piątek, 14 stycznia 2022
BATTLE BEAST - Circus of doom (2022)
Ostatnie płyty Battle Beast nie robią już na mnie takiego wrażenia jak pierwsze 3 wydawnictwa. Wszystko poszło w kierunku bardziej komercyjnego grania, a wszystko po to żeby przyciągnąć jak największą rzeszę słuchaczy. Nacisk położono na proste i nieco oklepane melodie. Niby dalej band gra heavy/power metal, ale już forma w jaki to prezentują zalatuje troszkę kitem. Ich przeciwnik Beast in Black robi to po prostu lepiej i pokazuje jak powinien brzmieć taki rodzaj muzyki. Najnowsze dzieło fińskiej formacji Battle Beast o tajemniczym tytule "circus of doom" nic nie zmienia w tym kontekście. To kolejna płyta Battle Beast i nic ponadto.
Nie ma zaskoczenia, nie ma tutaj niczego nowego. Joona i Juuso w sferze partii gitarowych w zasadzie podążają utartymi schematami i powielają wcześniejsze patenty, tylko wszystko jest obdarte z agresji, mocy i power metalowego zacięcia. Wszystko postawiano na komercyjny, wręcz radiowy wydźwięk. Brzmi to jak dla mnie sztucznie i nie ma w tym za grosz charyzmy. W tym aspekcie najciekawiej wypada "Freedom" i to jest Battle Beast jaki błyszczał na pierwszych płytach, a poza tym pokazują że ta formuła nie musi męczyć i może dostarczyć sporo frajdy. Oczywiście skoro jest to płyta Battle Beast to nie brakuje tutaj tych słodkich, nieco dyskotekowych klawiszy. Tutaj oczywiście Janne odwala kawał dobrej roboty, tylko szkoda że te słodkie melodie momentami przepadają w gąszczu średnich pomysłów. Battle Beast nie byłby sobą gdyby nie zadziorny głos Noory, który jak zawsze błyszczy i przyciąga uwagę swoim głosem. Tak piszę, że średnie pomysły, ale mimo wyraźnych wad słychać, że band starał się żeby album brzmiał ciekawie i na swój przebojowo. Podniosły i nieco marszowy otwieracz "Circus of Doom" momentami brzmi jak kawałek z debiutu, co nie jest takie złe. Pomijam że sam główny motyw jakiś taki średnich lotów jest. Słodki i przebojowy jest "Wings of Light". Niby wszystko jest tak jak być powinno, a momentami przypomina się świetny Beast in Black. Singlowy "Where eagles learn to fly" to bez wątpienia solidny kawałek, ale też do idealnych bym go nie zaliczył. Słychać echa Sabaton, ale raczej brzmi to jak parodia. Owe radiowe zaloty słychać w dziwacznym "russian roulette". Najlepszy z tego wszystkiego jest podniosły i przebojowy "place that we call home". Duże brawa za pomysłowe partie gitarowe, klawiszowe, a przede wszystkim tutaj robotę robi podniosły refren rodem z płyt Powerwolf czy Bloodbound. Perełka i szkoda że płyta nie jest w takim tonie.
Battle Beast ma swoje grono fanów i płyta skierowana jest oczywiście do nich. Nowi słuchacze nic nowego tutaj nie znajdą. Nie jest to najlepsze wydawnictwo Battle Beast, ale kryje kilka ciekawych melodii i znajdą się z 2-3 perełki. Mimo wszystko Battle beast żyje teraz w cieniu genialnego beast in black.
Ocena: 5/10
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz