W roku 2011 bardzo miłym
zaskoczeniem był bez wątpienia nowy album szwedzkiego BLOODBOUND,
który w nieco zmienionym składzie nagrał jakże udany album
„Unholly Cross” który w znakomity sposób połączył
heavy i power metal i stylistycznie był to taki powrót do
korzeni, po tym jak nie wypalił nowocześnie zagrany metal na
„Tabula Rasa”. Czyżby sukces tamtej płyty sprawił, że kapela
postanowiła szybko iść za ciosem? Czyżby dostali wiatr w żagle,
że po roku przerwy wydają nowy album „In The Name Of Metal”?
Najważniejsze pytanie jakie należy postawić sobie, to czy udało
się kapeli nagrać coś równie dobrego, bo przecież „Unholly
Cross” był bardzo melodyjny i przebojowy i za pewne dla wielu jest
to najlepszy album tej formacji.
Na pewno pozytywne opinie
i zachwyty fanów dodały skrzydeł zespołowi, jednak czasami
pośpiech nie jest dobrym doradcą. Już patrząc na okładkę i
tytuł nowego albumu można zauważyć pewne drobne zmiany, o to
jakby zespół porzucił tematykę mroczną, o wampirach i
takich tam na rzecz bardziej metalowej tematyki, poświęconej heavy
metalowi, no cóż na pewno można to zauważyć, jednak
mrocznych utworów z mrocznym tekstem też nie brakuje, ponadto
okładka już też o wiele gorsza i taka nieco nie w stylu zespołu
BLOODBOUND. Czy zmiany zaszły jakieś w zakresie stylu? Duet
gitarowy Tom/Henrik Olsson w przeciwieństwie do poprzedniego albumu
grają nieco monotonnie, jest większy ciężar, nieco bardziej
stonowane tempo i gdzieś brakuje mi w tym wszystkim takiej energii,
lekkości, takiej swobody i melodyjności jak na poprzednim albumie.
Pod tym względem album nie zachwyca jak poprzedni, ale ci którzy
byli zadowoleni chwytliwością refrenów i wokalem Patrika
Johanssona na pewno zauważą kilka nawiązań do poprzedniego
albumu, jednak też nie jest już tak przebojowo, nie jest tak
melodyjnie i energicznie. Za dużo stonowanego tempa i ostrych i
nieco monotonnych motywów. Tak jest to wtórne granie,
ale na pewno jest też miłą rozrywką, a przecież to liczy się w
muzyce. Dobrze wypada mocna sekcja rytmiczna i przestrzenne klawisze,
jednak cały zespół zalicza spadek formy. Co na pewno każdemu
się też rzuci w oczy to fakt, że jest to pierwszy raz wydany drugi
album z takim składem pod rząd, bo zawsze od roku powstania tj.
2004 r było tak, że co album to inny skład, teraz przynajmniej
można zauważyć stabilność, nawet poziom muzyki nie jest aż taki
zły, jednak daleko do poprzedniego albumu, a także debiutanckiego
„Nosferatu” czy „Book Of Dead”.
A co z materiałem? W
dalszym ciągu słychać inspiracje starymi kapelami jak JUDAS
PRIEST, czy IRON MAIDEN, jednak klasa nie ta co na poprzednim albumie
i muszę rzec, że materiał nie jest już taki równy i z
łatwością można wytypować te najlepsze kawałki, ponadto ma się
dziwne wrażenie, że cały materiał leci na jednym motywie i
zmienia się tylko tempo utworów. Na co warto zwrócić
uwagę przy słuchaniu? Na pewno na metalowy hymn „In The Name
Of Metal” chwalący heavy metal, przebojowy, rytmiczny „When
Demons Collide”, który zawiera najlepszy refren na całej
płycie i przypomina w najlepszy sposób poprzedni album, a
może to jest nawet jakiś zagubiony track z „Unholly Cross”?
Bardzo dobrze wypada również szybki, dynamiczny
„Bonebreaker”, hymnowy „Metalheads Unite”
utrzymany nieco w stylu MANOWAR, chwytliwy, melodyjny „King of
Fallen Grace” przypominający nieco EDGUY, no i do tego grona
gdzieś tam można zaliczyć przebojowy, lecz bardziej rockowy
„Bounded By Blood”. Reszta utworów mało wyrazista
i jakoś nie zapada w pamięci. „Sons Of babylon” taki
nieco spokojny i mało energiczny, „Mr. Darkness”
przekombinowany, również mało wyrazisty jest „Im Evil”.
Tym razem BLOODBOUND się
pospieszył z wydaniem nowy albumem, tym razem kapela niezbyt się
popisała, choć jest kilka nawiązań do poprzedniego albumu, to
jednak jest on niemal pod każdym względem gorszy. Przede wszystkim
pod względem kompozycji i ich aranżacji. Do tego dochodzi taka wada
jak nierówny materiał i właściwie najlepszym utworem jest
„When Demons Collide”, który brzmi jak zagubiony track z
„Unholly Cross”. „In the Name of Metal” to album słabszy i
na pewno rozczarował nie tylko mnie, który spodziewałem się
czegoś na miarę „Unholly Cross”, niestety nie doczekałem się.
Ocena: 6.5/10
Unholly Cross podoba mi się bardzo ale In the Name Of Metal jest jeszcze lepszy szczególnie ten hymniczny wydżwięk albumu mocne rify przy których łeb sam się kolebie ,niby prosta ale jakże zajebista muza tego mi brakowało od dawna.
OdpowiedzUsuńJeszcze nie ruszyłem tego albumu, ale jak dla mnie okładka jest wstrętna - kojarzy się z jakąś współczesną kapelą punkową, która nie dość , że kopiuje wszystkich dookoła, to jeszcze nie potrafi grać. Nie spodziewam się po nim dobrego grania.
OdpowiedzUsuńOkładka zaiste szpetna wybitnie, ale sugerując się kryteriami wyglądu obwoluty do dziś nie odsłuchałbym pewnie połowy genialnych płyt."In The Name Of Metal" nie jest ani słaba ani wybitna. Okładka kiczowata, tytuł kiczowaty i nieco wyświechtany. Taki tam materiał przejściowy, by wypełnić raczej zobowiązania wobec wytwórni.
OdpowiedzUsuńCo to za okładka? Jakiś kurwa brudas jebany, którzy na skłotach srają sobie nawzajem za koszule.
OdpowiedzUsuńTo nie okładka, to twoje lusterko.
UsuńPłyta bardzo wyrachowana i mało ciekawa. Byłbym jeszcze surowszy w ocenie tego emo grania i dał 5.
OdpowiedzUsuńDałbym taką samą ocenę. Oprócz dobrego brzmienia nic w tej płycie ciekawego nie ma. Taka do posłuchania i szybkiego zapomnienia.
Usuń