Dawno,
dawno temu w odległej miejscowości Sandusky w Ohio powstał band o
nazwie Vatican. Zespół ten grał specyficzny amerykański
heavy/power metal na wzór takich zespołów jak Metal
Church, Cirith Ungol, Warlord, Helstar czy wielu innych. W swojej
muzyce potrafią wtrącić coś również bardziej
progresywnego, mrocznego i być przy tym sobą. Vatican swoje
początki kariery spędził na tworzeniu dem, na szukaniu
odpowiedniego stylu ina radzeniu sobie z przeciwnościami losu. W
2014 r nawet wydano komplikacje, jednak świat cały czas czekał na
debiutancki album. Ten ma mieć premierę 24 marca tego roku i „March
of the kings” to jest coś na co było czekać.
Kiedy mówimy o płycie perfekcyjnej? Kiedy każdy element jest idealnie, dobrze dopasowany i nie ma miejscu na wpadki. Musi wszystko ze sobą współgrać i być czymś więcej niż zbiorem kilku utworów. „March of the Kings” brzmi jakby został stworzony w latach 80/90 i pokryto go współczesnym brzmieniem, smaczkami i nadano ostry wydźwięk. Ta płyta jest naturalna i taka autentyczna. Nic nie zrodziło się tutaj z przypadku, a fani starych dobrych płyt spod znaku Judas Priest, Kinga Diamonda, Black Sabbath, Iron maiden, Cirith Ungol czy wiele innych wielkich zespołów będą w siódmym niebie. Mamy tutaj uzdolnionego perkusistę Vica, który biję z rytmem w gary i zapewnia niezłą dynamikę na płycie. Liderem grupy jest Brian Mcnasty, który znany jest również z Savior from Anger. Jego wokal jest imponujący i w tym roku będzie ciężko przebić. Śpiewa naturalnie, ale nie brakuje w tym zadziorności i mroku. Momentami śpiewa jak Mike Howe, czasami przypomina Kinga diamonda, a czasami jeszcze Tima Rippera Owensa. Klasa sama w sobie i do teraz zbieram szczękę z ziemi. Z kolei Vince Vatican odpowiada za te ostre, mocarne riffy, które są zagrane z pasją. Słychać ogromną dbałość o technikę, ale przy tym jest hołd dla klasyki gatunku. To co się dzieje w tej sferze przechodzi ludzkie pojęcie. Szkoda, że na albumie znalazło się tylko 10 utworów, bo człowiek chce więcej i więcej takiego heavy/power metalu w takim wydaniu.
Zaczyna się od ciekawego wejścia gitar i nieco progresywnego zacięcia. Nie to nie Savatage, to nie King Diamond, to Vatican i świetny otwieracz w postaci „Alive to the Grave”. Soczyste brzmienie, ostro cięta gitara i wysokiej klasy wokal Briana. Już na myśl przychodzą największe płyty heavy metalowe i można śmiało obok nich postawić to co tutaj słyszymy. Nabieramy szybkości, dynamiki i wkraczamy w „Deadly wind”, który gdzieś tam przemyca coś z starego Running Wild, Attacker czy Metal Church. Do tego mroczny klimat i ciekawe przejścia sprawiają, że zespół nieco zmienił feeling płyty, a przecież dalej grają to samo. Judasowy riff rodem z „screaming for Veangence” czy „Point of entry” i śmiało można rzec, że „running” to klasyczny heavy metal w brytyjskim wydaniu. Mocny bas rozpoczyna „Mean streak” i znów można się poczuć jak za w latach 80. Niby banalny motyw, a ile radości daje i miłych wspomnień. Tym razem Vatican pokazuje, że i z hard rockiem bardzo dobrze sobie radzą. Numer 5 to killer w postaci „Falling from Grace”, który rozpoczyna popis sekcji rytmicznej. Idealny przykład jak robić heavy metalowe hity, które zostają na długo w pamięci. Ostry riff, dudniąca sekcja rytmiczna i już jestem zakochany w tym co słyszę. Przypomina mi się Savage Grace, Krokus z czasów „Headhunter” czy Metal Church z debiutu. Dalej mamy stonowany „Waysted”, który nastawiony jest na melodyjność i przebojowość. Bardzo dobrze wypada też marszowy „Fears Garden” czy odświeżony „Die a Heart Attack”, który pojawił się już na demie w latach 80. Końcówka płyty jest również emocjonująca pojawia się techniczny, agresywny i nieco thrash metalowy „Corruption” i melodyjny, złożony instrumental w postaci „Opus#9”.
Można by długo jeszcze pisać jak świetny to jest album i jak znakomicie łączy w sobie to co najlepsze z amerykańskiego heavy/power metalu i znanych nam klasyków z dziedziny heavy metalu. Dawno nie było takiej płyty, która by tak brzmiała, która by zawierała tak dopracowane i wyszukane kompozycje. Ten album z miejsca jest już klasykiem, który można postawić obok naszych ulubionych krążków heavy metalowych z lat 80/90. Czysta perfekcja i kandydat do płyty roku.
Ocena: 10/10
Kiedy mówimy o płycie perfekcyjnej? Kiedy każdy element jest idealnie, dobrze dopasowany i nie ma miejscu na wpadki. Musi wszystko ze sobą współgrać i być czymś więcej niż zbiorem kilku utworów. „March of the Kings” brzmi jakby został stworzony w latach 80/90 i pokryto go współczesnym brzmieniem, smaczkami i nadano ostry wydźwięk. Ta płyta jest naturalna i taka autentyczna. Nic nie zrodziło się tutaj z przypadku, a fani starych dobrych płyt spod znaku Judas Priest, Kinga Diamonda, Black Sabbath, Iron maiden, Cirith Ungol czy wiele innych wielkich zespołów będą w siódmym niebie. Mamy tutaj uzdolnionego perkusistę Vica, który biję z rytmem w gary i zapewnia niezłą dynamikę na płycie. Liderem grupy jest Brian Mcnasty, który znany jest również z Savior from Anger. Jego wokal jest imponujący i w tym roku będzie ciężko przebić. Śpiewa naturalnie, ale nie brakuje w tym zadziorności i mroku. Momentami śpiewa jak Mike Howe, czasami przypomina Kinga diamonda, a czasami jeszcze Tima Rippera Owensa. Klasa sama w sobie i do teraz zbieram szczękę z ziemi. Z kolei Vince Vatican odpowiada za te ostre, mocarne riffy, które są zagrane z pasją. Słychać ogromną dbałość o technikę, ale przy tym jest hołd dla klasyki gatunku. To co się dzieje w tej sferze przechodzi ludzkie pojęcie. Szkoda, że na albumie znalazło się tylko 10 utworów, bo człowiek chce więcej i więcej takiego heavy/power metalu w takim wydaniu.
Zaczyna się od ciekawego wejścia gitar i nieco progresywnego zacięcia. Nie to nie Savatage, to nie King Diamond, to Vatican i świetny otwieracz w postaci „Alive to the Grave”. Soczyste brzmienie, ostro cięta gitara i wysokiej klasy wokal Briana. Już na myśl przychodzą największe płyty heavy metalowe i można śmiało obok nich postawić to co tutaj słyszymy. Nabieramy szybkości, dynamiki i wkraczamy w „Deadly wind”, który gdzieś tam przemyca coś z starego Running Wild, Attacker czy Metal Church. Do tego mroczny klimat i ciekawe przejścia sprawiają, że zespół nieco zmienił feeling płyty, a przecież dalej grają to samo. Judasowy riff rodem z „screaming for Veangence” czy „Point of entry” i śmiało można rzec, że „running” to klasyczny heavy metal w brytyjskim wydaniu. Mocny bas rozpoczyna „Mean streak” i znów można się poczuć jak za w latach 80. Niby banalny motyw, a ile radości daje i miłych wspomnień. Tym razem Vatican pokazuje, że i z hard rockiem bardzo dobrze sobie radzą. Numer 5 to killer w postaci „Falling from Grace”, który rozpoczyna popis sekcji rytmicznej. Idealny przykład jak robić heavy metalowe hity, które zostają na długo w pamięci. Ostry riff, dudniąca sekcja rytmiczna i już jestem zakochany w tym co słyszę. Przypomina mi się Savage Grace, Krokus z czasów „Headhunter” czy Metal Church z debiutu. Dalej mamy stonowany „Waysted”, który nastawiony jest na melodyjność i przebojowość. Bardzo dobrze wypada też marszowy „Fears Garden” czy odświeżony „Die a Heart Attack”, który pojawił się już na demie w latach 80. Końcówka płyty jest również emocjonująca pojawia się techniczny, agresywny i nieco thrash metalowy „Corruption” i melodyjny, złożony instrumental w postaci „Opus#9”.
Można by długo jeszcze pisać jak świetny to jest album i jak znakomicie łączy w sobie to co najlepsze z amerykańskiego heavy/power metalu i znanych nam klasyków z dziedziny heavy metalu. Dawno nie było takiej płyty, która by tak brzmiała, która by zawierała tak dopracowane i wyszukane kompozycje. Ten album z miejsca jest już klasykiem, który można postawić obok naszych ulubionych krążków heavy metalowych z lat 80/90. Czysta perfekcja i kandydat do płyty roku.
Ocena: 10/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz