Wielka Brytania nie należy do państw, w których rodzaj muzyki heavy metalowej określanej mianem power metalu jest bardzo popularny. Ten kraj słynie z ery NWOBHM, z charakterystycznego heavy metalu i hard rocka, z kolei power metal zaczął później się pojawiać i to tak bez większego szału. Jednak kilka kapel udało się przetrwać do czołówki najlepszych formacji grających ten rodzaj muzyki. Na szczycie brytyjskiego power metalu jest bez wątpienia Dragonforce. Działają od 2001 r i dali się poznać jako specjaliści od naprawdę szybkiego grania. Niektórzy nawet posądzają band o przyspieszanie utworów w studio. Chwytliwe melodie, szybka sekcja rytmiczna, rozbudowane pojedynki na solówki Sama Totmana i Hermana Li i wokal Zp Heart stały się szybko rozpoznawalnym znakiem kapeli. Dorobili się 7 albumów, a najciekawsze jest to że kapela prawdziwą rewolucję przeszła wraz z pojawieniem się Marca Hudsona. Nowy wokalista wniósł świeżość, kapela przestała wydłużać utwory na siłę, zaczęła urozmaicać materiał, przestała grać tylko szybko, ale zaczęła stawiać na ciekawe motywy i element zaskoczenia. Nowa jakość Dragonforce zaczęła imponować, bo zespół dojrzał i stał się czymś więcej niż pędzącym do przodu zespołem. Najnowsze dzieło w postaci "Reaching into infinity" to album, który wprowadza zespół w nowe rejony i można potraktować jako punkt zwrotny w karierze zespołu. To niby Dragonforce jaki znamy, ale jednak jest coś nowego.
Jest w końcu na okładce smok, który już dawno powinien się pojawić. Niby nic nowego nie widać, zresztą same brzmienie wydaje się być identyczne jak na ostatnich wydawnictwach. Tutaj większych zmian nie uświadczymy. Sami muzycy dalej trzymają wysoki poziom. Marc nawet jeszcze bardziej się rozwinął i potrafi urozmaicać swoje partie wokalne. Nie ma śpiewania w jednej tonacji. Gitary są bardziej wyważone, momentami bardziej finezyjny i roi się od różnych smaczków. Tak urozmaiconego albumu w historii zespołu jeszcze nie było. Dragonforce stara się wkroczyć w nowe rejony, stara się próbować nowych rzeczy, tak więc nie ma mowy o graniu na jedno kopyto. Co zaskakuje to na pewno to, że nie jest to typowy album tego zespołu,gdzie cały czas atakują nas szybkie petardy. Tutaj jest sporo niespodzianek, które nadają całości innego wymiaru.
Po raz pierwszy panowie postawili na instrumentalne intro i "Reaching into infinity" jest klimatyczne i tajemnicze. Jest nutka progresywności, jest heavy metalowy pazur i w sumie ciężko rozpoznać w tym typowy Dragonforce jaki znamy z poprzednich płyt. Szybko wkracza pierwszy killer, a mianowicie "Ashes of the Dawn". To ten utwór znany jest nam z promocji albumu. Dobry wybór, bo jest to rasowy, szybki, melodyjny Dragonforce jaki znamy. Ostry riff i chwytliwy refren robią swoje. Marc Hudson pozwolił wznieść się zespołowi na wyżyny i to słychać. Ciekawie zaczyna się "Judgment Day", w którym klawisze odgrywają kluczową rolę. Jest nieco futurystycznie, jest bardzo melodyjnie. Sam główny motyw imponuje i gitarowo też mamy ostro cięte partie. Jest bardzo szybko i zadziornie, tak więc mamy radosny Dragonforce, który kochamy. Szybka perkusja rozpoczyna "Astral Empire" i tutaj momentami przypomina się twórczość Gamma Ray, tylko że na sterydach. Utwór śmiało mógłby trafić na poprzedni krążek.Początek "Curse of Darkness" mocno przypomina twórczość Iron Maiden, a sama melodia wygrywana przez klawiszowca przypomina klimatem twórczość Kinga Diamonda. To jest pierwsze bardzo pozytywne zaskoczenia. Do tego jeszcze ta motoryka Gamma Ray czy Helloween. Znakomity przebój i tyle w temacie. To nie koniec niespodzianek. Czy ktoś by pomyślał, że spece od szybkiego grania nagrają swoją pierwszą balladę? "Silence" ma klimat, ma ciekawą linię melodyjną i podniosły refren. Kawał dobrej roboty i pokazanie się z nieco innej, nie znanej nam strony."Midnight messiah" to ukłon w stronę lat 90 i kultowych kapel power metalowych. Radosny, szybki killer, który zachwyca wykonaniem i przebojowością. Refren gra tutaj pierwsze skrzypce. Największy szok doznałem przy kawałku "War". Spokojne wejście rodem z płyt Metaliki, a potem mocny, ostry riff na miarę płyt Overkill, czy Artillery. Jednym słowem Dragonforce wkracza rejony speed/ thrash metalu i wyszło im to znakomicie. Tak ostro i tak energicznie to jeszcze oni nie grali, a sam utwór wpisuje na listę najlepszych kawałków tej grupy. "Land of shattered dreams" to kolejny power metalowy killer, który pokazuje nam Dragonforce w czystej postaci. Taki podręcznikowy przykład jak grać melodyjny power metal. Jak widać zespół próbuje różnych nietypowych rozwiązań i nie boi się próbować innych rzeczy, co zaskakuje. Album bardzo urozmaicony i bardzo nietypowy jak dla Dragonforce. Najlepszym tego dowodem jest 11 minutowy kolos "The edge of the world", w którym sporo się dzieje. Słychać inspirację Iron Maiden czy Gamma Ray. Jest epicki klimat i sporo ciekawych motywów. Trzeba przyznać, że dali radę.Całość zamyka przebojowy "our final stand" który kipi mocą i przebojowością. Znakomite podsumowanie znakomitego albumu.
Godzina szybko zlatuje i szok zostaje długo. Dragonforce stać na balladę i epicki kolos? Potrafią grać jednak coś więcej niż pędzący power metal i słychać że są dojrzalszymi muzykami. Stać ich na urozmaicenie i bardziej wyszukane motywy. Płyta zaskakuje, a przy tym daje się cieszyć muzyką z jakiej Dragonforce gra od lat. Dalej jest to szybki, radosny power metal. Nowe smaczki na plus i płyta jest dla formacji rewolucyjna. Nie ma słabych elementów i można mówić o jednym z najlepszych albumów Dragonforce.
Jest w końcu na okładce smok, który już dawno powinien się pojawić. Niby nic nowego nie widać, zresztą same brzmienie wydaje się być identyczne jak na ostatnich wydawnictwach. Tutaj większych zmian nie uświadczymy. Sami muzycy dalej trzymają wysoki poziom. Marc nawet jeszcze bardziej się rozwinął i potrafi urozmaicać swoje partie wokalne. Nie ma śpiewania w jednej tonacji. Gitary są bardziej wyważone, momentami bardziej finezyjny i roi się od różnych smaczków. Tak urozmaiconego albumu w historii zespołu jeszcze nie było. Dragonforce stara się wkroczyć w nowe rejony, stara się próbować nowych rzeczy, tak więc nie ma mowy o graniu na jedno kopyto. Co zaskakuje to na pewno to, że nie jest to typowy album tego zespołu,gdzie cały czas atakują nas szybkie petardy. Tutaj jest sporo niespodzianek, które nadają całości innego wymiaru.
Po raz pierwszy panowie postawili na instrumentalne intro i "Reaching into infinity" jest klimatyczne i tajemnicze. Jest nutka progresywności, jest heavy metalowy pazur i w sumie ciężko rozpoznać w tym typowy Dragonforce jaki znamy z poprzednich płyt. Szybko wkracza pierwszy killer, a mianowicie "Ashes of the Dawn". To ten utwór znany jest nam z promocji albumu. Dobry wybór, bo jest to rasowy, szybki, melodyjny Dragonforce jaki znamy. Ostry riff i chwytliwy refren robią swoje. Marc Hudson pozwolił wznieść się zespołowi na wyżyny i to słychać. Ciekawie zaczyna się "Judgment Day", w którym klawisze odgrywają kluczową rolę. Jest nieco futurystycznie, jest bardzo melodyjnie. Sam główny motyw imponuje i gitarowo też mamy ostro cięte partie. Jest bardzo szybko i zadziornie, tak więc mamy radosny Dragonforce, który kochamy. Szybka perkusja rozpoczyna "Astral Empire" i tutaj momentami przypomina się twórczość Gamma Ray, tylko że na sterydach. Utwór śmiało mógłby trafić na poprzedni krążek.Początek "Curse of Darkness" mocno przypomina twórczość Iron Maiden, a sama melodia wygrywana przez klawiszowca przypomina klimatem twórczość Kinga Diamonda. To jest pierwsze bardzo pozytywne zaskoczenia. Do tego jeszcze ta motoryka Gamma Ray czy Helloween. Znakomity przebój i tyle w temacie. To nie koniec niespodzianek. Czy ktoś by pomyślał, że spece od szybkiego grania nagrają swoją pierwszą balladę? "Silence" ma klimat, ma ciekawą linię melodyjną i podniosły refren. Kawał dobrej roboty i pokazanie się z nieco innej, nie znanej nam strony."Midnight messiah" to ukłon w stronę lat 90 i kultowych kapel power metalowych. Radosny, szybki killer, który zachwyca wykonaniem i przebojowością. Refren gra tutaj pierwsze skrzypce. Największy szok doznałem przy kawałku "War". Spokojne wejście rodem z płyt Metaliki, a potem mocny, ostry riff na miarę płyt Overkill, czy Artillery. Jednym słowem Dragonforce wkracza rejony speed/ thrash metalu i wyszło im to znakomicie. Tak ostro i tak energicznie to jeszcze oni nie grali, a sam utwór wpisuje na listę najlepszych kawałków tej grupy. "Land of shattered dreams" to kolejny power metalowy killer, który pokazuje nam Dragonforce w czystej postaci. Taki podręcznikowy przykład jak grać melodyjny power metal. Jak widać zespół próbuje różnych nietypowych rozwiązań i nie boi się próbować innych rzeczy, co zaskakuje. Album bardzo urozmaicony i bardzo nietypowy jak dla Dragonforce. Najlepszym tego dowodem jest 11 minutowy kolos "The edge of the world", w którym sporo się dzieje. Słychać inspirację Iron Maiden czy Gamma Ray. Jest epicki klimat i sporo ciekawych motywów. Trzeba przyznać, że dali radę.Całość zamyka przebojowy "our final stand" który kipi mocą i przebojowością. Znakomite podsumowanie znakomitego albumu.
Godzina szybko zlatuje i szok zostaje długo. Dragonforce stać na balladę i epicki kolos? Potrafią grać jednak coś więcej niż pędzący power metal i słychać że są dojrzalszymi muzykami. Stać ich na urozmaicenie i bardziej wyszukane motywy. Płyta zaskakuje, a przy tym daje się cieszyć muzyką z jakiej Dragonforce gra od lat. Dalej jest to szybki, radosny power metal. Nowe smaczki na plus i płyta jest dla formacji rewolucyjna. Nie ma słabych elementów i można mówić o jednym z najlepszych albumów Dragonforce.
Ocena: 9.5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz