czwartek, 28 lipca 2016

AMON AMARTH - Jomsviking (2016)

Ciekawe jakby się miał melodyjny metal gdyby nie szwedzki Amon Amarth? Czy ten gatunek istniałby? Czy byłby tak rozpoznawalny i ceniony jak dzisiaj? Nie ma co gdybać, gdyż wkład szwedzkiej formacji w ten gatunek muzyczny jest wielki i miało to z pewnością ogromne znaczenie. Muzycy działają od 1992 r i przez ten cały czas trzymają się pewnych ram, stawiając na klimat, na ciekawe melodie i rozwiązania, który potrafią zaskoczyć. Każdy album niby o podobnym charakterze jest, jednak każdy ma coś w sobie innego i każdy miał jakiś swój własny znak rozpoznawalny. Amon Amarth to przede wszystkim band, który nigdy nie zawiódł i zawsze dostarczał swoim fanom mocne albumy, które nie zawodziły. Jak jest z „Jomsviking”? Nie ma tutaj niespodzianki, bo jest to kolejne udane przedsięwzięcie zespołu. Album mocno uderza do najlepszych wydawnictw Amon Amarth, pokazuje, że kapela nie straciła zapału i wciąż stać ja na zryw. Nowy album jest świeży, dynamiczny, klimatyczny, a przede wszystkim zachwyca forma w jakiej zostają podane melodie. Oj tak, melodie na nowym albumie są chwytliwe i pełne energii. Dzięki nim album tętni własnym życie. Nie ma tutaj pójścia na łatwiznę i Amon Amarth stworzył koncept album opowiadający historię o miłości i zemście. Innym miłym zaskoczeniem jest wprowadzenie czystych wokali w „A dream that cannot be”, które wykonuje Doro Pesch. Bardzo ciekawy zabieg i ten utwór jest jednym z najciekawszych na płycie. Jest zróżnicowanie, ciekawa forma i wykonanie. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby zespół poszedł w tym kierunku. Wokalista Johan Hegg też jest w szczytowej formie co słychać od samego początku i to jest dobra informacja. To on przecież jest wizytówką Amon Amarth. Jest sporo nawiązań do wcześniejszych albumów i śmiało można go postawić obok tych klasycznych wydawnictw. Otwieracz „First Kill” to mocny otwieracz i pokazuje jak się ma Amon Amarth. Prawdziwa uczta dla fanów takiej muzyki. Stonowany i bardziej toporniejszy jest „Wanderer”, który ukazuje epicki charakter tej płyty. Andy Sneap, który odpowiada za brzmienie ostatnich płyt Accept odwalił tutaj kawał dobrej roboty. Dzięki niemu takie petardy jak „On a sea of Blood” są perfekcyjne i przywołują namyśl najlepsze lata szwedzkiej formacji. Jednym z najbardziej chwytliwych kawałków na płycie jest marszowy „Raise your horns”, który przypomina poniekąd Kalmah. Nowy album cechuje się niezwykłą melodyjnością i odzwierciedla to „The way of Vikings” czy też „At dawns first light”. Materiał jest bezbłędny i ciężko znaleźć jakiś błąd czy słaby punkt. Zespół zadbał o to by każdy utwór był dopracowany i zachwycał swoją formą. Tak więc „Revenge is my name” to kolejny mocny punkt tej płyty, a zamykający „Back on nothern shores” to prawdziwa perełka, który porywa swoim epickim klimatem i ciekawą aranżacją, która potrafi zaskoczyć. „Jomsviking” to z pewnością jeden z ich najlepszych albumów i pokazują lepsza formę niż na „Deceiver of The Gods” . Zespół nawiązuje do swoich najlepszych wydawnictw i słychać to. Najlepsze w tym jest jednak to, że choć jest to typowy album Amon Amarth, to i tak potrafi zaskoczyć. Miło, że mimo tylu lat działalności, że mimo wypracowanego stylu i pewnej stagnacji w ostatnim czasie udało się Amon Amarth zaskoczyć nas czymś nowym. Gorąco polecam !

Ocena: 9/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz