środa, 13 listopada 2013

BANE OF WINTERSTORM - The last son of Perylin (2013)

Trochę debiutanckich płyt wyszło w tym roku i wiele kapel pokazało się z dobrej strony, ale jednym z takich ciekawszych zespołów, który zadebiutował w roku bieżącym jest australijski Bane of Winterstorm. Kapela zrodziła się w 2009 roku pod nazwą Winbterstorm, ale w 2011 zmieniła nazwę i to pod tym szyldem został zarejestrowany krążek „ The last Son of Perylin”. Jedna z ciekawszych płyt w kategorii debiuty, którą nie można sobie odpuścić, zwłaszcza jeśli się gustuje w symfonicznym power metalu.

Jak przystało na muzykę utrzymanej w stylistyce symfonicznego power metalu nie brakuje podniosłych motywów, rozbudowanych pomysłów, chórków czy elementów orkiestrowych. Tutaj zadbano o to, żeby płyta jak najbardziej oddawała charakter symfoniczny. Choć na płycie nie brakuje wpływów Rhapsody, Fairyland czy Dragonland, to jednak zespół stara się stworzyć własny styl. Nie brakuje recytowanych tekstów, nie brakuje urozmaicenia, przeplatania różnych stylów wokali, co udało się osiągnąć dzięki wystąpieniu gości na albumie. Nie są to znane osobistości, ale nadają płycie bogatszego wydźwięku. Całość utrzymana jest w epickim klimacie, co z pewnością wyróżnia Bane of Winterstorm na tle innych kapel. Również ciekawym pomysłem zespołu jest postawienie na długie kompozycje trwające przeszło 6 minut aniżeli na krótkie i zwarte kawałki. Klimatyczna i kolorystyczna okładka oraz soczyste i mocne brzmienie to dodatki które też odgrywają swoją rolę w zaprzyjaźnianiu się z debiutem Australijczyków. Riccardo Mecchi to wokalista który swoim głosem potrafi oczarować słuchacza. Ma w sobie to coś co jest potrzebne w tego typu graniu. Te emocje, ta technika, ta moc i trzeba przyznać że jest to człowiek na właściwym miejscu. To dzięki nie mu takie kompozycje jak „The Ancient Ritual of Räkth” czy dynamiczny otwieracz „ The Black Wind of Motion” nabierają energii i zarazem niesamowitego klimatu. Kawał dobrej roboty odwalają pozostali muzycy, zwłaszcza duet gitarowy. Anthony i Chris rozumieją się dobrze i słychać tą chemię i zrozumienie między nimi. Riffy są energiczne, ale nie pozbawione pomysłowości, melodyjności czy epickiego charakteru. Majstersztykiem pod tym względem jest tutaj zamykający kolos trwający 16 minut o tytule „The Last Sons of Perylin”. Najkrótszym i zarazem bardziej true metalowym utworem na płycie jest „The Warlord's Last Ride”.


Bardzo udany album z dużą dawką różnych smaczków i emocji. Prawdziwe epickie dzieło, który imponuje rozmachem i wykonaniem Polecać specjalnie nie muszę, bo pewnie każdy fan takiego grania już pewnie słucha tej płyty. Jeśli jednak jesteś jednym z tych którzy nie słyszeli to polecam.



Ocena: 8/10

1 komentarz:

  1. Ostatnio trzymam się z daleka od tego typu produkcji lecz recenzja i okładka na tyle wzbudziły maja ciekawość że postanowiłem przesłuchać ten album i była to dobra decyzja. Płyta ma świetne brzmienie nie nudzi tak jak 90% tego typu tworów i co jest fajne nie jest przewidywalna, wciąga , nawet 16sto minutowy kolos wydaje się jakby 5min utworem, bardzo pozytywnie jak dla mnie dzieło godne polecenia.

    OdpowiedzUsuń