Chile to odległy ląd i bardzo egzotyczny nawet jeśli myślimy w
kategoriach heavy metalu. Nie oznacza to wcale, że nie mogą tam
działać kapele, które mocno wzorują się na tych z Europy.
Tak właśnie jest z bandem o nazwie Thunder Lord. Jest to kapela,
która powstała w 2002r w miejscowości Santiago. Obrali sobie
za cel granie rasowego heavy metalu z elementami power metalu.
Czerpią wzorce z takich kapel jak Running Wild czy Grave Digger.
Inspirują się latami 80 i tym jak kiedyś tworzono ten gatunek
muzyki i to bez większego wysiłku. Panowie mają na koncie w sumie
3 albumy i spory okres działania. To sprawia, że są doświadczeni
i znają się na swojej robocie. Thunder Lord to przede wszystkim
specyficzny wokalista Estaben, który przypomina nam Rock;n
Rolfa z pierwszych płyt Running Wild. Co ciekawe sama warstwa
gitarowa i wyczyny Estabana i Diego są zagrane z polotem i pasją.
Słychać, że gitarzyści są fanami pierwszych dwóch płyt
Running Wild. Nutka speed/thrash metal, przybrudzone, surowe
brzmienie i niezwykła melodyjność. Skojarzenia są i nie da się
ich odpędzić, ale to akurat miłe skojarzenia. Zazwyczaj spotkać
można klonowanie późniejszych płyt Running Wild, a tutaj
Thunder Lord uderza w innym kierunku. W ich muzyce nie ma
oryginalności i z tym trzeba się pogodzić, ale panowie
wynagradzają nam to w inny sposób. Dostarczają miłe dla
ucha melodie i wysokiej klasy kompozycje utrzymane w konwencji
heavy/power metalu. Od samego początku płyta robi ogromne wrażenie.
„End of Time” to mocne uderzenie jakie każdy fan
takiej muzyki chce usłyszeć na otwarcie płyty. Zadziorny,
agresywny riff i szalone popisy gitarzystów przywołują stare
albumy Running Wild. Jeszcze więcej emocji mamy w melodyjnym i
przebojowym „Prophecies of Doom”, który
pokazuje na co stać zespół. Kawałek jest instrumentalnie
bardzo wypieszczony i jest to jeden z najlepszych utworów na
płycie. Marszowy i bardziej toporny „Pilan” to
dobry ukłon w stronę niemieckiej sceny metalowej z początku lat
80. Motorem napędowym nowej płyty Thunder Lord bez wątpienia są
szybkie petardy pokroju „The Darkness Breath” czy
„The Blood Red Moon”. Dalej mamy najszybszy na
płycie i w sumie najagresywniejszy „Useless Violence”,
który brzmi jak brat bliźniak „Adrian S.O.S”. Na sam
koniec mamy bardziej rozbudowany „Winds of war” i epicki „Metal
thunder”. Wad nie uświadczyłem, a całość jest równa i
wypchana hitami. Słychać echa starych płyt Running Wild, a panowie
to wykorzystali na swoją korzyść. Nie ma mowy o nudzie, a zespół
nagrał świetny album, który ma szanse wysoko zajść w roku
2016. Nie można tego pominąć, jeśli kocha się heavy/power metal.
Ocena: 9.5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz