poniedziałek, 31 października 2011

WUTHERING HEIGHTS - Salt (2010)

Kiedy ktoś mówi power metal/ folk, progressive metal to na myśl przychodzi mi duński WUTHERING HEIGHTS, który łączy owe patenty i tworzy dość ciekawą muzykę, która wyróżnia się na tle innych zespołów z owego kręgu power metalowego. Tak na dobrą sprawę najbardziej trafił do mnie ich ostatni album zatytułowany „Salt”. Poprzednie albo za dużo zawierały smętnego progresywnego grania, za mało przebojów, albo może tematyka mi nie odpowiadała. Pomińmy jednak moje osobiste relacje z wcześniejszą twórczością zespołu i skupmy się na owym „Salt”. Trzeci album z zapracowanym Nilsem Patrikiem Johanssonem, który również dzieli swój czas między ASTRAL DOORS i LION'S SHARE. I w tej kwestii nie będę krył, że jest to jeden z moich ulubionych wokalistów, który zachwyca niebywałą technika, charyzmą i co słychać na tym albumie również luzem, dystansem i poczuciem humoru. Spytacie a co ma humor do power metalu? Ma w tym przypadku i sporo, zwłaszcza kiedy się wybiera w morskie klimaty, przesiąknięte rumem i pirackimi szantami. Muszę przyznać, że to jeden z głównych powodów, który przyczynił się do tego, że „Salt” stał się dla mnie bardziej przystępnym albumem niż poprzednie i w krótkim czasie uzyskał ode mnie miano najlepszego krążka WUTHERING HEIGHTS. To ,że jest szantowa atmosfera, pirackie melodie i sporo radosnego grania to już słychać już w ramach krótkiego intra którym jest „Away”. W dalszej części mamy tylko potwierdzenie tego. Jednak pirackie, morskie klimaty to jedno,natomiast warstwa instrumentalna, struktura to drugie. I tutaj też odpowiedź jest identyczna bo i w tym aspekcie zespół dopracował każdy drobny szczegół. W takim rozpędzonym „The Desperate Poet” dzieje się sporo i to cecha każdej kompozycji na tym albumie. Sporo dawka melodii i do tego wygrywanych przez różnego kalibru instrumentów, od fletów aż po akordeon. Liczne zmiany temp, zwolnienia i przyspieszenia, które odzwierciedlają to co najlepsze w power metalu. I nawet szczypta folkowego radosnego metalu tutaj jest wręcz wymagane przy tak wciągających morskich motywach. Jak wcześniej wspomniałem humor i radość jest tutaj obecna i najlepiej oddaje to piracki „The Mad Mailor” w którym to zespół umiejętnie bawi się rytmiką, nastrojem, nie porzucając przy tym przebojowości, a porywający refren i przesiąknięty RUNNING WILD riff to czysta finezja. Można też dumać nad tym co się dzieje w „The Last Tribe” który jest zróżnicowaną kompozycją, która zachwyca jako power metalowy kawałek w momencie rozpędzone sekcji instrumentalnej, a także jako epicki utwór, w którym to dominuje patos, monumentalizm, podniosłość i tu gdzieniegdzie znów daje o sobie znać RUNNING WILD z ery „Death or Glory”. Również utwór można rozpatrywać jako folkowy kawałek i mamy naprawdę szeroki wachlarz motywów i melodie. Takie rzeczy tylko u WUTHERING HEIGHTS, podobnie jak nieco prostsze patenty jak choćby te w „Tears”. Bezapelacyjnie wyróżnia się pod względem stylu, konstrukcji „Water of Life”, który zachwyca nieco ogniskowym nastrojem, a także pirackim wokalem Nilsa, a chóralne przyśpiewki tylko podkreślają morski klimat i jego przeznaczenie do pijackich imprez. Najbardziej jednak zniszczył mnie opus magnus tego albumu, a mianowicie 15 minutowy „Lost at A Sea”, który jest wciągającą historią o przygodach na otwartym morzu. I tak jak na morzu mamy chwile wzniosłe, podniosłe, kiedy można się bawić i szaleć, ale są momenty upadku, smutku i depresji, czy tez mroku. Niezwykły klimat, historia, powiew morza, a od strony instrumentalnej jest tu cały „Salt” w pigułce. Urozmaicony zasięg melodii, tempa, linii wokalnych i różnych smaczków, które nie sposób opisać w jednym zdaniu. „Salt” to nie tylko przeboje, morski klimat i bogactwo instrumentalne, przepełnione przesytem. To także selektywny, mięsiste brzmienie i niezwykła praca gitar, które przedkładają się na poziom muzyki na album i stanowią powód, który przesądziły o mianie najlepszego albumu tego zespołu. Ambitna muzyka i przy tym na swój sposób oryginalna i wciągająca, a przy tym przepełniona przebojami i mocarnymi partiami gitarowymi. Album, który wstyd nie znać. Ocena: 9.5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz