Ciekawe
jakby się miał melodyjny metal gdyby nie szwedzki Amon Amarth? Czy
ten gatunek istniałby? Czy byłby tak rozpoznawalny i ceniony jak
dzisiaj? Nie ma co gdybać, gdyż wkład szwedzkiej formacji w ten
gatunek muzyczny jest wielki i miało to z pewnością ogromne
znaczenie. Muzycy działają od 1992 r i przez ten cały czas
trzymają się pewnych ram, stawiając na klimat, na ciekawe melodie
i rozwiązania, który potrafią zaskoczyć. Każdy album niby
o podobnym charakterze jest, jednak każdy ma coś w sobie innego i
każdy miał jakiś swój własny znak rozpoznawalny. Amon
Amarth to przede wszystkim band, który nigdy nie zawiódł
i zawsze dostarczał swoim fanom mocne albumy, które nie
zawodziły. Jak jest z „Jomsviking”? Nie ma tutaj niespodzianki,
bo jest to kolejne udane przedsięwzięcie zespołu. Album mocno
uderza do najlepszych wydawnictw Amon Amarth, pokazuje, że kapela
nie straciła zapału i wciąż stać ja na zryw. Nowy album jest
świeży, dynamiczny, klimatyczny, a przede wszystkim zachwyca forma
w jakiej zostają podane melodie. Oj tak, melodie na nowym albumie są
chwytliwe i pełne energii. Dzięki nim album tętni własnym życie.
Nie ma tutaj pójścia na łatwiznę i Amon Amarth stworzył
koncept album opowiadający historię o miłości i zemście. Innym
miłym zaskoczeniem jest wprowadzenie czystych wokali w „A
dream that cannot be”,
które wykonuje Doro Pesch. Bardzo ciekawy zabieg i ten utwór
jest jednym z najciekawszych na płycie. Jest zróżnicowanie,
ciekawa forma i wykonanie. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby zespół
poszedł w tym kierunku. Wokalista Johan Hegg też jest w szczytowej
formie co słychać od samego początku i to jest dobra informacja.
To on przecież jest wizytówką Amon Amarth. Jest sporo
nawiązań do wcześniejszych albumów i śmiało można go
postawić obok tych klasycznych wydawnictw. Otwieracz „First
Kill”
to mocny otwieracz i pokazuje jak się ma Amon Amarth. Prawdziwa
uczta dla fanów takiej muzyki. Stonowany i bardziej
toporniejszy jest „Wanderer”,
który ukazuje epicki charakter tej płyty. Andy Sneap, który
odpowiada za brzmienie ostatnich płyt Accept odwalił tutaj kawał
dobrej roboty. Dzięki niemu takie petardy jak „On
a sea of Blood”
są perfekcyjne i przywołują namyśl najlepsze lata szwedzkiej
formacji. Jednym z najbardziej chwytliwych kawałków na płycie
jest marszowy „Raise
your horns”,
który przypomina poniekąd Kalmah. Nowy album cechuje się
niezwykłą melodyjnością i odzwierciedla to „The
way of Vikings”
czy też „At dawns first light”.
Materiał jest bezbłędny i ciężko znaleźć jakiś błąd czy
słaby punkt. Zespół zadbał o to by każdy utwór był
dopracowany i zachwycał swoją formą. Tak więc „Revenge
is my name”
to kolejny mocny punkt tej płyty, a zamykający „Back
on nothern shores”
to prawdziwa perełka, który porywa swoim epickim klimatem i
ciekawą aranżacją, która potrafi zaskoczyć. „Jomsviking”
to z pewnością jeden z ich najlepszych albumów i pokazują
lepsza formę niż na „Deceiver of The Gods” . Zespół
nawiązuje do swoich najlepszych wydawnictw i słychać to. Najlepsze
w tym jest jednak to, że choć jest to typowy album Amon Amarth, to
i tak potrafi zaskoczyć. Miło, że mimo tylu lat działalności, że
mimo wypracowanego stylu i pewnej stagnacji w ostatnim czasie udało
się Amon Amarth zaskoczyć nas czymś nowym. Gorąco polecam !
Ocena:
9/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz