wtorek, 17 lipca 2012

MILITIA - Strenght And Honor (2012)


Jakiego trzeba mieć pecha, żeby po kilkunastu latach od roku powstania zespołu wydać swój debiutancki album?  Można rzec, że prawdziwe nieszczęście, który dotknęło choćby taki zespół jak MILITIA. Ten amerykański zespół, który gra muzykę łączącą elementy power/heavy i thrash metalu może pochwalić się jakże bogatą  historią zespołu. Wszystko zaczęło się w roku 1984, kiedy to zespół został powołany do życia za sprawą perkusisty Phil Achee i basistę Roberta Willinghama.  Potem skład uzupełnił gitarzysta Tony Smith i Jesse Villegas i zaczęto pracować nad materiałem, jednocześnie szukając wokalisty, którym ostatecznie został Mike Soliz.  Potem zespół zaczął koncertować, dzieląc scenę z METAL CHURCH, KING DIAMOND, JUGGERNAUT, MEGADETH czy EXCITER. Ten zestaw mnie raczej nie dziwi, bo coś z każdego zespołu usłyszymy w muzyce MILITII.  W 1985rzespół nagrał swoje pierwsze demo, a mianowicie ”Regiments Of Death”. To wydawnictwo jak i mini album ”The Symbling” zostały wydane przez zespół samodzielnie. W roku 1986 wszystko zaczęło się sypać, kapelę początkowo opuścili Jesse Villegas and Tony Smith, a potem wokalista Mike Soliz, doprowadzając w tym samym roku do rozpadu kapeli. Z biegiem czasu jednak nie zapominano o zespole, przypominano o nim za sprawą komplikacji ,a największym wyzwaniem  i próbą sił było utworzenie strony my space w roku 2008. To był znak, że jednak jest zainteresowaniem zespołem i jest szansa na powrót. Kapela początkowo przypominała o sobie za sprawą koncertów, a teraz przyszedł czas na debiutancki album, a mianowicie „Strength and Honor”. Może nie jest to album, który powali słuchacza swoją oryginalnością, nie jest to też album, który przepełniony jest niezwykłą melodyjnością, nie ma też nie wiadomo jakiego zróżnicowania. Jest natomiast niezwykła pracowitość muzyków, ich umiejętności, doświadczenie, solidność wykonania. Moc, ciężar, dynamika to atut tego wydawnictwa. Niezłym sprzymierzeńcem jest soczyste brzmienie, ostre, wskazujące na produkcje thrash metalowe.  To co chroni album przed klęską to również umiejętności muzyków, przede wszystkim wokalisty Mike Soliza, który przypomina manierą Kinga Diamonda. Sekcja rytmiczna dudni, napędza utwory ,a partie gitarowe tworzą ostrą warstwę melodii i ciętych riffów.  To wszystko już było, to fakt, ale forma wykonania i dbałość sprawiają, że album dobrze się prezentuje.

Materiał jest przesiąknięty ciężkimi utworami, nie brakuje dynamiki, czy też mocnego uderzenia. Można ponarzekać, że całość jest nieco jednostajna. Czego jest najwięcej na albumie? Bez wątpienia szybkich kompozycji, które zmierzają w kierunku power/thrash metalu. „Furious” to taki jeden z bliższych przykładów. Warto jednak zaznaczyć, że nie brakuje heavy metalowych zwolnień i całej heavy metalowej otoczki. Dobrze obrazuje też ten styl nieco cięższy „The Judas Dream”.  Nieco bardziej złożony ”Onslought” też ma cechy szybkiego kawałka i sporo tutaj dynamiki.  Jednak również dla pewnej równowagi jest też równie sporo nieco bardziej stonowanych, heavy metalowych kompozycji, z mrocznym klimatem.  I tutaj należy wymienić „Before The Fall”,  mroczny, nawet ponury „Doomed” nawiązujący do MERCYFUL FATE, rytmiczny „Injustice” z intrygującymi solówkami. Zespół jednak często nie potrafi się zdecydować, czy thrash czy heavy i często wychodzą kawałki mające cechy obu gatunków  i  tego dowodem jest choćby taki "The Black Marauders".


Solidność, jeszcze raz solidność.Ten album tym się charakteryzuje.Możenie jest to jakieś wielkie dzieło, nie ma ani przebojów, nie ma też oryginalnych pomysłów,czy też chwytliwych melodii. Jest za to moc,ciężar, ostre riffy i owa solidność. Nic specjalnego, ale materiał możliwy do wysłuchania. Zastanawiam się czy warto było zaprzątać sobie głowę jakimś powrotem w dodatku z mało przekonującym albumem?

Ocena: 6/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz