka do lat 80. Ta płyta to kwintesencja stylu NWOBHM. To trzeba znać!
Ocena: 9.5/10
To nie jakaś tam płyta w klimatach NWOBHM. To płyta z duszą i można poczuć się jak w latach 80. Płyta została nagrana z pasją, polotem i dbałością o detale. Wszystko brzmi tak jak powinno. Sekcja rytmiczna, gitary i wokal. Nie ma tutaj miejsca na błąd i panowie o tym dobrze wiedzą. Na podziw zasługuje sekcja rytmiczna, która dołączyła do zespołu w 2019r. Victor i Antonio znakomicie ze sobą współgrają, bowiem każda melodia jest przemyślana, a każdy riff wbija w fotel. No jest moc i to słychać. Wszystko się kręci wokalu Victora, który brzmi obłędnie. Jest w tym klimat lat 80 i charyzma. Ja to kupuje w całości.
"A Revelation" to intro o jakim fani NWOBHM za pewne nie jeden raz marzyli. Brzmi to jak intro z "Killers" Iron Maiden. Co za melodia, co za feeling. To dopiero początek. Band serwuje nam killera za sprawą "The theosphist". Jest szybko, z polotem i wiadomo, że mamy do czynienia z stylistyką NWOBHM. Płyta przepełniona jest hitami i każdy z nich szybko wpada w ucho. Takim hiciorem jest "Over the top". Marszowy, nieco hard rockowy "Night of the witch" to jeden z moich ulubionych kawałków na płycie. Przyspieszamy w energicznym "Mrs. Artisson" i tutaj dzieje się sporo w sferze partii gitarowych. Kolejny mój prywatny faworyt z tej płyty to melodyjny "Love Potion". Jest jakoś tak hard rockowo, tak skocznie, ale ten oryginalny klimat robi tutaj robotę.Na pochwałę zasługuje szybki i zadziorny "The world is upside down" czy 7 minutowy "Witches domain", który pokazuje jak tworzyć rozbudowane kawałki.
"Witches domain" to najlepsza płyta hiszpańskiej formacji Witchtower i jest to znakomita wycieczka do lat 80. Ta płyta to kwintesencja stylu NWOBHM. To trzeba znać!
Ocena: 9.5/10
wtorek, 15 października 2019
ANGEL WITCH - Angel of Light (2019)
Jedna z kapel, która współtworzyła NWOBHM, jedna z kultowych kapel z lat 80 i jedna z tych, która odrodziła się po latach. Tak, mowa o brytyjskim Angel Witch. W zasadzie jest to tak znana marka, że nie trzeba jej nikomu przedstawiać. Płyty z lat 80 to już kultowe dzieła i band na przestrzeni latach wypracował swój styl. Choć kapela powróciła po latach w 2012r za sprawą solidnego "As Above, So Below". Teraz band kuje żelazo póki gorące i efektem ciężkiej pracy jest ich kolejny album po reaktywacji, czyli "Angel of Light". Okładka mówi, że wracamy do korzeni. Czy faktycznie tak jest?
Angel Witch zadbał o swoje charakterystyczne brzmienie i klimat z lat 80. Słychać, że band nie kombinuje, nie próbuje być na siłę nowoczesną kapelą. Oni pozostali sobą i grają heavy metal do jakiego nas przyzwyczaili. Najlepsze jest to, że Angel Witch stara się przypomnieć nam czasy NWOBHM i wychodzi im to genialnie. Płyta jest autentyczna szczera i ma swój charakter. Ciężko dzisiaj o płytę w takich klimatach. Klasa sama w sobie i słychać brytyjską manierę. Gdzieś tam mamy echa Iron Maiden, czy Black Sabbath.
Na płycie znajdują się dwa kawałki, które powinny być znane fanom z lat 80. Zespół postanowił w końcu oficjalnie wydać na płycie "Dont Turn Your back" i "The night is calling". Frontman Kevin heybourne nadaje kompozycjom mrocznego wydźwięku i tajemniczego klimatu. Słychać to w nieco rozbudowanym "Death from Andromenda". Dzieje się w tym kawałku sporo i potrafi wciągnąć w ten mroczny świat. W podobnym charakterze utrzymany jest "We are Damned", który ma zapędy pod Black Sabbath, czy Candlemass. Stonowany "Condemned" też ma posępny klimat, choć tutaj partie gitarowe są o wiele żywsze. Znalazło się też miejsce na nieco szybszy "Window of Despair" czy przebojowy "I am Infinity". Na koniec mamy znakomite podsumowanie w postaci "Angel of Light", który jest najdłuższym utworem na płycie.
Nie żyjemy w latach 80, a Angel Witch wciąż jest w formie i wie jak zauroczyć słuchacza. Nowy album ma charakter, ma swój klimat i dlatego tak dobrze się go słucha. To trzeba posłuchać i wyrobić swoje zdanie. Dajcie się wciągnąć w ten tajemniczy i mroczny świat, jaki zgotował na tej płycie Angel Witch.
Ocena: 9/10
Angel Witch zadbał o swoje charakterystyczne brzmienie i klimat z lat 80. Słychać, że band nie kombinuje, nie próbuje być na siłę nowoczesną kapelą. Oni pozostali sobą i grają heavy metal do jakiego nas przyzwyczaili. Najlepsze jest to, że Angel Witch stara się przypomnieć nam czasy NWOBHM i wychodzi im to genialnie. Płyta jest autentyczna szczera i ma swój charakter. Ciężko dzisiaj o płytę w takich klimatach. Klasa sama w sobie i słychać brytyjską manierę. Gdzieś tam mamy echa Iron Maiden, czy Black Sabbath.
Na płycie znajdują się dwa kawałki, które powinny być znane fanom z lat 80. Zespół postanowił w końcu oficjalnie wydać na płycie "Dont Turn Your back" i "The night is calling". Frontman Kevin heybourne nadaje kompozycjom mrocznego wydźwięku i tajemniczego klimatu. Słychać to w nieco rozbudowanym "Death from Andromenda". Dzieje się w tym kawałku sporo i potrafi wciągnąć w ten mroczny świat. W podobnym charakterze utrzymany jest "We are Damned", który ma zapędy pod Black Sabbath, czy Candlemass. Stonowany "Condemned" też ma posępny klimat, choć tutaj partie gitarowe są o wiele żywsze. Znalazło się też miejsce na nieco szybszy "Window of Despair" czy przebojowy "I am Infinity". Na koniec mamy znakomite podsumowanie w postaci "Angel of Light", który jest najdłuższym utworem na płycie.
Nie żyjemy w latach 80, a Angel Witch wciąż jest w formie i wie jak zauroczyć słuchacza. Nowy album ma charakter, ma swój klimat i dlatego tak dobrze się go słucha. To trzeba posłuchać i wyrobić swoje zdanie. Dajcie się wciągnąć w ten tajemniczy i mroczny świat, jaki zgotował na tej płycie Angel Witch.
Ocena: 9/10
sobota, 14 września 2019
TYGERS OF PAN TANG - Ritual (2019)
Nie łatwo jest oddać klimat czasów, kiedy rządził NWOBHM. Nie łatwo jest odtworzyć ten styl i te szalone pomysły. Niektórzy ponoszą porażkę, kiedy próbują przypomnieć nam tamte czasy. Jednak inaczej jest kiedy za owy temat bierze się ktoś kto tworzył taką muzykę i wciąż tworzy muzykę. Tygers of Pan Tang to kultowy band, który powstał w 1978r. Na przestrzeni lat zmieniał się skład, a band tworzył naprawdę ciekawe albumy. Obecnie to już nieco inny zespół, w którym ze starego składu został tylko gitarzysta Robb Weir. Panowie jednak starają się być wierni swoim korzeniom i nie zapominają o NWOBHM. Jak sami muzycy to określają, każde nagrywanie kolejnego albumu to dla nich rytuał. I tak też postanowili nazwać swój nowy album, czyli "Ritual". To już dwunasty krążek tej kultowej formacji, ale drugi z tym składem i drugi pod skrzydłami wytwórni Mighty Music.
Premiera dopiero 22 listopada, ale powiem że warto czekać na to wydawnictwo. Nie trzeba być fanem tej kapeli i znać ich poprzednie wydawnictwa by sięgnąć po "Ritual". To płyta, która oczywiście utożsamia się z latami 80 i korzeniami Tygers of pan Tang, ale to też wydawnictwo urozmaicone i bardzo współczesne. Sporą robotę robi klimatyczna i minimalistyczna okładka, a także współczesne i mocne brzmienie. Idąc dalej trzeba pochwalić panów, że zgrali się i dobrze się czują w swoim towarzystwie. To słychać od pierwszych minut i choć płyta jest urozmaicona to tworzy spójną całość. Znajdziemy tutaj spokojne kawałki, ale nie brakuje też mocnego heavy metalowego pazura, czy też wycieczki do czasów NWOBHM. Tygers of pan tang na nowym albumie pokazuje, że idą w podobnym kierunku co Praying Mantis i to wcale mi nie przeszkadza. Dobrze wplecione motywy hard rockowe zawsze są mile widziane.
Wokalista Jacopo błyszczy tutaj i rozwinął skrzydła w porównania do poprzedniego wydawnictwa. Znakomicie odnajduje się w mocniejszych utworach, ale najbardziej pasują do niego te hard rockowe aranżacje. Ta płyta to też dobra praca gitarzystów i Micky oraz Robb dają niezły popis umiejętności i to taka stara szkoła grania. Podoba mi się to.
Koniec pitolenia i przejdźmy do szczegółów. Zaczynami od mocnego wejścia gitar w "Worlds Apart". Mocny riff daje się we znaki i to może zadowolić fanom starych płyt tej kapeli. Nie brakuje nawiązań do NWOBHM. W "Destiny" band pokazuje swoje bardziej hard rockowe oblicze, ale i w takim wydaniu brzmi autentycznie i słucha się tego naprawdę dobrze. Zwalniamy nieco tempo, wkraczamy nieco w rejony Scorpions czy Def Leppard i dostajemy killer w postaci "Rescue Me". Wolne, wręcz marszowe tempo jest tutaj naprawdę urocze. Prawdziwy hit i tyle. Zaskakuje na pewno petarda w postaci "Raise some Hell". Szybki, energiczny kawałek, który znakomicie wtrąca elementy NWOBHM. Do tego ten riff rodem z płyt DIO. Czysta magia i jeden z najlepszych kawałków na płycie. Znakomicie słucha się "Spoils of War", który również brzmi klasycznie. Nie brakuje tutaj nawiązań do Judas Priest. Brzmienie tylko podkreśla atuty tego zespołu i uroki tego utworu. Jacopo to znakomity wokalista i z każdym kawałkiem tylko mnie przekonuje, że to właściwy człowiek na właściwym miejscu. Nutka Ac/Dc jest w przebojowym "White lines" i znów czuć tą chemię i dobrą zabawę muzyków, która udziela się słuchaczowi. Znalazło się też miejsce dla klimatycznej ballady "Worlds cut like knives". Ostry riff i szybsze tempo wraca w dynamicznym i zadziornym "Damn You". To kolejny wysokiej klasy utwór na płycie i nie ma mowy o nudzie. Hard rock wraca w melodyjnym i nastrojowym "Love will find a way". Znakomity przykład jak dobrze funkcjonuje na tym albumie przebojowość i urozmaicenie. Do mocnych utworów o heavy metalowym zacięciu trzeba zaliczyć "The art of noise". Na sam koniec dostajemy kolejny energiczny killer, czyli "Sail On".
Tygers of Pan Tang żyje i ma się dobrze. To już nieco inne czasy, inni muzyce, ale wciąż grają muzykę atrakcyjną, taką współczesną i na wysokim poziomie. "Ritual" to płyta urozmaicona, przebojowa, klimatyczna i pełna ciekawych kompozycji. Panowie dali z siebie wszystko i efekt jest powalający. Przemyślany album w którym nie brakuje elementów NWOBHM, hard rocka czy heavy metalu, a najlepsze jest to że płyta jest autentyczna i ma swój charakter. Ja to kupuje!
Ocena: 9/10
Premiera dopiero 22 listopada, ale powiem że warto czekać na to wydawnictwo. Nie trzeba być fanem tej kapeli i znać ich poprzednie wydawnictwa by sięgnąć po "Ritual". To płyta, która oczywiście utożsamia się z latami 80 i korzeniami Tygers of pan Tang, ale to też wydawnictwo urozmaicone i bardzo współczesne. Sporą robotę robi klimatyczna i minimalistyczna okładka, a także współczesne i mocne brzmienie. Idąc dalej trzeba pochwalić panów, że zgrali się i dobrze się czują w swoim towarzystwie. To słychać od pierwszych minut i choć płyta jest urozmaicona to tworzy spójną całość. Znajdziemy tutaj spokojne kawałki, ale nie brakuje też mocnego heavy metalowego pazura, czy też wycieczki do czasów NWOBHM. Tygers of pan tang na nowym albumie pokazuje, że idą w podobnym kierunku co Praying Mantis i to wcale mi nie przeszkadza. Dobrze wplecione motywy hard rockowe zawsze są mile widziane.
Wokalista Jacopo błyszczy tutaj i rozwinął skrzydła w porównania do poprzedniego wydawnictwa. Znakomicie odnajduje się w mocniejszych utworach, ale najbardziej pasują do niego te hard rockowe aranżacje. Ta płyta to też dobra praca gitarzystów i Micky oraz Robb dają niezły popis umiejętności i to taka stara szkoła grania. Podoba mi się to.
Koniec pitolenia i przejdźmy do szczegółów. Zaczynami od mocnego wejścia gitar w "Worlds Apart". Mocny riff daje się we znaki i to może zadowolić fanom starych płyt tej kapeli. Nie brakuje nawiązań do NWOBHM. W "Destiny" band pokazuje swoje bardziej hard rockowe oblicze, ale i w takim wydaniu brzmi autentycznie i słucha się tego naprawdę dobrze. Zwalniamy nieco tempo, wkraczamy nieco w rejony Scorpions czy Def Leppard i dostajemy killer w postaci "Rescue Me". Wolne, wręcz marszowe tempo jest tutaj naprawdę urocze. Prawdziwy hit i tyle. Zaskakuje na pewno petarda w postaci "Raise some Hell". Szybki, energiczny kawałek, który znakomicie wtrąca elementy NWOBHM. Do tego ten riff rodem z płyt DIO. Czysta magia i jeden z najlepszych kawałków na płycie. Znakomicie słucha się "Spoils of War", który również brzmi klasycznie. Nie brakuje tutaj nawiązań do Judas Priest. Brzmienie tylko podkreśla atuty tego zespołu i uroki tego utworu. Jacopo to znakomity wokalista i z każdym kawałkiem tylko mnie przekonuje, że to właściwy człowiek na właściwym miejscu. Nutka Ac/Dc jest w przebojowym "White lines" i znów czuć tą chemię i dobrą zabawę muzyków, która udziela się słuchaczowi. Znalazło się też miejsce dla klimatycznej ballady "Worlds cut like knives". Ostry riff i szybsze tempo wraca w dynamicznym i zadziornym "Damn You". To kolejny wysokiej klasy utwór na płycie i nie ma mowy o nudzie. Hard rock wraca w melodyjnym i nastrojowym "Love will find a way". Znakomity przykład jak dobrze funkcjonuje na tym albumie przebojowość i urozmaicenie. Do mocnych utworów o heavy metalowym zacięciu trzeba zaliczyć "The art of noise". Na sam koniec dostajemy kolejny energiczny killer, czyli "Sail On".
Tygers of Pan Tang żyje i ma się dobrze. To już nieco inne czasy, inni muzyce, ale wciąż grają muzykę atrakcyjną, taką współczesną i na wysokim poziomie. "Ritual" to płyta urozmaicona, przebojowa, klimatyczna i pełna ciekawych kompozycji. Panowie dali z siebie wszystko i efekt jest powalający. Przemyślany album w którym nie brakuje elementów NWOBHM, hard rocka czy heavy metalu, a najlepsze jest to że płyta jest autentyczna i ma swój charakter. Ja to kupuje!
Ocena: 9/10
wtorek, 13 sierpnia 2019
SACRILEGE - The court of the insne (2019
Nie znam chyba drugiego zespołu, który byłby tak twórczy jak brytyjski Sacrilege. W przeciągu 8 lat swojego działania nagrali już 7 albumów. Imponujący wynik, tylko szkoda że nie przedkłada się to na jakość. Sacrilage to band, który stara się nam przypomnieć o czasach NWOBHM i robi to trochę nie dbale. Jasne czuć klimat tamtych lat na ich płytach, ale brakuje kopa i ciekawych kompozycji. Wszystko jest utrzymane na co najwyżej dobrym poziomie. Najnowsze dzieło zatytułowane "The Court of insane" nic nie zmienia w tej kwestii.
Plus za świetną okładkę i surowe brzmienie, które są niezwykle mocną stroną tej płyty. Co na pewno przeraża to forma wokalna Billa Beadla. Śpiewa słabo i bez przekonania. Ciężko się słucha jego popisów i to jest największa bolączka "The court of the insane". Niestety same aranżacje jak i motywy gitarowe są monotonne i jakieś takie ospałe. Nie ma się czym zachwycać.
"Celestial City" powinien nas zaskakiwać rozbudowaną formą i mrocznym klimatem. Nie do końca tak jest i już w tym kawałku słychać że szykuje się co najwyżej dobry album. Więcej energii i pazura heavy metalowego mamy w dynamicznym "Lies" i to miły ukłon w stronę Judas Priest. Ciekawie zaczyna się "Depression", ale i tutaj brakuje jakiegoś ciekawego zrywu i pomysłu na melodie. Najlepiej prezentują się utwory utrzymane w klimatach Judas Priest i w tej kategorii dobrze wypada "Ride free" czy "I can hear the silence".
Ta płyta tylko potwierdza, jak wiele jeszcze pracy przed Sacrilege. Grać potrafią i to całkiem przyzwoitym poziomie. Wokalista do wymiany, a gitarzyści powinni jeszcze trochę poćwiczyć. Płyta do posłuchania i zapomnienia.
Ocena: 5/10
Plus za świetną okładkę i surowe brzmienie, które są niezwykle mocną stroną tej płyty. Co na pewno przeraża to forma wokalna Billa Beadla. Śpiewa słabo i bez przekonania. Ciężko się słucha jego popisów i to jest największa bolączka "The court of the insane". Niestety same aranżacje jak i motywy gitarowe są monotonne i jakieś takie ospałe. Nie ma się czym zachwycać.
"Celestial City" powinien nas zaskakiwać rozbudowaną formą i mrocznym klimatem. Nie do końca tak jest i już w tym kawałku słychać że szykuje się co najwyżej dobry album. Więcej energii i pazura heavy metalowego mamy w dynamicznym "Lies" i to miły ukłon w stronę Judas Priest. Ciekawie zaczyna się "Depression", ale i tutaj brakuje jakiegoś ciekawego zrywu i pomysłu na melodie. Najlepiej prezentują się utwory utrzymane w klimatach Judas Priest i w tej kategorii dobrze wypada "Ride free" czy "I can hear the silence".
Ta płyta tylko potwierdza, jak wiele jeszcze pracy przed Sacrilege. Grać potrafią i to całkiem przyzwoitym poziomie. Wokalista do wymiany, a gitarzyści powinni jeszcze trochę poćwiczyć. Płyta do posłuchania i zapomnienia.
Ocena: 5/10
czwartek, 23 maja 2019
DIAMOND HEAD - The coffin train (2019)
Koniec czekania. Już jest nowy album brytyjskiego Diamond Head. "The Coffin Train" to następca świetnego "Diamond Head" z 2016r. Band wysoko zawiesił sobie poprzeczkę i pokazał, że stary band może zaskoczyć i powrócić w wielkim stylu. Na okładce widać pędzący pociąg i taki właśnie jest Diamond Head na nowym albumie. Pokazuje, że nie są do zatrzymania, a nowy materiał jest dojrzały i niezwykle przemyślany. To jest płyta, która przemyca patenty stricte heavy metalowe, NWOBHM czy hard rockowe. Nie ma grania na jedno kopyto i przez to na płycie dzieje się sporo. Dużym plusem jest to, że band stara się trzymać poziom i styl z poprzedniego wydawnictwa. Z oryginalnego składu pozostał Brian Tatler i perkusista Karl Wilcox. To oni napędzają band i odpowiadają za klimat lat 80. Duży wkład na płycie ma też drugi gitarzysta Andy i wokalista Rasmus Bon Andersen. Gitarzyści niezwykle urozmaicają swoją grę i często zaskakują swoją pomysłowością i lekkością. Na największą pochwałę zasługuje wokalista Rasmus, który idealnie sprawdza się w roli lidera Diamond Head. Jego zaletami jest technika i znakomite opanowanie w wysokich rejestrach. Człowiek petarda i nie można przestać go słuchać. Kolejnym plusem "The coffin train" jest mocne i nowoczesne brzmienie, które podkreśla jakość płyty. Na płycie jest 10 kawałków i już otwieracz "Belly of the beast" to killer z prawdziwego zdarzenia. Rozpędzona sekcja rytmiczna i chwytliwy riff czynią ten utwór wyjątkowy. Jeden z najlepszych kawałków na płycie. Inaczej prezentuje się "The Messenger", w którym słychać elementy NWOBHM i hard rocka. Tym razem mamy marszowe tempo i to jest urocze. Troszkę odstaje rozbudowany i mroczny "The coffin Train". Stonowany i zadziorny "The Sleeper" znowu imponuje mrocznym klimatem i rozbudowaną formą. Słychać w tym echa Black Sabbath. Kolejną szybką petardą na płycie jest melodyjny "Death by design" i to jeden z najciekawszych momentów na płycie. Nutka progresywności pojawia się w "The pheonix" i na koniec jest jeszcze bardziej rockowy "Until we burn". Werdykt? Bardzo dobra płyta i podtrzymuje wysoki poziom z poprzedniego albumu, aczkolwiek jest mniej przebojowo i bardziej klimatycznie. Całościowo brakuje mi więcej killerów i lepsze wrażenie robił "Diamond Head" z 2016r. Mimo wszystko jest to pozycja godna uwagi.
Ocena: 8.5/10
Ocena: 8.5/10
poniedziałek, 22 kwietnia 2019
FATAL CURSE - Breaking the trance (2019)
Patrząc na okładkę debiutanckiej płyty amerykańskiego Fatal Curse to można dostrzec podobieństwa do Savage Master, czy też Mercyful Fate. Jednak ta młoda kapela, która działa od 2016 r. tak naprawdę uderza w rejony brytyjskiego heavy metalu, zwłaszcza NWOBHM. Band na swoim debiutanckim krążku w perfekcyjny sposób odtwarza ere NWOBHM i nie kryje swoich inspiracji Iron Maiden, Angel Witch czy też nawet Judas Priest. Dochodzi do tego przybrudzone i wyrafinowane brzmienie, które jest mocno inspirowane latami 80. Niezwykle mocnym atutem tej formacji jest głos Mike'a Bowena, który imponuje charyzmą, czy techniką. 3 osobowy skład zgotował materiał, który nie brzmi jak dzieło debiutantów. "Breaking the trance" to 7 utworów, którą tworzą zgraną i pomysłową całość. Płytę otwiera tytułowy "Breaking the trance" czyli szybki i treściwy utwór, który imponuje old schoolowy feelingiem i zadziornością. Dużo starej szkoły NWOBHM mamy w "Blade in the dark". Nieco punkowy "Gang Life" też znakomicie wpisuje się w konwencję jaką sobie wypracował Fatal Curse. Znów kawałek napędza prosty i chwytliwy motyw gitarowy. Nie zabrakło też szybszego kawałka i tutaj znakomicie sprawdza się "Can't stop the thunder". Dalej mamy niezwykle energiczny i przebojowy "Chains of Eternity". Bardzo ciekawy kawałek, w którym nie brakuje patentów Iron Maiden. Całość zamyka równie udany i rytmiczny "Eyes of the demon". Niby nic nowego tutaj nie mamy, a jednak ten materiał cieszy. Brakuje płyt, które oddają złoty okres NWOBHM i Fatal Curse nadciąga by to zmienić. Bardzo dobry start i czekam na więcej.
Ocena: 8/10
Ocena: 8/10
sobota, 25 sierpnia 2018
TOKYO BLADE - Unbroken (2018)
Tokyo Blade to jedna z tych formacji, co kreowała nurt NWOBHM. To kapela, która stylem muzycznym przypomina wczesne płyty Iron Maiden, Cloven hoof, czy Grim Reaper. Kapela powstała w 1982r i sukcesywnie działa w latach 80. Potem po kilkach latach kapela zawiesiła działalność i wróciła w 1995r. Nagrali wtedy 2 albumy i znowu przepadli. Dopiero w roku 2011 udało się brytyjskiej formacji wrócić na dobre. Tokyo Blade kazał czekać swoim fanom 7 lat na nowe wydawnictwo. "Unbroken" to płyta, która zawiera to wszystko do czego ten band nas przyzwyczaił. Jest moc, jest przebojowość, a przede wszystkim klasyczny wydźwięk. Ta płyta brzmi jakby powstała w latah 80. Słychać, że faktycznie mamy do czynienia z nurtem NWOBHM. Tokyo Blade to kapela, w której motorem napędowym jest bez wątpienia zgrany duet gitarowy - Andy i John.Oboje zabierają nas do lat 70 czy 80. Stawiają na proste i chwytliwe motywy. Dużo w tym pasji i miłości do heavy metalu. Dopełnieniem ich stylu jest charyzmatyczny Alan Marsh, który śpiewa z werwą i pazurem. To właśnie dzięki niemu kawałki są bardzo melodyjne i zapadają w pamięci. Bardzo dobre wprowadza nas w świat Tokyo blade otwieracz "The devils gonna bring you down", z którego bije moc NWOBHM. Bardzo klasycznie brzmi "Bullet made of stone", w którym jest hard rockowy pazur, a także bardzo wyrazisty riff. Lekki, wręcz rockowy "No time to bleed" wprowadza trochę luzu i odpoczynku. Z tych ciekawszych kawałków warto też wyróżnić rozbudowany "Bad blood", melodyjny "Black water" w klimatach iron maiden, czy zadziorny "The last samurai". Po raz kolejny Tokyo Blade wydał bardzo solidny album, który zawiera bardzo ciekawe kompozycje. Jest przebojowo, jest klasycznie i z pomysłem. "Unbroken" to płyta, którą trzeba znać.
Ocena:8/10
Ocena:8/10
czwartek, 25 stycznia 2018
SPARTAN WARRIOR - Hell to Pay (2018)
Hell to pay" to 4 album brytyjskiej formacji Spartan Warrior. Swoją premierę album będzie miał 23 lutego i z pewnością będzie to jedna z gorętszych premier w tym roku. Spartan Warrior to band, który powstał w 1980r i w czasie kiedy był szał na NWOBHM udało się nagrać 2 albumy, które zapisały się w historii gatunku. w 2009 band powrócił i wydał w 2010 "Behind Blind Eyes". Teraz po 8 latach powracają z nowym składem i nowym albumem. Z klasycznego składu został Neil i Dave. Akurat Dave to wokalista o specyficznej manierze, który napędza cały zespół. Odnajduje się w wysokich rejestrach, ale potrafi tez nadać drapieżności kompozycjom. "Hell to pay" to przede wszystkim album, który przywołuje najlepsze lata NWOBHM i pokazuje że zespół potrafi grać i to na wysokim poziomie. Na nowej płycie roi się od ciekawych rozwiązań gitarowych czy chwytliwych przebojów. Nie ma mowy o słabych kompozycjach i w zasadzie cały materiał jest godny uwagi. Melodyjny "Hell to pay" to dobry utwór, by zacząć przygodę z tym krążkiem. Pokazuje mocny riff i klimat NWOBHM. Wszystko zagrane prosto z serca i nie ma tutaj grania na siłę. W "Bad Attitude" pojawia się nutka toporności i niemieckiego heavy metalu. Echa Iron maiden mamy w lekkim i przyjemnym "Letting Go". Jednym z mocniejszych utworów na płycie jest agresywny "Court of Clowns" który imponuje ostrym riffem i niezwykłą dynamiką. W podobnej stylistyce utrzymany jest rozpędzony "Walls fall down". Dalej mamy rytmiczny "Shadowland", który uwydatnia najpiękniejsze cechy nwobhm. Końcówka płyty jest równie mocarna, bo pojawia się mocniejszy "Fallen", czy true metalowy "In memorium", które nawiązują do twórczości Judas Priest. Piękna, klimatyczna okładka, brzmienie rodem z lat 80 i dopracowany materiał w tym przypadku równa się bardzo dobra płyta, którą trzeba znać. Dla fanów nwobhm pozycja obowiązkowa i w sumie dobrze że Spartan Warrior wrócił do interesu.
Ocena: 8/10
sobota, 13 stycznia 2018
TRESPASS - Footprints in the rock (2018)
NWOBHM to był dobry okres dla brytyjskiego heavy metalu. Pojawiało sie wiele kapel o charakterystycznym stylu i pomysłowości. W tamtym czasie zrodził się też Trespass, który w tym roku powraca z trzecim albumem zatytułowanym "Footprints in the rock". Kapela nie miała łatwo i choć powstała w 1978r to jednak pierwszy album zatytułowany "Head" ukazał się w 1993r. Były liczne zmiany składu, ale nie zmiennie trzon kapeli tworzy gitarzysta Dave Crawte oraz wokalista i gitarzysta Mark Sutcliffe, który brzmi bliźniaczo podobnie do Ozziego Osbourne'a. Jeśli chodzi o styl kapeli to można ich zestawić z Angel Witch czy Witchfynde. Przybrudzone brzmienie, rasowe riffy i specyficzny charakter riffów sprawia, że można odnieść wrażenie, że słuchamy płyty nagranej w okresie NWOBHM, a to nie lada osiągnięcie. Fanom gatunku na pewno ta płyta przypadnie do gustu i nieco przypomni stare dobre czasu. Dużo tutaj nawiązań do lat 70 czy 80, tak więc jest sporo klasycznych rozwiązań. Otwierający "Momentum" imponuje energią i hard rockowym feelingiem. Zespół pokazuje, że 3 lata przerwy od wydania "Trespass" nie zostały zmarnowane. Elementy Iron Maiden czy Angel Witch można uchwycić w rytmicznym "Be brave" czy melodyjnym "Mighty Love". Na płycie nie brakuje pomysłowych riffów czy zagrań gitarowych i to potwierdza zadziorny "Prometheus" czy energiczny "Footprints in the rock", który idealnie oddaje charakter płyty. Tytułowy kawałek ma w sobie niezłego kopa i to może się podobać. Zespół radzi sobie nawet z dłuższymi kompozycjami i niezłym tego dowodem jest stonowany "The green man" czy "Dragons in the mist". Końcówka płyty to przede wszystkim melodyjny "Weed",który jest niezwykle przebojowy oraz spokojniejszy "Music of the waves". Jak się okazuje można w dzisiejszych czasach nagrać płytę NWOBHM, która nasuwa nam przełom lat 70 i 80, która kusi klimatem, szczerością i naturalnością. Jedna z ciekawszych płyt w styczniu to na pewno.
Ocena: 7/10
wtorek, 28 listopada 2017
THUNDERSTICK- Something wicked this way comes (2017)
Iron Maiden powstał w 1975 r jak wszyscy dobrze wiemy. W tym początkowym okresie przewinęło się kilku muzyków. Jednym z nich jest perkusista Thunderstick, który grał w żelaznej dziewicy w roku 1977. Grał też w zespole Bruce'a Dickinsona czyli Samson, tak więc wiedział jak tworzyć muzykę z pogranicza NWOBHM i punku. W 1981r Thunderstick założył pod własnym szyldem zespół i zaczął grać NWOBHM. "Beauty and the beasts" to solidny materiał, który niestety świata nie zwojował. Teraz po latach zespół powraca w nowym składzie i z nowym albumem zatytułowanym "Something Wicked this way comes". Sam materiał był stworzony już dawno temu, ale nie było możliwości go wydać. Teraz to udało się i dzięki temu nowy krążek, jakby się ukazał w latach 80. Jest ten klimat, ten duch i to brzmienie, które pozwala nam się przenieść w czasie. Jedynym minusem jest bez wątpienia nieco średni wokal Lucie V. Jednak sama konstrukcja kawałków i partie gitar są ciekawe i potrafią oczarować prostotą. Lekki, nieco hard rockowy "Dont touch till scream" kusi nieco komercyjnym charakterem i przebojowością. Więcej energii i zadziorności mamy w dynamicznym "Go sleep with the enemy". Nie brakuje w tym utworze też elementów punk rocka. Echa Kiss czy Sweet mamy w rockowym "Encumbrance". Jest też pozytywny "Lights" , mroczniejszy "Blackwing". Najlepszym kawałkiem jest rozpędzony "Thunder Thunder". Płytę najlepiej traktować jako ciekawostkę, że w iron maiden grał Thunderstick i obecnie wciąż tworzy muzykę. Warto zapoznać się z tym fragmentem historii NWOBHM. Sama płyta od strony muzycznej jest daleka od ideału.
Ocena: 5/10
Ocena: 5/10
sobota, 20 maja 2017
MIDNIGHT MESSIAH - led into temptation (2017)
W latach 80 obok takich tuz jak Saxon, Angel Witch czy Iron Maiden działało też wiele innych kapel, które spełniało się w NWOBHM. Wiele z nich przepadło w gąszczu innych wydawnictwach, jednak jest kilka formacji, które przetrwały ten trudny okres. W latach 80 działał też zespół o nazwie Elixir, który grał rasowy NWOBHM i nagrał kilka ciekawych albumów, jednak 2012 kapela się rozpadła, a na jej gruzach powstał Midnight Messiah, który założyli gitarzysta Phil Denton i wokalista Paul Taylor. Najlepsze jest to, że niby nowa kapela idzie śladami Elixir, stawia na klasyczne brzmienie, na rozwiązania, które sprawdzały się w latach 80. Prostota, dynamika i zadziorność to atuty Midnight Messiah. Już debiut był świetny i oddawał ducha NWOBHM i byłem ciekaw jak wypadnie kontynuacja. 4 lata przyszło czekać fanom na "Led into temptation", ale warto było czekać.
Nowy album kipi energią, ciekawymi motywami i potrafi zaimponować klasycznym brzmieniem. Niby mamy tutaj proste melodie, motywy, ale jakoś brzmi to naturalnie, jakby wyjęto to z lat 80. Plusem Midnight Messiah jest, że bazują na korzeniach muzyków czyli Elixir i nie próbują eksperymentować. Tak więc mamy tutaj charyzmatycznego Paula, którego wokal przypomina nieco Biffa z Saxon. Jest też Phil, który stawia na chwytliwe i klasyczne partie gitarowe, które przypominają te z lat 80. Nie ma mowy o nudzie, bo nowe dzieło Brytyjczyków jest dobrze wyważone i każdy znajdzie coś dla siebie.
"Second coming" to coś dla fanów Judas Priest, Saxon i miłośników szybszego heavy metalu. Ostry riff, rozpędzona sekcja rytmiczna to atuty tego otwieracza. Tytułowy "Led into temptation" to ukłon w stronę rasowego NWOBHM, choć nie brakuje tutaj elementów stricte hard rockowych.Nieco mroczniejszy "The sinner must die" przypomina nam najlepsze dokonania Black Sabbath czy Mercyful Fate z okresu "Mellisa". Dalej mamy przybrudzony i zadziorniejszy "Hellbound", hard rockowy "The Merry widow" czy przebojowy "Return of the king". "The dark lands" to również prosty, zadziorny kawałek, który czerpie garściami z Black Sabbath czy Mercyful fate. Na sam koniec mamy stonowany "Right place, wrong time" i bardziej energiczny "King of the night".
Solidny materiał, który jest swoistą kontynuacją "the root of the all evil". Jest klasycznie, nie brakuje ciekawych, wciągających melodii, a całość jest spójna i urozmaicona. Nowy krążek jest równie udany co debiut, tak więc fani heavy metalu lat 80, zwłaszcza NWOBHM będą zadowoleni.
Ocena: 8/10
Nowy album kipi energią, ciekawymi motywami i potrafi zaimponować klasycznym brzmieniem. Niby mamy tutaj proste melodie, motywy, ale jakoś brzmi to naturalnie, jakby wyjęto to z lat 80. Plusem Midnight Messiah jest, że bazują na korzeniach muzyków czyli Elixir i nie próbują eksperymentować. Tak więc mamy tutaj charyzmatycznego Paula, którego wokal przypomina nieco Biffa z Saxon. Jest też Phil, który stawia na chwytliwe i klasyczne partie gitarowe, które przypominają te z lat 80. Nie ma mowy o nudzie, bo nowe dzieło Brytyjczyków jest dobrze wyważone i każdy znajdzie coś dla siebie.
"Second coming" to coś dla fanów Judas Priest, Saxon i miłośników szybszego heavy metalu. Ostry riff, rozpędzona sekcja rytmiczna to atuty tego otwieracza. Tytułowy "Led into temptation" to ukłon w stronę rasowego NWOBHM, choć nie brakuje tutaj elementów stricte hard rockowych.Nieco mroczniejszy "The sinner must die" przypomina nam najlepsze dokonania Black Sabbath czy Mercyful Fate z okresu "Mellisa". Dalej mamy przybrudzony i zadziorniejszy "Hellbound", hard rockowy "The Merry widow" czy przebojowy "Return of the king". "The dark lands" to również prosty, zadziorny kawałek, który czerpie garściami z Black Sabbath czy Mercyful fate. Na sam koniec mamy stonowany "Right place, wrong time" i bardziej energiczny "King of the night".
Solidny materiał, który jest swoistą kontynuacją "the root of the all evil". Jest klasycznie, nie brakuje ciekawych, wciągających melodii, a całość jest spójna i urozmaicona. Nowy krążek jest równie udany co debiut, tak więc fani heavy metalu lat 80, zwłaszcza NWOBHM będą zadowoleni.
Ocena: 8/10
Subskrybuj:
Posty (Atom)