Świat zapomniał o Labyrinth i w sumie zespół w dużej mierze sam sobie to zgotował. Liczne zmiany personalne i borykanie się z różnymi problemami, a do tego długa abstynencja w wydawaniu nowej muzyki. Ten włoski band powstał w 1994 r na fali boomu na power metal i szybko zyskali sławę w latach 90. Wtedy właśnie wydali swoje najlepsze albumy, na czele z "Return to Heaven Denied". Jednak potem różnie to było z płytami tej kapeli i w sumie ostatni album to kontynuacja "Return to heaven denied", która ukazała się w 2010 r. Od tamtej pory zespół umilkł. Zawsze można ich było ustawić obok Secret Sphere,Vision Divine, czy Highlord. Jednak teraz po 7 latach Labyrinth wraca z nowym składem i nowym albumem w postaci "Architecture of a god".
Zatrudniono klawiszowca Olga Smirnoffa, Johna Maculuso, a także Nicka Mazzucconi i od razu można odnieść wrażenie, że muzyka Labyrinth ożyła i zyskała na jakości. Jest bardziej klasycznie, bardziej w stylu pierwszych płyt. Klasyczna okładka to nie jest tani trik, by zwieść fanów. Włoski band wrócił do swoich korzeni, do progresywnego power metalu, w którym jest miejsce dla wyszukanych melodii, dla dojrzałych riffów i specyficznego klimatu. Muzyka zawarta na nowej płycie jest złożona, bardzo wciągająca i nie taka łatwa jak mogło by się wydawać. Trzeba ją stopniowo dawkować i odkrywać jej wewnętrzne piękno. Tego nie da się zrobić szybko i byle jak. Płyta kryje wiele uroczych motywów i to jest atut "Architecture of a God". Motorem napędowym są nie tylko gitarzyści, ale też wokalista Roberto Tiranti, który dalej zostaje w czołówce najbardziej uzdolnionych wokalistów. Śpiewa emocjonalnie, techniczne i bardzo czysto. Nadaje kompozycjom zadziorności i progresywnego charakteru.
Płytę promował "Someone says", który ma w sobie moc i power metalowego kopa. Dawno Labyrinth nie stworzył takiej petardy, która tak szybko zapada w pamięci. Wszystko tutaj zachwyca począwszy od chórków, wokali, aż po warstwę instrumentalną. Drugim utworem, który posłużył do promocji nowego krążka był otwieracz "Bullets". Klimatyczny kolos, który śmiało może konkurować z Dream Theater czy Ayreon. Ciekawe wprowadzenie, z taką nutką niepewności, rockowego feelingu i nowoczesności. Utwór szybko nabiera mocy i dynamika. Bardzo dobre otwarcie krążka. Mocne partie basowe są atutem "Still Alive". Jest to nieco inna kompozycja, bowiem tutaj jest bardziej spokojnie, bardziej rockowo. Idealny dowód, na to że kapela nie gra na jedno kopyto. Więcej agresji, power metalowego kopa uświadczymy w rozpędzony "Take on My legacy", który jest jednym z moich osobistych faworytów. Prawdziwa petarda i tego mi brakowało na ostatnich płytach Labyrinth. Melodyjne i pomysłowe partie klawiszy nadają odpowiedniego tonu rytmicznemu "A new Dream". Labyrinth potrafi wykreować tajemniczy i klimat taki nieco futurystyczny co potwierdza w rozbudowanym i złożonym "Architecture of God". Dzieje się tutaj sporo i nie wszystko udaje się uchwycić tak od razu. Na albumie znalazło się też miejsce na cover kultowego kawałka Roberta Milesa, czyli "Children". Bardzo fajnie wyszło przerobienie utworu z pogranicza techno na heavy metal. Jednak można. "Those Days" też łagodniejszy i bardziej progresywny w swej naturze, z kolei "We belong to yesterday" jest bardziej melodyjny i zadziorny. Warto jeszcze wspomnieć o power metalowej perełce w postaci "Stardust and Ashes".
7 lat czekania to kawał czasu, ale warto było. Labirynth powrócił z jednym z swoich najlepszych albumów. Ta płyta ma bardzo specyficzny klimat, który wciąga i nie daje o sobie zapomnieć. Kompozycje są dopracowane, dynamiczne i pełne ciekawych melodii. Na taki Labyrinth fani długo czekali. Świetna konkurencja dla Ayreon.
Ocena: 9/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz