środa, 10 kwietnia 2013

GHOST - Infestissumam (2013)

Jednym z ostatnich fenomenów muzycznych w dziedzinie muzyki metalowej jest bez wątpienia szwedzki zespół GHOST i to nie podlega żadnej wątpliwości. Choć sam zespół nie wykreował niczego nowego, to jednak grzebiąc w przeszłości, wyszukując bardziej zapomniane patenty, które nasuwają lata 70, dodając trochę innych skrajnych elementów i trochę własnego pomysłu na siebie jak i muzykę stworzyli coś co wyróżniło ich na tle innych. Mało kto mógł pochwalić się tym, że gra muzykę którą ciężko zaszufladkować, mało kto ukrywa swoją tożsamość, chowa się za przebraniem scenicznym, nie pokazując swojej twarzy, mało kto stara się stworzyć oryginalną muzykę, mało kto stara się czymś zaskoczyć i w sumie GHOST, ten młody zespół poszedł własną drogą nie patrząc się na inne zespołu. Założony w 2008 roku ten fenomenalny zespół w tym roku wydał drugi album o tytule „Infestissumam” i to wydawnictwo zweryfikuje na ile GHOST to fenomen muzyczny i odpowie na pytanie czy zespół nagrał równie przebojowy album co poprzedni.

Debiut w postaci „Opus Eponymous” był czymś nowym na rynku, był powiewem jeśli chodzi o muzykę rockową czy też metalową, ale nie tylko pod względem stylu, nie tylko pod względem tajemniczości czy też ich wizerunku zachwycał, sama muzyka, pomysły, wykonania, aranżację się broni, były potęgą tego wydawnictwa. Gdyby nie to, gdyby nie przebojowy charakter krążka to nie wiadomo jakby to wyglądało. Wysoko postawiona poprzeczka przez debiut sprawiła, że względem nowego albumu były wielkie oczekiwania i niestety, ale nie zostały one zaspokojone i po głębszym zapoznaniu z nowym dziełem szwedów czuję niedosyt. Niby jest to kontynuacja stylu z poprzedniego wydawnictwa, dalej jest mieszanka psychodelicznego rocka, stoner, heavy metal rodem z MERCYFUL FATE czy KING DIAMOND, dalej mamy ten charakterystyczny wokal, klawisze, które budują napięcie, klimat, dalej te ciekawe partie gitarowe nasuwające lata 70, jednak mimo tego nowy album jest słabszy. Jego głównymi zaletami jest tajemnicze i takie rockowe brzmienie, na miarę lat 70, z wpływami BLACK SABBATH, mroczny i znacznie straszniejszy klimat niż na poprzednim albumie i jakby większe wykorzystanie klawiszy, które w szerszym zakresie zostały tutaj zastosowane i nasuwa się momentami DEEP PURPLE czy KING DIAMOND z albumu „The Eye”. Jednak te trzy elementy to nieco za mało, żeby ten krążek mógł konkurować z poprzednim wydawnictwem. Przede wszystkim kapela poległa tutaj w sferze kompozycyjnej, gdzie kawałki są niższych lotów niż te z poprzedniego albumu, a ich głównym problemem jest brak chwytliwości, bo pomysły jako tako na utwory są, ale wykonanie nie zachwyca i nie zapada w pamięci. Album po prostu leci i przelatuje i naprawdę co za pada w pamięci to klimat i styl kapeli czy też dopieszczone brzmienie.

Kościelne chórki, mroczny klimat, podniosłość i przebojowy charakter intra „Infestissumam” zwiastuje o dziwo nie wiadomo jaki dobry album, jednak im dalej tym owa rzeczywistość znacznie szybciej dociera do słuchacza. „Per Aspera Ad Inferi” przesiąknięty jest muzyką BLACK SABBATH, czy też DEEP PURPLE, zaś klimat nasuwa MERCYFUL FATE i jest to kompozycja która pasowałaby do poprzedniego albumu. Jest moc i chwytliwy refren, który gdzieś zapada w pamięci. Klawisze na tym wydawnictwie są bardziej wyeksponowane, bardziej mroczne, bardziej klimatyczne co słychać po świetnym „Secular Haze” i szkoda, że nie ma więcej takich hitów. Tempo zaczyna siadać w rockowym „Jigolo Har Megiddo”, który jest mało wyrazisty i pozbawiony przebojowego charakteru. Ponad 7 minut spokojnego rocka w „Ghuleh / Zombie Queen” to przykład kawałka, który ma swoje ciekawe momenty, ale też po dłuższym czasie przynudza swoją monotonnością. Klimatyczne chórki nasuwające kino grozy, z naciskiem na film „Omen”, które pojawiają się w „Year zero” są godne uwagi, ale całościowo znów utwór nie powala i po dłuższym czasie poza chórami nic nie zostaje. „Body and Blood” bardziej komercyjny utwór, taki lekki i jak dla mnie zbyt spokojny. W końcówce albumu pojawia się dość melodyjny „Idolatrine”, mroczniejszy „Depth of Satans Eyes” czy też zamykający album „Monster Clock”, które podkreślają wyjątkowy styl zespołu i ich zamiłowanie do psychodelicznego rocka, a także brak ciekawych aranżacji czy samego wykonania, który pozwolił by w jakiś sposób zapamiętać owe kompozycje.

GHOST w dalszym pozostaje jednym z ciekawszych zespołów jakie pojawiły się w ciągu ostatnich lat, jednak ma dziwne wrażenie, że ten zespół pokazał wszystko co najlepsze, wszystkie ciekawe patenty i warianty już na debiucie i teraz nie ma czym zaskoczyć. Nowy album był bardzo wyczekiwany przeze mnie, a teraz po przesłuchaniu szargają mnie w dużej mierze negatywne emocje, że mogło to lepiej brzmieć, że mogło być bardziej przebojowo i bardziej atrakcyjne dla słuchacza. Niestety nie wystarczy stworzyć klimat i sięgnąć po stare, zakurzone patenty, trzeba tez umieć coś z nich fajnego stworzyć, tym razem się nie udało i wątpię żeby kiedyś w przyszłości się udało tak jak za pierwszym razem przy okazji debiutu. Czas pokaże, czy się mylę....

Ocena: 4/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz