środa, 10 sierpnia 2011

CROWN OF GLORY - A deep breath of Life (2008)

Kolejną reckę zacznę dość nie typowo bo od linka do sampla http://www.youtube.com/watch?v=y6AWpA8gUsU a to po to żeby osoby które nie słyszały wcześniej mogłoby same ocenić muzykę Crown of Glory który nagrał na A Deep Breath of life. Założę się że takie osoby ,które są przy zdrowych zmysłach w życiu by nie powiedziały że to muzyka zespołu który debiutuje ,lecz zespołu który już ma sporą liczbę albumów na swoim koncie i nie dziwiłbym się takim osobom bo sam tak uważałem póki nie przekopałem internet.
No właśnie zespół za debiutował owym albumem w 2007 roku, choć zespół działa od roku 2001 i co by nie powiedzieć jest to jeden z ważniejszych debiutów roku ,ba można śmiało użyć stwierdzenia debiut roku w przypadku tego albumu. Jednak album może nie jest zupełnie perfekcyjny ani też ponadczasowy ,to jednak urzeka on swobodą i luzackim graniem zespołu ,bo nie mama tutaj jakiś udziwnień a wręcz przeciwnie mamy materiał bardzo melodyjny i bardzo chwytliwy i tutaj panowie królują. Ale wszystko po kolei , zacznijmy od takich spraw takich bardziej oficjalnych...

Album zdobi całkiem przyjemna dla oczu szata graficzna, a sama produkcja albumu jest równie nie zła. Szwajcarski zespół na swoim debiutanckim albumie umieścili 11 kompozycji z pogranicza takich zespołów jak Stratovarius, Royal Hunt czy też pretty maids. A jeśli to nic nikomu nie mówi to zaznaczę że mamy do czynienia z melodyjnym metalem. A co do kompozycji ta są na wysokim poziomie jak debiutantów i w są w miarę równe.
Już sam otwieracz The Calling robi spore wrażenie. I nie ma się czemu dziwić skoro zespół zadbał o każdy szczegół. Proszę sobie posłuchać tych znakomitych melodii ,tych partii gitarowych tych wokali jakie występują w tym utworze,no prawdziwy rarytas. To w ogóle nie brzmi jak debiut!
Kolejny utwór Patchfinder jest bardzo mocnym punktem albumu. Szybki i bardzo chwytliwy i sporo tutaj słyszę choćby Stratovariusa. Dobrze się prezentuje nieco mocniejszy i nieco progresywny TheRazors flight w którym udział wziął Englund z Evergrey. A w samym utworze urzekły mnie oczywiście partie klawiszowe!Jednak muszę przyznać, że sam utwór jakoś mi niezbyt pasuje do reszty,a le to może moje widzi mi się. Kolejny utwór to Inspiration i co tutaj ukrywać , jest to mój nr.1 na tym albumie. nieco spokojniejszy ,ale niszczy obiekty klimatem, porywającym refrenem oraz partiami wokalnymi. Znakomity przykład tego, że zespół idealnie sobie radzi z dłuższymi kompozycjami i właściwie to one zdominowały album. A takim prawdziwym killerem pod względem szybkości i ostrości to na pewno jest The Prophecy- utwór do którego dałem link. Dlatego że jest to najkrótszy utwór na albumie i znakomicie oddaje charakter albumu.
Obok the Inspiration jest to mój drugi ulubiony utwór.Bo jest bardzo energiczny i zachwyca mnie swoją lekkością i nie banalną warstwą instrumentalną. No tak jak wspomniałem mocną stroną zespołu są długie wałki, a kolejnym tego dowodem są 7 minutowa ballada Save me .
Numer 7 to kolejna perełka Anthem of the End - który też zaliczam do tych najbardziej energicznych utworów. I po raz kolejny zespół pokazał klasę, wystarczy posłuchać tych partii wokalnych czy też riffu . Noż kurde czy to nie brzmi fantastycznie? Należy tez nadmienić że mamy tutaj bardzo imponujące solówki. I słychać że teraz zespół prezentuje nam najlepszą cześć albumu, bo takie utwory jak Mirror, Mirror czy też Ikarus zaliczam do tych bardzo dobrych.
Z pytacie dlaczego? przecież to takie smętne utwory.... Ano dlatego, że urzekło mnie w nich pomysłowość oraz podniosłość ,zróżnicowanie i nie trzymanie się jednego motywu.
Kolejną ostatnią perełką na albumie jest See you Rise w którym znów jest wszystko perfekcyjne. A ja sobie pozwolę sobie wywyższyć nieco zajebisty refren oraz partie klawiszowe nieco przypominające te z Rainbow.A album zamyka zupełnie nie potrzebny The lament of The Wind który jest nudny i na dodatek trwa 7 minut, noż kurna „Save me” mi się bardziej podobał.
Uważam że można było sobie darować ten utwór. Ale jeden wypełniacz to i tak niezły wynik nie sądzicie?

A Deep Breath of Life będzie dla jednych oklepanym ogrywaniem sprawdzonych i oklepanych patentów a dla fanów takiego grania będzie to kolejna dawka świetnej muzyki. Oponenci zapewne zarzucą zespołowi wszystko : brak oryginalności, posępne tempo czy też banalne teksty. Jednak jedno trzeba im pogratulować, ci faceci naprawdę czują co grają a robią to na poziomie. Słychać że nie ma napinki ,nie ma sztucznego grania na siłę, wręcz przeciwnie zarejestrowano luzacki materiał wypełniony po brzegi melodiami i świetnymi riffami. Na pewno ciężko byłoby się katować tym albumem co dziennie ,ale raz na jakiś czas jak najbardziej tak. Nie wiem jak inni ja uważam że ten album jest ciekawą propozycją jeśli chodzi o rok 2008 jak i ten gatunek. I choć nie będzie to kamień milowy ,nie będzie to płyta do której będziecie co dziennie wracać , to jednak warto się zapoznać z tym albumem , bo jest to bardzo dobra rzecz w tym gatunku a na pewno znajdzie się więcej osób niż ja które cenią wyczyn tego zespołu.
Obiektywnie można śmiało wystawić 8.5/10 i panowie mogą być z siebie dumni!

wtorek, 9 sierpnia 2011

DEATH ANGEL - The Ultra violcence (1987)

Pierwszym i zarazem jednym z ich najlepszych albumów Death Angel to jest oczywiście „The Ultra- Violence” z 1987 ,który został nagrany w składzie: Mark Osegueda -wokal, Rob Cavestany - gitara, Gus Pepa - gitara, Dennis Pepa - bas , Andy Galeon ,perkusja. Słuchając tego albumu aż dziwi bierze że to debiut oraz że przyczynił się do tego muzycy , którzy praktycznie zaczynają wielką karierę i to w młodzieńczym wieku. Nagrali naprawdę mocny ,thrashowy album, w którym słychać choćby nieco wielkich mistrzów jak Metallika . I choć album jest niszczący i przepełniony znakomitymi kompozycjami ,to jednak ma drobny minus, który nieco się odbija na całości , a jest to brzmienie , które nie grzeszy doskonałością. Było to spowodowane krótkim czasem nagrywania, ale na szczęście aranżacja i pomysły młodych muzyków wynagradzają nam to z nawiązką.

Na album składa się 8 utworów, trwających łącznie około 45 minut.
Wszystko zaczyna się od 7 min. Thrashers- który jest jednym z pierwszych utworów kapeli, gdyż już można było usłyszeć go na demie o tytule Kill As One.
I choć już na samym wstępie może nieco zrazić brzmienie to jednak praca gitar i całej reszty przyprawia o zachwyt. Świetne tempo oraz mocny riff i chętnie się przytupuje do utworu. Hmm słuchając tego utworu troszkę mi się to skojarzyło jakby z NWOBHM w takim nieco szybszym tempie. Trzeba też zwrócić uwagę że głosu tutaj użyczył Dennis,który gra na basie.
No a sam utwór posiada bardzo chwytliwy refren, do tego ta niesamowita gra solowa.
Evil Priest- kolejny mocarny utwór, który zaczyna się szybkim riffem,oraz ostrą napierdalanką na perce. Ale już podczas zwrotek utwór nieco zwalnia ,ale wciąż niszczy .
No i jeszcze te popisy podczas refrenu,nie dość że chwytliwy to jeszcze w tle znakomite melodie. Dla mnie jest to majstersztyk i spec od przemian licznych temp.
Voracious Souls- kolejny killer, i znów niesamowite popisy muzyków i znów genialne zmiany temp, to raz szybko to raz nieco wolniej ale wszystko przyrządzone z głową. Brawa za solówki jak najbardziej zasłużone! Kolejny utwór również znany nieco wcześniej Kill As One- który jest kolejnym mocnym punktem albumu! Który podobnie jak poprzednie jest przepełniony dużo dawką energii i świetnymi partiami instrumentalni. Dla mnie oczywiście najlepszym utworem jest...The Ultra Violence- ponad 10 minutowy maraton umiejętności muzyków ,który rozrywa na strzępy! ( Czy wam też ten początek kojarzy się z Port Royal - Running Wild ?)
Natomiast Ministress of Pain - to utwór ukazuje jak się powinno grać thrash.
W Final Death można się za to delektować znakomitymi popisami wokalnymi Marka, no i oczywiście cała reszta niczym nie zawodzi.
A album zamyka L.P.F.S-taki luzacki kawałek w sam raz aby zamknąć całość

The Ultra -Violence to karta przetargowa zespołu,dzięki której otworzyli sobie drogę do kariery i sławy ,i wierzę głęboko że gdyby tak dać lepsze brzmienie to album byłby perfekcyjny. Niestety to mało uchybienie może nieco zrazić ,choć nie jest to też z drugiej strony jakiś tam czynnik przeszkadzający w słuchaniu. Hmm gdybym miał podsumować ten album w jednym zdaniu: jeden z najlepszych albumów w historii gatunku i do tego jeden z ich najlepszych dokonań. Nota: 9.5/10

RAVAGE - The End Of Tommorow (2009)

Czy trzeba mieć znanych muzyków żeby nagrać genialny krążek? Czy trzeba być sławnym i mieć wsparcie ze strony wielkiej wytwórni płytowej, żeby nagrać genialny krążek? Czy trzeba mieć genialnego wokalistę żeby podbić serca słuchaczy? Najpierwszy rzut oka wszystko wskazywałoby na tak, jednak taki amerykański Ravage przedstawia inną rzeczywistość. Można grać melodyjny speed power metal wzorując się na takich kapelach jak Running Wild, Helloween czy też Iron Maiden. Zespół właściwie gra nie od dziś, bo istnieje na scenie od 16 lat, ale swój debiut mieli dopiero w 2005 roku pomimo tego, że zespół powstał w 1995 roku. Mijają 4 lata i zespół wraca w glorii i chwale za sprawą „The End of Tommorrow”. Czy ktoś by pomyślał, że zespół zrobi taką furorę w 2009 roku? Chyba nikt. Okładka to pierwsza rzecz jaka się rzuca w oczy, bo jest taka w stylu „thrash metalowych” okładek i nic dziwnego skoro to dzieło Eda repki autora klasyków choćby Megadeth. Jednak zespół poświęcił się nieco innemu graniu niż wskazywałaby okładka. Power/heavy metal to ich drugie imię. Melodia i drapieżność to ich żywioł. Za miks i produkcję albumu odpowiedzialny jest Peter Rutcho znany z Vomitron.

Otwarcie albumy nieco przerażające jak tytuł i okładka albumy, czyli sugerujący koniec naszego żywota. A intro w postaci instrumnetalnego „The Halls of Madness” to nic innego jak czysta speed/power metalowa jazda bez trzymanki. Gdzie należy szukać źródeł tej kompozycji, co było inspiracją? Cóż jedną z takich największych inspiracji jest słyszalny Running Wild. Sama kompozycja jest utrzymana w szybkim tempie, gdzie muzycy pokazują swoje umiejętności i to uspokaja, ba nawet robi smaka na kolejne utwory. Elli Joe i Nick Izzo to nie jacyś tam drugoligowi rzemieślnicy, to ludzie grający z pasją, gdzie grają to co siedzi w ich sercu. Tak się powinno grać, z polotem i z pasją. „Reign Fall” to kolejny killer i znów słychać przede wszystkim Running Wild, ale też gdzieś coś słychać z Helloween „Walls Of Jerycho”, ba nawet maniera Judas priest daje o sobie znać. Kawałek utrzymany w średnim tempie, ale za to dopieszczone pod względem melodii i chwytliwości. Już można śmiało odnotować pierwszy hymn metalowy, no bo jak się nie bujać przy tym porywającym refrenie. Muzycy genialnie momentami od wracają naszą uwagę od średniej klasy wokalisty. Jest dobry, nie może inaczej jest pasujący do tego stylu, do tego zespołu, do tego albumu. Ale czy Kasparek był genialnym wokalistą, czy Kai Hansen jest wymieniany wśród najlepszych wokalistów świata? Przy takim „Freddom Fighter” można odnotować jedne z najagresywniejszych partii gitarowych na płycie. Wciąż utrzymana jest koncepcja gdzie mocne i drapieżne granie żyje w harmonii z melodiami i przebojowością. Oczywiście na wyróżnienie za sługuje sekcja rytmiczna na czele z perkusistą GTB. No i warto odnotować też jedne z najbardziej porywających solówek na płycie i najbardziej porywają te wspólnie odegrane przez gitarzystów. O i znów Running Wild słychać w kolejnej kompozycji tj „Damnation”. Mowa o początku i akustycznej gitarze. Natomiast dalsza część to ostre i szybkie granie gdzie motoryki nie powstydziłby się nie jeden thrash metalowy zespół. Najwięcej słychać Judasów w tym kawałku. Jest znów agresywnie , ale tez skocznie, więc kawałek nie raz zabuja. Najbardziej buja ten nieco Hammerfallowy refren. Bardzo dobrze wypadają tutaj chórki i owe „łooołooo”. Utwór jako jeden z najdłuższych na albumie, również zalicza się do tych najlepszych. Jak na moje uszy najszybszą i najagresywniejszą kompozycją na albumie jest „The shredder” i znów można mówić nieco o thrashmetalowej stylistyce, ale to jest speed / power metal. Znów to jak gitary brzmią, jak i solówki to Judas Priest w pełnej okazałości. Tutaj można się przekonać o pełnej manierze wokalisty, gdzie nie raz stara się wyciągnąć wysokie górki niczym Halford i nieco idiotycznie to brzmi. Ale wciąż podtrzymuję tezę, że koleś pasuje do zespołu u jego muzyki.” Into the Shackles” to również kompozycja będąca wariacją JP, ale tutaj jest jakby łagodniej, gitary nie są tak drapieżne. Jednak koncepcja ta sama. Mocne i zarazem melodyjne granie. Bardzo fajnie brzmi tutaj refren, taki koncertowy, który idealnie rozgrzeje publikę gdy będzie już mieć dość wokalisty. To co jest potęgą tego kawałka jak i całego albumu to sekcja rytmiczna i gra gitarzystów, gdyby byli ślamazarami to nie byłoby mowy o bardzo dobrym krążku, bo kto by chciał słuchać średniej klasy wokalisty i nudnej warstwy instrumentalnej? A tak genialni muzycy przyćmiewają wyczyny El Ravage. „In Shattered Dreams” ma nieco wolniejsze tempo od tych wcześniejszych petard, ale broń Boże to nie jest żadna ballada. Tym razem mamy naprawdę łagodny i nieco hard rockowy refren, który by porwał nie jedną stację radiową. Ale i tak całość to czyste heavy metalowe łojenie. Ciekawym i zarazem dziwnym zabiegiem jest rozdzielenie „The Nightamres Hold” który bez rozdzielenia miałby coś ponad 4 minuty, a tak rozbito go 2 części i każda z nich rozdzielona coverem Judasów. Zacznijmy od „Nightmares Hold part 1” to znowu szybkie granie, gdzie coś z thrashowców słychać. Jest szybkie i drapieżne granie, natomiast po kilka sekundach słychać już heavy metalowe granie do jakiego nas przyzwyczaił zespół. I tutaj jest nieco słabsza melodyka i refren. Dobry kawałek i nic ponadto. No i jest wspomniany cover Judasów „Nightcrawler” i trzeba przyznać kontrowersyjny. Jedni zjedli już dawno wokalistę za jego wokal, a tutaj dopiero może irytować. Cóż jakoże to moja recenzja, moja opinia, to powiem że podoba mi się to wykonanie tego znanego i kochanego przeze mnie utworu JP. Fakt brzmi to nieco inaczej, ale wokal nie jest znów tak tragiczny, jest po prostu inny. Gitary natomiast to jest coś, co powinien każdy słuchać pochwalić w tym utworze. Aha, żeby nie było kawałek idealnie pasuje do koncepcji pozostałych kompozycji. Kontynuacja koszmaru jest też nieco inna, jest wolniejsze tempo i tutaj na owację zasługują po raz kolejny partie gitarowe. Najwolniejszą i najbardziej porywająca kompozycją jest „Grapes of Wrath” taki znów nieco hard rockowy kawałek z heavy metalowymi partiami gitarowymi. Buja od początku do końca i czuję że nie raz pojawi się w koncertowej setliście. Na koniec mamy najdłuższą kompozycję w postaci tytułowego „The End Of Tommorow”, którą zaliczam do tych najlepszych utworów na płycie, jeśli nie najlepsza. Mammy tutaj sporo ciekawych motywów, ale najbardziej chwyta ten nieco emocjonalny i taki nieco wzruszający refren. Nie jest ani przesadzony ani irytujący, trafiony w 10. Nawet wokalista taki jak El Ravage tego nie mógł zepsuć. Refren to jedna strona medalu, drugą są partie gitarowe, zwłaszcza solówki i tak się powinno grać solówki heavy metalowe, z pasją energią i z polotem, no i wierzcie lub nie, najwięcej w głowie zostaje tych solówek i partii gitarowych niż samej warstwy wokalnej.

Można nagrać genialny krążek będąc mało rozpoznawalnym zespołem i z irytującym wokalistą w składzie, nie będąc pod skrzydłem jakieś wielkiej wytwórni? Można i Ravage jest tego dowodem. Teraz zostali zauważeni i dostrzeżeni nie tylko przez słuchaczy. Nawet Kasperek zaprosił ich do swojego ostatniego Tribute to Running Wild. Ravage podszedł do tematu czyli speed heavy metalu bez jakiegoś napięcia, bez presji, zagrali to czuli i zagrali to z miłości do muzyki, a to jest czynnik, który zawsze przedkłada się na bardzo dobrą muzykę, do której chce się wracać. Album póki co zaliczam do najlepszych albumów roku 2009, do najlepszych krążków amerykanów i czekam na dalszy ciąg stylu który zaprezentowali na albumie „The End Of Tommorow” i miło że ktoś myśli o fanach, którzy kochają granie zakorzenione w tradycjach. Nota: 9.5/10

ACLLA- Landscapre Revolution (2011)


Muzyka ma czasami coś do powiedzenia nie tylko przez dźwięki, ale przede wszystkim przez teksty. Takie powołanie poczuli Brazylijczycy z Aclla. Zespól powstał w 2007 z inicjatywy wokalisty Tato De luca. A celem zespołu jest skłonić ludzi do innego nastawienia do natury, skłonić do refleksji i innego podejścia do sprawy, a więc szanujmy nasze środowisko. No tematyka dość oryginalna jak na zespół który gra heavy/power metal. Co przyciągnęło mnie jako słuchacza do ich debiutanckiego albumu „Landscape revolution” z tego roku ? Dwaj muzycy, którzy udzielali się przy solowych albumach Andre Matosa. No a co do wydania albumu tez jest to niepewne, bo jedne źródła piszą ze rok wydania 2010, a inne że 2011, więc trzymać się będę tej ostatniej opcji, bo teraz właściwie natknąłem się na album.


Zespół dobrze zaczyna przygodę, dobre otwarcie albumu w postaci „Totem” i kto by pomyślał, że to kapela z Brazylii. Ja tu słyszę, bardziej Europę i najwięcej Niemców. Zespół właściwie nie gra niczego nowego, dość oklepane to i dość znajome, ale dynamika i melodyjność nie pozwala przekreślić, tego co gra Aclla. Jest chwytliwy refren, jest ciekawa solówka, ale to wszystko jest co najwyżej dobre. Z kolei taki „Hidden Dawn' zdradza zaloty zespołu pod epickie granie. Jest wolne tempo jest waleczność, ale nie taki jest utwór, Bo to znów power/heavy metal spod znaku Niemiec i słyszę tutaj Sinbreed, a także też coś z Gamma Ray. Ogólnie jest to kolejna dobra, nawet bardzo dobra kompozycja. Ma chwytliwą melodię, riff też mocny, ale nieco monotonny, a z kolei refren jest jakoś mało porywający. Partie gitarowe najlepiej wypadają i to one wyciągają kawałek na wyżyny. Inny styl prezentuje „Under twlight Skies” i tutaj zespół daje u7pust progresywnego Rocka. Może nie było to by złe, gdyby nie łagodny wydźwięk i skręcenie w uliczkę, która okazała się ślepa. Czasami zróżnicowanie albumy odbywa się kosztem poziomu krążka, tak jest i tutaj. Bardzo podoba mi się nieco w stylu Judas Priest „Ride”. Jest szybko, agresywnie i nawet miło się tego słucha, a to za sprawą odpowiednio wyważonej proporcji między melodyjnością i agresją. Szkoda tylko, że refren nie jest tak dobry jak partie gitarowe. Co jednak oprócz warstwy instrumentalnej zachwyca w tym kawałku, to wokal Tato jest idealnie pasujący do takiego grania. Tak jak miło słucha się „Ride” tak ciężko strawny jest „ Living For dream” czyżby Bon jovi miał na nich wpływ. Kombinowanie i wplatywanie różnych nie pasujących partii dało w efekcie koszmarny wypełniacz. Ciekawie prezentuje się „Jaguar” nieco agresywniejszy wzorowany na thrash metalowych kapelach co słychać w głównym riffie. A więc taka warstwa instrumentalna warta uwagi, cała reszta do zapomnienia. Szkoda że zespół nie jest w stanie stworzyć dobrego w pełni utworu i najczęściej kończy się partiach gitarowych czy wokalnych. Samo tworzenie utworów zostało położone. „Overcoming” brzmi znajomo, ale co by nie napisać znów średnie granie pod hard rockowe kapele. Znów lekkie granie i znów gdzieś trochę progresywnego grania przemycono. Najkrótszy na albumie jest „Landscape Revolution” gdzie słychać dziwne dźwięki i dobrze że trwa to kilka sekund. Na koniec zespół się lituje i daje posłuchać lepszych kompozycji niż do tej pory, a zaczyna się od „Flight of the 7th Moon” gdzie słychać Ironów w początkowej frazie, a także Gamma Ray choćby w riffie. Jak dla mnie jedna z najlepszych kompozycji na albumie, dynamiczna, melodyjna a do tego nie jest zagrana na siłę ani tym bardziej nie jest przekombinowana. W końcu zespół zaprezentował nie co ciekawszy refren, który porywa. No i słychać tutaj tez nie złe bawienie się wokalem. Również coś z niemieckich kapel ma „Trace” i znów mamy ciekawą kompozycję, przede wszystkim chwytliwą i taką banalną, gdzie nie ma jakiś głupich wtrąceń i udziwnień. Dobry heavy/power metal, ale nic ponadto. W takim „Beyond the Infinite Ocean „ słychać coś z klimatów Running Wild, nawet Blind Guardian daje o sobie tutaj znać. Kompozycja skoczna i bardzo bujająca i też jedna z lepszych na płycie. Śmiesznie wypada ballada „Sun o Moon” taka nadająca się do ogniska i do niczego więcej. Bez wątpienia zespół mógłby zmienić którąś z tych nijakich kompozycji na te znajdujące się na liście bonusów: Taki „Who brings The Night” prezentuje że granie w stylu power/heavy metalu nie musi być bolesne i nudne i może być do bólu proste. Z koeli taki „Sunight” też udowadnia że można grać skoczny heavy metal, który zachwyca swoją swobodą i radosnym klimatem.


Aclla to zespół jak dla mnie sezonowy, posłuchałem, poznałem i w sumie zapomniałem. Bo nie jest to jakieś atrakcyjne granie. Nie ma w tym ani przebojowości, ani poziomu instrumentalnego, który by poraził geniuszem. Nie ma też jakiś ciekawych kompozycji o których można by dyskutować całe dnie. Granie prezentowane przez ten brazylijski zespół jest nijakie. Zespół nie wie co chce grać i to jest problem. Mógłby bardziej skupić się na takim graniu jak „Flight....” może tez nie jest to oryginalne ale przynajmniej milsze w odsłuchu. Za dużo kombinowanie wg mnie, lepiej trzeba było iść prostą drogą, anie krętą. Zespół póki co jako ciekawostka i nic więcej. Nie ma przebicia w tym roku, a w następnym.... cóż czas pokaże. Ale myślę, że świat o nich zapomni. Nota: 5/10

LONEWOLF - The dark crusade (2009)

W roku 2009 miało starcie dwóch grup poruszające się w tematyce wilków itp. akcesoriach. Powerwolf vs Lonewolf. Dwie podobne tematyki, aczkolwiek inne podejście. Powerwolf bardziej humorystyczne i zarazem nieco mroczniejsze, zaś Lonewolf bardziej waleczne, bardziej rycerskie. Dwa różne kraje Francja w przypadku Lonewolf i Niemcy w przypadku Powerwolf. Dwa różne style grania – Lonewolf najwięcej czerpie z melodyjnego heavy metalu ze szczyptą power metalu, zaś Powewolf to takie już power metalowe granie. Co je łączy oprócz wilkołaków? Jedna dość taka słyszalna cecha, a mianowicie inspirację Running Wild. Po tym względem starcie wygrywa Lonewolf, bo to on najdokładniej od wzorował styl Niemców, tak to przerobił na własne potrzeby uciekając od plagiatu. Takiego grania w stylu Running Wild co raz mniej, choć zawsze znajdą się pojedyncze zespoły jak choćby właśnie wyżej wspomniane czy też taki Crystal Viper. Lonewolf został założony w 1991 roku i od tego czasu sukcesywnie wydaje regularnie albumy. Zawsze to było z nimi różnie, jednak dopiero większą uwagę zwrócili na siebie w roku 2008 za sprawą „Made In Hell”który zrobił nie którym słuchaczom spore zamieszanie. O ile tamten krążek był bardzo dobry o tyle taki „The dark Crusade” można zaliczyć do tych genialnych i bez wątpienia jest to najlepszy krążek francuskiej formacji. Running Wild w muzyce, ale nie tylko bo słychać też coś z Grave Digger czy też Paragon a to za sprawą wokalu Jensa Bórnera.

Całość zaczyna intro w postaci „Dragons Of The Night” i jest epicko, jest podniośle, ale to nie Running Wild, to raczej polski Crystal viper, no i nic dziwnego skoro sama liderka CVMarta Gabriel maczała tutaj palce. Jest spokojna melodia, jest to wszystko chwytliwe. Jednak prawdziwe rozpierducha zaczyna się wraz z „Victoria” to kontynuacja tego co robił Kasperek w Running Wild, szybkie pędzący, radosny piracki metal. Tylko zamiast piratów tematyka o wilkach i też to jakoś do siebie pasuje. Cała motoryka, sekcja rytmiczna, motywy gitarowe to czyste i nie skażone Running Wild. Jest cały czas melodyjnie i chwytliwie, nawet w refrenie słychać RW, ale też szczyptę Grave Digger. Nawet w partiach solowych, nie odstępują od maniery pirackiej bandery Running Wild. Miło, że ktoś przejął pałeczkę od RW jeśli chodzi o styl grania. Kto by pomyślał że to ekipa francuska gra. Z kolei „Legions of Wild” to jakby kolejny hołd dla RW i jego fanów. Jest szybki, skoczny i bardzo w stylu piratów. Od dawna nikt tak nie grał pod RW i to z taką pasją. Co ciekawe to brzmi bardziej w stylu piratów niż ostatnie albumy samego RW. Co mnie urzekło w tym utworze to niezwykła praca gitar, zwłaszcza podczas riffu czy solówek, które naprawdę są energiczne. Tutaj Jens śpiewa bardziej Jana Bunninga. Walecznie się zaczyna tytułowy „The dark Crusade”, ale słychać tutaj RW i chyba najbardziej mi się to skojarzyło z Black Hand Inn. Też słychać tutaj to co prezentuje polski Crystal Viper na Metal Nation. Speed metalowa jazda bez trzymanki i to w takim stylu jak poprzednie utwory. Znów trzeba przyznać, że to partie gitarowe na czele z solówkami iście w stylu RW ciągną każdą kompozycję. Bo gdyby nie granie pod RW nie byłoby to takie atrakcyjne, bo ani wokal nie przyciąga takiej uwagi, ani też refreny. Jasne wszystko chwyta, ale refreny RW były o klasę, albo 2 wyżej. Niosły ze sobą pasję, waleczność i wolność a tutaj jest to tylko dobre naśladowanie refrenów, choć czasami znajdą się perełki jak refren Victorii. Jako klon Running Wild zespołowi przyszło się zmierzyć z 7 minutami w kompozycji „Hail Victory” początek i akustyczna gitara to znów Running Wild, sam początek tego utworu i prawie 2 minuty to nic innego jak granie pod „Ridding the Storm” z „Death or Glory”. Wolne tempo, nieco waleczniejsze granie, jest epickość. Co znów porywa to partia gitarowa i bojowe chórki, które prowadzą owy utwór do zwycięstwa. 7 minut poświęcone przy tym utworze nie przeradzają się w nudę. Czymś innym na tle całego albumu jest taki „Warrior Priest” gdzie jakby tej szybkości i melodyjności z RW jakby zabrakło na tą kompozycję. Co mnie się podoba to skoczny i taki bujający riff oraz gitary brzmiące w stylu RW. Utwór dobry, bardzo dobry, ale lepiej zespół prezentuje się w petardach zagranych pod RW, ale takie urozmaicenie jak tutaj zawsze jest mile widziane. Jeśli mowa o petardach, to taki właśnie jest "The Wolf Division" , szybki, drapieżny, porywający, podniosły i skonstruowany na bazie RW, refren kojarzy mi się z kolei z Hammerfall i „Steel meet steel”. Z kolei „Heathen Horde” to nieco średnie tempo i znajomo brzmiący riff i słychać tutaj erę Motiego w RW i trzeba przyznać, że idealnie zespół dopasował gościa do utworu. Majk mottii jak gitarzysta podciągnął ten utwór, ale trzeba przyznać, że ciężko rozpoznać gościa, skoro przez cały czas gitarzyści idealnie imitują styl pirackiej bandery Running Wild. Co kuśtyka tutaj to refren, taki jakby nieco skromny i mało porywający, ale na szczęście nie nudzi. Również i „Worlds of the Witch” czerpie najwięcej z „Death or Glory” gdzie główny motyw utrzymany w średnim tempie przypomina nieco „Battle of Waterloo”. Bardzo dobrze to brzmi, jest skoczny motyw, jest melodyjny i bojowy refren i znów Rw pełną gębą. W „Winter farewall” to RW i Sabaton w jednym wystarczy przysłuchać się pierwszym dźwiękom. Bez wątpienia jest to najszybsza kompozycja, który porywa niszczy i nie bierze jeńców. To kolejny dowód na to, że Lonewolf najlepiej prezentuje się w takich petardach. Całość zamyka prawdziwy kolos liczący 10 minut „The Hour zero”. Jest dobry, choć zespół nie dał rady zaciekawić prze ten cały czas. 7-8 minut by wystarczyło. Zaczyna się fajnym spokojnym riffem i jest piracki klimat. Potem dobrze całość napędza szybszy motyw, przez co można bujać się w rytm muzyki. Znów oczywiście mamy podróż w przeszłość i lata największej sławy RW. Jest bojowo i szybko, nawet podczas refrenu. Jest kilka interesujących motywów, jest kilka porywających melodii i są dość drapieżne solówki, lecz 10 minut to nieco za dużo ale i tak brzmi to dobrze, nawet bardzo dobrze, szczerze myślałem że będzie gorzej. Nie jest to może „Treasure island” ale i tak bije ostatni kolos RW „The War”. I tak o to zleciała godzina przy rytmach Lonewolf, refleksje?

Muzyka Running Wild jest nieśmiertelna, mnie nie będzie na świecie a o nich ciągle będzie się gadać. Nie tylko za sprawą ich własnych albumów,a le za sprawą również zespołów podążających w ich ślady. Lonewolf może nie jest oryginalny, może więcej czerpie z Running Wild, niż daje coś od siebie. Może blisko są plagiatu, ale co z tego nie to liczy się. Liczy się muzyka i radość z odsłuchu, bo tego najczęściej szukają rzesza słuchaczy heavy metalowych.”The dark Crusade” jak na moje ucho kasuje ostatnie albumy RW dlatego, że brzmi bardziej w klasycznym stylu RW niż owe dzieła samej bandery Kasperka. Zaś Lonewolf osiągnął wysoki poziom, już nie grają jak amatorzy, lecz są bardzo dobrzy w tym co robią. A co takiego robią? Grają tak jak Running Wild powinien grać w dzisiejszych czasach. Mało jest zespołów które tak idealnie kopiują Niemców i nie jest to wada, ale zaleta. Płyta brzmi fantastycznie i pełno motywów, które ucieszą nie jednego fana RW, ale nie tylko. Jest dobra surowa, może bardziej w stylu Grave Digger produkcja, jest do tego jeszcze dość nie typowy wokalista. Jest na albumie równy poziom, są wolniejsze, szybsze kompozycje, a więc na nudę nie można narzekać. Czekam na kolejny krążek tej Niemieckiej formacji, pfu Francuskiej. Uwaga to czas na pirackie wilkołaki. Nota : 9/10

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

DAEDALUS - Motherland (2011)

Daedulus to dość dziwny zespół z Włoch. Niby prezentuje nurt progresywnego metalu, ale nie tylko to znajdziemy w muzyce tego pokręconego zespołu. Słychać tutaj także coś z elektronicznej muzyki, coś z rocka, a coś z muzyki poważnej. Mieszanka dość ciężka strawna. Zespół gra swoje od kilku lat i ma na koncie 3 albumy. Póki co dane było mi natknąć się i zapoznać z ostatnio wydany albumem, który miał premierę w tym roku, a mianowicie „Motherland” i co mnie przyciągnęło to fakt, że nad produkcją i całym miksem czuwał Roland Grapow, którego przedstawiać nikomu nie muszę. Zaś dość ciekawą okładkę albumu stworzył Nerve Design. Cóż co by nie napisać album jest ciężko strawny i jest właściwie skierowany do zagorzałych fanów progresywnego metalu. Za to tematykę zespół opiera o to co towarzyszy nam w codziennym życiu o naszych problemach, a także to co daje nam energię do życia.

Wszystko zaczyna dość melancholijny i podniosły wstępniak w postaci krótkiego „What A Challenging World”. Próba sił i nerwów w „ Your lies” czy jest to muzyka dla kogoś takiego jak ja? Czy jest to miłe w odsłuchu, czy owe udziwnienia nie przeszkodzą w odsłuchu. Autorem większości utworów jest Fabio Gremo. Co mnie urzekło w tym utworze to nieco futurystyczne brzmienie, partie gitarowe no i klimat taki nieco tajemniczy, taki niepokojący. Akurat w przypadku tego utworu mamy wolne i posępne tempo, nieco mroczny riff. Utwór dobry, aczkolwiek ja tam nie zbyt często zachwycam się takim graniem. Jest może pomysł, ale ani refren ani melodie nie przekonują mnie do końca. Bardziej mnie przekonuje to co zespół zaprezentował w promującym „Until You're Here” gdzie jednak nowoczesne progresywne granie spotyka te nieco bardziej przebojowe bardziej melodyjne i tutaj wyszło to nad wyraz dobrze. Nie ma silenia się, są atrakcyjne popisy gitarowe, jest zachowana harmonia i umiar w tych różnych dźwiękach. Również ciekawie brzmi taki „Perspective Of The Moon” , który w końcu zawiera jakiś konkretny główny motyw, brzmi to dość znajomo. Jest prosty riff, może nieco przekombinowany co można było uniknąć. Ale głos Davida Marletto panuje nad tymi dźwięki, roztapia je i podporządkowuje sobie. Jest to bez wątpienia jeden z takich mocniejszych punktów na albumie. Klawisze odgrywają tutaj znaczącą rolę w drugiej połowie utworu. Po raz pierwszy słychać też coś z power metalu w refrenie. Ogólnie ciekawie zaaranżowana kompozycja. Początek „For Eye” nasuwa mi mi muzykę do filmu „Desperado”. Mamy tutaj 6 minut ballady. Dużo, czyż nie? Nie jest źle, bo i dźwięki świetnie dopasowane do maniery wokalisty. Wszystko pięknie, zwłaszcza w pamięci utkwiły mi nie przeciętna solówka, ale 6 minut to troszkę za dużo. Upust progresji zespół dał w tytułowym utworze „Motherland”, gdzie dominuje wolne tempo i stonowane partie gitarowe. Szczerze utwór do mnie nie przemówił, jakby za dużo chcieli umieścić w tym utworze, a z drugiej strony jakoś to mało chwytliwe, jakby techniczne granie grało tutaj pierwsza rolę. Ciekawie zaczyna się „Sand” i znów gdzieś wpleciony zostaje element power metalu, ale zbyt dużo mieszania w tempie, w dźwiękach nieco odrzuca i tak niestety jest do końca. Ciekawy początek i melodie zostają zniszczone przez wszędobylski chaos. Dość miło zaczyna się „Weather The Storm „ który jest utworem bez wokalu i co za tym idzie, tez jest mało atrakcyjne, bo jest natłok różnych dźwięków, melodii i motywów, a wszystko i tak nie trafia do słuchacza. Niestety nie udało się. Jedynym utworem który od początku do końca przypadł mi do gustu jest „Underground” gdzie jest agresja, jest melodyjność, a wszystko nie jest takie mdłe jak większość utworów na płycie. Poziom artystyczny podbija tutaj także solo gitarowe Rolanda Grapowa. Bez wątpienia najlepsza kompozycja na albumie. No i końcówka jak to rzadko bywa emocjonująca, bo „A tale” też ma kilka ciekawych momentów, kilka fajnych melodii do odnotowania, jednak całościowo jak większość utworów na albumie nieco mało przekonujący. Wokalista swoje, a gitarzyści swoje. No ciężko się to słucha. Całość zamyka „Empty Rooms” który też niczym specjalnym się nie wyróżnia. Znów nuda i brak pomysłów. Do tego mało atrakcyjne partie gitarowe. Na plus to nieco ostrzejszy wokal w refrenie.

Płyta na jeden raz, a i tak nie jest to jakieś słuchanie z którego coś się wynosi, bo i co można wynieść z takiego nijakiego materiału. Raz to jest agresywne, futurystyczne z bogatą linią dźwięków, ale brak pomysłu na umiejscowanie tego wszystkiego daje o sobie znać. Najlepiej prezentuje się z tego wszystkiego wokalista, który wybija się z tego chaotycznego grania. Jest kilka melodii,które należy odnotować, ale czy to jest powód żeby wracać do krążka? Nie. Przesłuchałem, pomyślałem i do kosza. Muzyka ma być czymś co relaksuje i przenosi nas w krainę marzeń, ten album robi wręcz odwrotnie i zabiera nas do krainy tortur. Szukasz piekła na ziemi to właśnie to znalazłeś. Płyta tylko dla ortodoksyjnych fanów tego gatunku. Nota: 3/10

DORO - Fear No Evil (2009)

Doro Pesch znać powinien każdy fan heavy metalu. Dlaczego? Bo jest to jedna z najbardziej wpływowych wokalistek heavy metalowych, której działalność wywarło wpływ na wiele zespołów i do dziś można spotkać z modelem zespołu, gdzie frontmanem zespołu nie jest mężczyzna a kobieta. Nie bez przyczyny ma przydomek „Królowa Metalu”. Jej historia zaczyna się wraz z zespołem Warlock, jednak ten zespół nie przetrwał zbyt długo. Koniec lat 80 i kończy się pewien okres Doro i zaczyna się nowy. Rozpoczyna karierę solową z zespołem sygnowanym po prostu Doro. Rok 2009 i Doro wydaje z okazji 25 lecia swojej działalności 10 album Doro o tytule „Fear No evil”. Potem w Dusseldorfie odbył się też koncert z okazji jubileuszu. Dlaczego tam? Bo to jest rodzinne miasto. Ja najbardziej cenię sobie działalność Doro w Warlock, to co było później jakoś zbyt do mnie nie przemawiało. Zbyt bardzo rockowe, zbyt łagodne i do tego niezbyt słuchalne. Wraz z premierą „Warrior Soul” gdzieś odezwały się stare wspomnienia, gdzie Doro po części wróciła do grania z Warlock. I do tej pory uważam ten krążek za jej najlepsze osiągnięcie od ostatniego albumu Warlock. Jednak „Fear No Evil” jest też nie wiele gorszy i znów Doro sięga po te patenty, które prezentowała w Warlock i nie bawi się w jakieś rockowe granie, tylko po raz kolejny mammy heavy metalowe granie do jakiego nas przyzwyczaiła królowa metalu. Co ciekawe można znaleźć info, że na albumie są gości i to nie byle jacy, szkoda, tylko że nie tak łatwo ich wyłapać w tym gąszczu heavy metalowego grania. A o to lista:
Tarja Turunen (Tarja, ex-Nightwish)
Biff Byford (Saxon)
Sabina Classen (Holy Moses)
Floor Janssen (After Forver)
Angela Gosow (Arch Enemy)
Veronica Freeman (Benedictum)
Liv Kristine (Leaves’ Eyes)
Ji-In Cho (Krypteria)
Liv (Sister Sin)
Kim McAuliffe, Jackie Chambers, Enid Williams & Denise Dufort (Girlschool)

Jaka by nie była lista to Doro i tak będzie dalej grac swoje, nie zmienia stylu nie ewoluuje, kieruje swoje albumy i muzykę do określonych słuchaczy. Za produkcję odpowiada Andreas Bruhn, Doro Pesch & Torsten Sickert. Na album trafiło 11 utworów i to dość zróżnicowanych. Wszystko rozpoczyna typowy, wręcz taki będący encyklopedycznym przykładem stylu DORO- „Night of warlock” i tak jest to ukłon w stronę lat 80 i zespołu Warlock. Jest to jedna z najlepszych kompozycji od czasu Warrior Soul, ba nawet „Triumph and Agony”. Jest chwytliwy i bardzo koncertowy refren, który porywa tłumy o czym można się przekonać na DVD z jubileuszowego koncertu. Tak mamy metalowy hymn, z bardzo chwytliwą sekcję rytmiczną, ale już tutaj wszystko to co określa styl i muzykę Doro. Bardzo podoba mi się zagrany nieco w stylu Manowar „Running from the devil”. Kawałek należy zaliczyć do jednych z tych cięższych i najlepszych na płycie, a także w twórczości Doro. Wolne tempo, aczkolwiek bardzo skoczne i do tego nieco rycerski refren i wszystko tutaj brzmi bardzo elektryzująco. Oczywiście jubileuszu to celebrowanie, to też mamy „Celebrate” i jest to kawałek który posłużył do promocji albumu. Jest prosty, jest może nieco bardziej hard rockowy, ale to wciąż chwytliwe granie, który przyjemnie się słucha. Pomimo tego, że muzycznie jeśli chodzi o poziom i jakieś wygórowane wymagania, to kawałek wypada słabo, ale nie taki jest zamiar Doro, ona nigdy nie startowała do miana grania metalu, który jest czymś nowym w gatunku. Refren w tym utworze idealnie się sprawdził na koncercie w Dusseldorfie. Z kolei najszybszym i takim nieco thrashowym kawałkiem jest „Caught in aBattle” i jest to wciąż bardzo dobry poziom i można mówić o jednym z mocniejszych utworów na płycie. Szkoda tylko, że momentami brzmi to nieco chaotycznie, a najbardziej rzuca się na słucha perkusja, które brzmi nieco mało profesjonalnie. Doro nie raz śpiewała po niemiecku i nie raz to była ballada, tak jest i tutaj i „Herzblut” nie jest czymś specjalnym. Czyżby próba podbicia niemieckich stacji radiowych? Dobrze tez wypada na albumie taki nieco mroczniejszy „On the Run”, który również ma nieco szybsze tempo, nieco ostrzejszy riff, ale to wciąż styl jaki prezentuje Doro od kilku lat. Sekcja rytmiczna tutaj nieco kuleje. Najlepiej brzmi refren oraz riff, jednak jakich wad by kawałek nie miał, to i tak jest to jedna z ciekawszych kompozycji. Drugą balladą na albumie jest „Walking with the Angels” gdzie Doro śpiewa w duecie z Tarją z Nightwisha. Ballada oczywiście o wiele lepsza od poprzedniej. Ciekawsza rytmika, lepszy refren, lepszy wydźwięk, no i ten klimat. Nieco bardziej epicki i taki oldscholowy niż wcześniejsze utwory jest „I Lay My Head Upon My Sword” i trzeba przyznać kolejny niezły numer, gdzie też jest chwytliwy refren, jest dobra rytmika i nie ma nudy, a to jest ważne. Ciekawie się zaczyna taki „Its Kills Me” gdzie słychać doom metal, mrok i wolne tempo. Niby wszystko ok, ale potem wkracza trochę rocka i wszystko szlak trafia. Może dno to nie jest, ale ciężko strawne.” Long Lost for Love” to kawałek przeciętny gdzie słychać coś z Celine Dion i jej kawałka do Titinica, słychać też coś z rodzimego Crystal Viper, ogólnie znów słabszy kawałek na albumie. Też zakończenie w postaci „25 years” nie zmienia kiepskiej końcówki. Wciąż drętwe granie, gdzie komercja wychodzi z każdej strony i najwięcej w tym pop rocka i innych dziwactw, a wszystko to po to żeby urozmaicić album.

Co by nie powiedzieć jest to kontynuacja stylu właściwego z poprzedniego albumu to jest „Warrior Soul” i jak na moje uszy album jest może i nawet lepszy od poprzednika który był dobry. Jest on bardziej wyrównany, ma więcej przebojów i wiele ciekawszych melodii. Jednak album sam w sobie też nie jest czymś genialnym. Ot co dobry heavy metalowy album skierowany do fanów królowej metalu. Mamy metalowe hymny, szybkie petardy, rockowe i komercyjne kawałki, a także killery. Jest dość urozmaicony materiał, ale Doro nie tworzy już takich kompozycji jak w Warlock, nie ma już tej szczypty geniuszu. Jest tylko dobrze, albo aż dobrze. Nota : 6.5/10

CRYSTAL VIPER - Metal Nation (2009)

Polska to kraj ubogi w talenty, nigdy nie przodowaliśmy w sporcie, filmach, a zwłaszcza w muzyce,głownie mam na myśli gatunek Heavy Metal ,bo jak można zauważyć, było/jest parę kapel, które mają niezły dorobek,ale jakoś nie porwały mnie. Największa nadzieją naszego rodzimego kraju są młode bandy takie jak WitchKing, Monstrum,Made of HaTE czy też właśnie Crystal Viper . Debiutancki album tego zespoły jest naprawdę powalający i do dziś uważam go za jedno z największych osiągnięć jeśli chodzi o polski kraj, ale wiadomość o nadejściu kolejnego albumu przyprawiła mnie o nieziemską radość, bo to prawie jakbym miał usłyszeć GR. Wiedziałem, że zespół nie da się wygryźć i że może powalczyć o kolejnych fanów, bo mają w sobie to coś .A liderka Marta Gabriel nie pozwali na wpadkę. Ogólnie podziwiam babkę za jej niezwykły głos jak i talent do tworzenia całkiem przyjemnych dla ucha utworów. Po za tym dodatkowo wiadomość o gościach takich jak:Lars z Stormwarrior,czy Frank Knight z X Wild napawała mnie optymizmem. Tak więc nowy album zatytułowany „Metal Nation” zapowiadał pogrom i zniszczenie. Tematyka na albumie inspirowana była a to filmami typu Koszmar z ulicy wiązów, czy tez o zombi, a także o gladiatorach, ale są także teksty typowe o walkach i innych tego typu opowieściach. Ale czy album podołał oczekiwaniom fanów, o to jest pytanie?

Moim na pewno, bo tak naprawę nie liczyłem, że taki krążek przyrządzą, że tak dopracują pod każdym względem. Sama produkcja albumu jest, to jak instrumenty brzmią,a zwłaszcza wokal, to na myśli ma się od razu precyzję Niemiecką. Kompozycje to kolejny powód dla którego można śmiało sięgać po ten album, bo są bardzo dobre i właśnie takim uważam ten album,niesamowite oddanie zespołu do pasji jakim jest muzyka, jest słyszalna przez cały album, co z tego że brzmi mniej surowiej, a bardziej na miarę współczesne czasy, co z tego że słychać w tym wpływy Running Wild czy Manowar, właśnie dzięki temu albumowi zespół bez wątpienia się wybił i zdobył międzynarodową sławę. W zespole zaszła zmiana personalna, gdzie odszedł Guras, a w jego miejsce przyszedł Gajdek z Witchking.


Cały album otwiera znakomite intro- Breaking the Curse- zajebista melodyjka,bardzo spokojnie otwiera album,a tylko po to, żeby nas rozgrzać przed niezwykłą dawką Heavy metalu. Pierwsze skojarzenia z intrami Running Wild są jak najbardziej na miejscu, takie miłe dla ucha i coś w klimatach niemieckiej legendy heavy/speed metalu. Potem spokojna melodia przeradza się w oparty o nią partię gitarową,a właściwie riff bazujący na tej melodii i z mocnym uderzeniem zaczyna się tytułowy „Metal Nation” niesamowity kunszt i arcydzieło, z takim kawałkiem to można startować do wielkich bandów. Utwór od razu mnie zachwycił niesamowitą aranżacją i perfekcyjnym głosem Marty. Słychać tutaj sporo tradycyjni, słychać sporo też inspiracji zespołu, ale czy to jest akurat ważne? Ważne że kawałek łatwo wpada w ucho i nie upuszcza nas już aż do końca albumu. Oprócz riffu, chciałbym też podkreślić niezłą chemię jaka panuje między dwoma gitarzystami, a mianowicie Woryną i Gajdzikiem. Nie tylko sekcja rytmiczna czy riff zachwycają swoją melodyjnością czy też przebojowością, również refren taki nieco klasyczny do bólu ma też cechy przeboju. Nic tutaj nie brzmi sztucznie, a słyszalne inspirację, tylko ułatwiają odsłuch. Co też od razu jest słyszalne,że zespół gra ostrzej i wg mnie nieco ciężej niż na „Curse of Crystal Viper”
I żeby nas nie rozklejać i dumać nad poprzednim kawałkiem ,od razu zespół serwuje nam kolejny zacny kawałek- 'Bringer of the Light” . Tutaj też można mówić o inspiracjach na latach 80 i słychać tutaj dużo Warlocku,a w niektórych momentach i wokal Marty zachodzi pod Doro zwłaszcza w refrenie. Sam kawałek posłużył do promocji i trzeba przyznać że oddaje on idealnie zawartość albumu. Jest to nieco szybszy kawałek, z ciekawą linią melodii. Co ciekawe nawet solówki wyszły w tym utworze całkiem przyjemnie, a to nie zawsze się udaję. Nie ma kombinowania, jest czysty heavy metal. Album na swój sposób jest zróżnicowany, bo Crystal Viper bawi się tempami, różnymi motywami oraz skocznym rytmem tak jak w „1428” i tutaj gdzieś słychać owe granie z poprzedniego albumu. Też nie ma jakiś galopad, jakiś technicznych zagrywek, czy też kombinowania, znów jest bardzo prosto i znów jest przebojowo, a to jest zaleta tego albumu. Refren to też nieodzowny element na tym albumie, bo każdy z nich jest chwytliwy, każdy łatwo w pada w ucho i co ważne nie wylatuje drugim uchem. Nic innego nie usłyszymy w
The Anvil of Hate, który dalej prezentuje granie sprzed kilku minut, a więc szybko, melodyjnie i do przodu. Tutaj momentami razi kiepski angielski naszej rodzimej śpiewaczki,ale cóż nie wszystko nie można mieć. Kawałek ma dobrą rytmikę i melodie, ale refren jakoś nigdy mnie nie zachwycał tak samo jako te poprzednie. Zombie Lust (Flesh Eaters)- kolejny killer ,zaczyna się coś w stylu „Warrior” Helloween i trzeba przyznać jest tak samo dynamiczny jak wspomniany kawałek wyżej. Mamy typowe dla zespołu zmiany temp, energiczną i melodyjną grę gitarzystów, co tu dużo pisać, kolejny bardzo mocny punkt na albumie. Jak to heavy metalowe bandy zawsze lubią wrzucić balladkę,żeby urozmaić album. Tak tym razem udany zabieg wrzucając jedną z najlepszych ballad jakie słyszałem w roku 2009 „Her Crimson Tears”, cóż za wspaniała rzecz, przepiękna od samego początku. Oczywiście wolne tempo, piękny główny motyw i odpowiedni klimat, a to wszystko się przedłożyło na to że ta prawie 6 minutowa ballada nie nudzi. Pomimo że album jest wyrównany to jednak nieco lepiej wypada w moim mniemaniu od poprzednich taki 'Legions of Truth”, który zaliczam do jednych z tych najlepszych na płycie. Jakoś tutaj wszystko jest bardziej koncertowe, bardziej energiczne. Jedyna uwaga to jedynie forma Larsa ze Stormwawarrior, i tutaj niesamowita przewaga wokalna Marty nad Niemcem. Nie wiem czemu, ale ten refren jakoś najbardziej do mnie przemówił poza tytułowym czy Bringer of Light, taki bardzo chwytliwy i znów nieco oklepany, ale brzmi to co najmniej bardzo dobrze. Nie zabrakło tez na albumie też bardziej rozbudowanego kawałka, nieco w stylu Manowar, ale za to efekt końcowy powalający.”Gladiator, Die by the Blade” jest dowodem ze zespół potrafi nagrywać dłuższe utwory i do tego bardzo udane. Kolejny zacny kawałek pretendujący do miana arcydzieła. Album zamyka Agents of Steel (Agent Steel cover) wg mnie lepszy od oryginału,ale to tylko moje zdanie i nikt nie musi się z nim liczyć

Tym razem krótkie podsumowanie: Jedna z lepszych płyt, jednego z najlepszych zespołów polskich ostatnich lat. Metal nation jest dowodem, że można grać melodyjny heavy metal do tego do bólu klasyczny i prosty. Zespół nie wstydzi się swoich inspiracji, bo i po co? Krążek jest wyrównany i bardzo melodyjny, aczkolwiek mało oryginalny, mało w tym tożsamości zespołu. Takie granie pod fanów metalu z lat 80. Jedni będą zachwyceni, a inni nie. Jednak z jednym obie strony muszą się zgodzić, pojawił się w końcu zespół grający heavy metal którego nie musimy się wstydzić za granicą, a zespół na dzień dzisiejszy radzi sobie bardzo dobrze. Obok debiutu jest to kolejny bardzo dobry album tego zespołu, aczkolwiek jak wiemy, na kolejnym albumie zespół zaliczył spadek formy, zobaczymy na jak długo. W roku 2009 nie było zbyt wiele płyt z takim graniem, ale jeśli miałbym coś zaoferować to poleciłbym Last Empire gdzie też zespół odnosi się do lat 80, ale robi to genialnie, czego nie mogę do końca powiedzieć o CV. Nota: 8/10.

piątek, 5 sierpnia 2011

DEATH ANGEL - Act 3 (1990)

Jeśli chodzi o Death Angel to ich najbardziej rozpoznawalnym i najsławniejszym albumem jest oczywiście trzeci album ,zatytułowany Act 3. Zanim jednak ukazał się Act 3 , światło dzienne ujrzała pierwsza koncertówka zespołu „Fall From Grace”. Act 3 to jest dojrzały album tego zespołu, nie ma już jakiś nie dociągnięć nie ma eksperymentów typu Bored jaki były charakterystyczne na poprzednim albumie. Tutaj mamy porządny thrashowy album doskonały pod każdym względem .
Na próżno szukać uchybień i nie dociągnięć, bo album został dopracowany w każdym calu.
Trzeba wspomnieć że właśnie tym albumem zespół wywalczył sobie miejsce w historii thrashu,no bo kto nie zna tego albumu? Owy album już nie został wydany pod skrzydłami wytwórni Enigma ,lecz Geffen Records. Co uważam że tylko polepszyło ich sytuację. Skład oczywiście taki sam jak na poprzedniku, tylko bardziej doświadczony.
No tyle tytułem wstępu...


Jedna z moich ulubionych okładek zdobi ten album,mroczna ,ale też ma nie zły klimat.
Na album składa się 10 kompozycji ,gdzie każda z nich ma coś do zaoferowania.
Zaczyna się od mocnego otwieracza Seemingly Endless Time thrashowy killer, pełen agresji i imponujących partii gitarowych. Najbardziej zaskakuje oczywiście Mark, który się rozwinął od poprzedniego albumu i to słychać przy pierwszym odsłuchu.
Kiedy wkracza riff kolejnego utworu - Stop ,to mogło by się wydawać że znów będzie szybko i ostro . tutaj jednak dominuje średnie tempo i ciekawa aranżacja. Kawałek świetnie przekształca się w połowie w dziką bestię . I tutaj plus za umiejętne zmiany temp oraz nie banalne sola.
Choć 2 pierwsze kompozycje zaczynają się od mocnego kopa, to 3 utwór Veil of Deception - zaczyna się bardzo spokojnie i umiejętnie kryje przed nami czy to się przemieni w szybki i ostry utwór czy do końca będzie tak leciał. I choć jest to balladowy wałek to i tak genialnie pasuje do reszty. Miło że zespół urozmaicili album po przez utwór tego typu. Następny wałek to The Organization- który wg mnie jest najostrzejszym utworem na płycie!Cóż za wspaniała praca Roberta na gitarze. Natomiast Discontinued zaczyna się od wstępu na perce i kiedy później wkracza riff to robi się bardzo mrocznie,jednak w dalszej części słychać w tym wszystkim nieco punku i nie do końca mamy tutaj 100% thrash ,ale i tak utwór świetnie się prezentuje.
A Room With a View- bardzo piękna ballada w wykonaniu thrashowego zespołu.
Kolejny utwór zaczyna się jak większość na tym albumie spokojnie ,ale Stagnant należy do grona tych cięższych utworów. Jednym z moich ulubieńców na tej płycie jest 3 minutowy killer - EX-TC. No i mocnym punktem albumu są dwa ostatnie utwory Disturbing the Peace- thrashowy wykop, gdzie dzikość i szybkość nie zna granic. Jeden z ostrzejszych na płycie oraz zamykający album Falling Asleep który jest też najdłuższy na płycie .I choć dominuje tutaj szybkość to jednak dużym plusem jest spora zmian temp i ciekawych melodii ,znów można się delektować znakomitą pracą Roberta.

Trzeci album Kalifornijczyków to znakomity album ,w którym mamy zróżnicowany materiał od szybkich po wolne kompozycje. Album zrobił furorę w owym czasie i do dziś jest uważany przez wielu za ich najlepszy album! No i jak tu się dziwić skoro dzięki nie mu zapisali się w historii thrashu i są znaną i ( lubianą?) kapelą.
KULT? Jasne że tak Nota: 10/10

CELESTY - Vendetta (2009)

W roku 2009 ogromne wrażenie na mnie zrobił album fińskiego Celesty, który wydał swój 4 album „Vendetta”, będący kontynuacją stylu z dwóch pierwszych płyt. Choć też nie do końca, bo zespół nieco unowocześnił formułę z tamtych albumów. Wplecił symfoniczne patenty, które nie burzą konstrukcję wypracowaną przez sekcję rytmiczną, a tylko ją ubogacają. „Mortal Mind Creation” był jak dla mnie nieco nijaki, bo zespół chciał grać nowocześnie, udawanie kogoś innego niezbyt im wyszło na dobre, bo jak dla mnie najlepiej sprawdzają się w takim power metalu nieco tradycyjnym, a wzbogacenie poprzez symfonikę, podkreśla tylko melodyjność i radość w ich muzyce. Materiał do „Vendetty” został tworzony w 2007 roku przez muzyków, którzy tworzyli na poprzednim albumie. Jednak wraz z tym rokiem zespół zmienił wytwórnię Dockyard na rodzimą Spinefarm Records. Zespół w wielkim stylu powrócił , dając bardziej autorski album, bardziej zagrany w ich stylu. Z jedną różnicą, że zespół zaaranżował prawdziwą orkiestrę, którą im załatwiła wytwórnia, zaklepując Kaleviego Olli. Zaś całość z miksował Samu Oittinen. Album odniósł sukces komercyjny w wielu krajach i wciąż zbiera pozytywne opinie. Słucham ten krążek już 2 lata i muszę przyznać,że albumem w ogóle się nie nudzi, a im dłużej się z nim obcuje tym jeszcze lepszy się wydaje. Co więcej śmiem twierdzić, że jest to ich najlepszy krążek w ich karierze. Świetnie wyważony między melodyjnością a ciężarem. A tak na marginesie , nie wiem czemu ale jakoś troszkę poszli w kierunku jakby Dark Moor, sporo elementów symfonicznych i do tego te chórki przyprawiające o ciarki i do tego są autentyczni. Szczerze Celesty znam od ich debiutu i nigdy nie oczekiwałem jakiegoś powiewu świeżości ani genialnego albumu z ich strony,a tu proszę zespół odświeżył swoją muzykę,nieco zmienił kierunek i wyszło mu to na dobre, co zresztą słychać na tym albumie, który zrobił furorę w 2009 roku i wciąż mimu tych 2 lat niszczy swoją formułą.

W porównaniu do poprzednich albumów nie ma porównania, tamte były jakieś bez pomysłu ,mało chwytliwe i mało interesujące żeby coś wynieść z nich a jedynie debiut jako tako można zaliczyć do udanych albumów ,a tutaj proszę połowa kawałków niszczy za pierwszym przesłuchaniem, a kolejne obroty podwajają tą liczbę. Wokalnie jest miodzio,bo Antti Railio śpiewa niczym taki podrasowany Kiske, a partie gitarowe Teemu Koskela, Tapani Kangas przyprawiają o ciarki, bo między wioślarzami jest chemia, jest porozumienie co wpływa na wysoki poziom muzyki pod tym względem, choć trzeba przyznać że nie raz odgrywają one na albumie wyłącznie drugoplanową rolę.

Zespół jakby na nowo się narodził, bo przy „Euphoric Dream”- mamy do czynienia ze swobodą, radością, a do tego podniosłością, nawet epickość gdzieś tutaj się czai. Wszystko jakby pod porządkowane pod symfoniczne patenty. Nie ma się czemu dziwić, bo zostały one zagrane z pasją, nie są wymuszone, są jakby uzupełnieniem utworów, choć nie raz usłyszy że to one prowadzą tą kompozycję. Tak jest właśnie w otwieraczu, gdzie całość prowadzi symfoniczna melodia, chórki, a reszta jest temu podporządkowana. Odrobina progresywności tutaj jest jak najbardziej na miejscu, bo daje urozmaicenia temu kawałkowi. Mimo bogactwa, wciąż są sprawdzone patenty, szybkie i chwytliwe partie, chwytliwy, wręcz podniosły refren i solówki, które nie jednego porwą swoim polotem. Otwieracz właśnie taki powinien być, a mianowicie niszczący. Jednym z kolejnych takich moich prywatnych ulubieńców jest „Greed and Variaty”, który zaliczyć należy do najcięższych kompozycji na albumie i tutaj słychać, że to partie gitarowe odgrywają znaczącą rolę, a symfoniczne patenty tylko wzbogacają ową sekcję rytmiczną. Słychać gdzieś tutaj troszkę nowoczesnego grania z poprzedniego albumu, ale świetnie zostało to wymieszane z melodyjnością i przebojowością znaną z 2 pierwszych krążków. Jak usłyszałem początek „Like warriors” to na myśl przyszedł mi Dark Moor, czy też nawet Therion. Szybka melodia rozegrana przez orkiestrę i znów reszta elementów został podporządkowana całemu temu symfonicznemu światu. Jednak jest to wyważone, nie ma zupełnej dominacji. Sama kompozycja znów utrzymana w szybkim tempie i z zachowaniem wszelkich reguł power metalu. Nieco inaczej zaczyna się „Autumn Leaves” który sugeruje wolny utwór, ale to tak naprawdę kolejna petarda utrzymana w podobnej koncepcji co9 wcześniejsze utwory. Jednak w niektórych momentach bardziej stonowany, natomiast sam refren taki nieco znajomy,a to Helloween, Sonata Arctica czy tez inne zespół tego pokroju. Czymś nieco innym jest „Ferared by dawn” i nie wiem czemu nie którzy tak szydzą z tego utworu. Bardzo dobra sekcja rytmiczna, chwytliwy refren i nieco cięższy wydźwięk. Choć i tak wszystko jest jakby zmiękczone w porównaniu do gitar z poprzedniego albumu, a wszystko po to żeby nie psuć symfonicznej otoczki. Kawałek bardzo fajnie przeplata różne motywy i melodie i nie uważam, żeby jakoś się odróżniał od poprzednich utworów. Na tym albumie zespół okazał, że można grać również epicko nieco pod Manowar, ale z dodatkiem symfonicznym, taki "Lord (Of This Kingdom)" - "I Am the Master Of the Wind" jest tym czym wg mnie powinien być „Gods of war”. Tak jak album jest cholernie równy, tak bez problemu potrafię wskazać mój ulubiony kawałek, a jest nim „New Sin” i chyba cenię sobie w nim to że słyszę coś z moich ulubionych zespołów. Jest szybkość, bardzo prosty i porywający główny motyw, jest nieco drapieżniejsze granie podczas zwrotek, no i ten refren, który zaliczam do najlepszych na płycie. W „Dark Emotions” też słychać cięższą, bardziej drapieżniejszą wersję zespołu, ale wszystko jest pod kontrolą. Wciąż towarzyszy nam cała ta symfoniczność, choć jest w tym utworze jakby ograniczona. Utwór jak dla mnie tylko dobry, bo warstwa instrumentalna bardzo fajnie wypadła, natomiast ani główny motyw, ani refren nie zniszczył mnie, nie zachwycił jak poprzednie utwory. Właściwie tym, którzy nie znają ani albumu ani zespołu, polecam singiel, do którego nakręcono klip, a mianowicie „Fading Away” jest to świetny kawałek, taki lekki, przebojowy, melodyjny, a do tego reprezentatywny. Zespól dał z siebie sporo do tej pory i nie zabrakło im sił na 14 minutowy kolos, a mianowicie kolejna odsłona 'Legacy of Hate”. Dzieje się tutaj sporo, choćby mamy damski wokal, mamy sporo ciekawych motywów od wolniejszego na początku, czy też szybszego w połowie kawałka. Utwór jest bardzo wzniosły i pomysłowy, choć uważam że 14 minut to lekka przesada i właśnie myślę sobie że 7-8 minut by wystarczyło. Nie zmienia to faktu, że wciąż wysoki poziom artystyczny. Bonus „gates of Tommorow” to kolejna szybka petarda i utrzymana w strukturze co większość na albumie, z tym że nie pasuje jakoś do wydźwięku albumu, może przez brak symfoniki?

Vendetta to bez wątpienia najmocniejszy album Celesty, który czerpie najwięcej z 2 pierwszych albumów, ale też znajdą się kompozycje, które mają coś Mortal Mind creation. Muszę przyznać, że symfoniczność wyciągnęła ten album na wyższy poziom i ciekawi mnie czy bez tego byłby taki sukces. Stawiam, że jednak nie. Mamy genialną produkcję i wybijające się utwory, które nie są jednorazowego użytku i nie raz się do nich wróci. Zespół udowodnił, że taki stary gatunek jak power metal, w którym to zespoły już praktycznie wszystko zaprezentowały, to jednak taki Celesty pokazał, że tez można się jeszcze odnaleźć i można zagrać może i w sprawdzonej formule album, ale nie jest on sztuczny, nie jest plagiatem, jest oryginalny na swój sposób. Celesty był do tej pory dobry, teraz wypłynął na szerokie wody. Ciekawe czy utrzyma się przy życiu, gdzie w tym samym oceanie power metalu pływa wiele większych rybek. Vendetta to album, który powinien znać każdy fan power metalu. Zapraszam do odsłuchu. Nota: 9/10

czwartek, 4 sierpnia 2011

BLIND GUARDIAN - Somewhere far beyond (1992)

Sławę się uzyskuje w muzyce heavy metalowej poprzez kontrowersję, albo poprzez geniusz. Lata 90 to dla wielu zespołów heavy metalowych ciężki okres i jedno trzeba przyznać, że to okres dzięki któremu Blind Guardian wybij się na wyżyny kompozytorstwa i zaprezentował się jako zespół genialny i oryginalny. Po dwóch pierwszych albumach, jeszcze czegoś brakowało. Było szybkie i ostre granie utrzymane w stylu speed metal, gdzie za wzór posłużył im przede wszystkim Helloween „walls Of Jerycho”. Zespół miał rozpoznawalnego krzykacza- Hansiego Kurscha, znakomitego gitarzystę Olbricha no i Thomena Staucha jako jeden z najbardziej uzdolnionych pałkarzy. Czegoś brakowało. Brakowało klimatu, brakowało zapadających w głowie tekstów, ale najbardziej brakowało magii i czegoś własnego. Wielkim przełomem był „Tales from the twilight World” który uważam za najlepszy album Niemców. Tym albumem zespół pokazał że można grać atrakcyjnie, a przy tym skupiając się na określonej tematyce. Nie ma tekstów o śmierci, smokach, są teksty o elfach i całym świecie fantasy znanym nam bliżej z książek Tolkiena jak choćby „Władca Pierścieni” czy „Hobbit”. Jednak ustanawiając tak wysoko poprzeczkę zespół miał problem, a mianowicie nagrać również coś równie dobrego. W roku 1992 kiedy większość płyt albumów zawodziła, albo nie była na tyle genialna, to jednak Blind Guardian wydał jeden ze swoich najbardziej rozpoznawalnych albumów - „Somewhere far beyond”. Koncepcja, pomysł i struktura jest w sumie kontynuacją poprzedniego albumu. Jednak jest kilka zmian, w tym dużo stawek akustycznej gitary, dużo wolniejszego tempa. Jest za to unikalny bardzo tajemniczy klimat no i znów paru gości w tym Kai Hansen, Piet Sielck który pomógł przy chórkach. Po raz kolejny okładkę narysował Marschall, która jest jedną z ciekawszych jeśli chodzi o BG. Podobnie jak dotychczas, najwięcej utworów mamy kompozytorstwa Olbricha i Kurscha. Album kultowy, choć tak jak większość bez problemu potrafiło wytknąć tak ja też mogę coś wytknąć temu albumowi. Jest on genialny, ale perfekcji nigdy nie dostrzegłem w tym albumie. Może dlatego, że bardziej mnie przekonał BG w wersji ostrej? A mniej dla mnie jest atrakcyjny ten klimatyczny bardziej uczuciowy?

Sam wstęp jest inny od tego z poprzedniego albumu. „Time what is time” jest to genialny utwór, jeden z najlepszych na płycie. Ale w moim od czuciu nie jest tak drapieżny jak „Travel in Time”, który kipił przebojowością. Tutaj nieco zrezygnowano z ostrych i szybkich partii, na rzecz nieco wolniejszego i bardzo klimatycznego grania. Jednak i te ostre partie gitarowe nam towarzyszą, bo taki jest BG w latach 90 szybki, drapieżny i bardzo melodyjny. Refren to jest potęga tego zespołu. Podniosły, taki bardzo bujający. Zmiany temp, motywów, to było coś co było nowatorskim elementem na poprzednim albumie i taki styl też zespół kontynuuje na tym albumie. Zawsze miałem słabość do solówek Olbricha, są one takie melodyjne i bardzo urozmaicone i nie raz przypomina mi on Kai'a Hansena. Jednak ta petarda jest niczym w porównaniu z jedną z najlepszych kompozycji zespołu jaka kiedykolwiek powstała - „Journey Through The Dark” i tutaj zespół ani nie ma w głowie zwalniać i bawić się w łaskanie. Jest drapieżnie, wręcz agresywnie. Szybkie partie gitarowe, bardzo rytmiczne i ten wręcz koncertowy refren. Nie wiem czemu, ale gdzieś w tym słyszę twórczość Kai'a Hansena. Kawałek za każdym razem świetnie się prezentuje na koncercie, ale gdzieś go zespół zakopał głęboko i teraz rzadko jest grany, a szkoda, bo to jeden z ich nieśmiertelnych kawałków. Na poprzednim albumie był krótki utwór instrumentalny, tutaj nie ma instrumentala, ale jest krótki przerywnik w postaci „Black Chamber” co mnie urzekło w tej balladzie, to taki nieco teatralny wydźwięk. Krótki, ale łatwo w pada w ucho, pomimo że słychać tutaj tylko pianino. Warto podkreślić, że na tym albumie jest więcej takich patentów, gdzie na poprzednim albumie było to nie do pomyślenia, gdzie cały czas towarzyszy słuchaczowi ostre granie, z wyjątkiem władcy pierścieni. Podniosłość i magia to jest wyznacznik tego albumu, a to bardzo rzuca się na słuch w bardzo epickim i nieco symfonicznym „Thetre of Pain”. To też takie nowium jeśli chodzi o zespół, bo gdzie wcześniej mieliście taki utwór? Kai Hansen na dwóch ostatnich albumach był takim 6 członkiem a to jakiś wokal, a to jakiś popis gitarowy. Tym razem wziął udział w komponowaniu i w prowadzeniu utworu jako główny gitarzysta, a utworem tym jest genialny „ The Quest For Tanelorn”. Tak brzmi klasyczny, wręcz podręcznikowy BG. Szybkie ostre granie przez większość utworu, a to w zwrotce, a to w głównym riffie, ale refren to zwolnienie i skupienie się na tym żeby był podniosły. Bardzo podobają mi się te wstawki gregoriańskie i te „Spiritus Sanctus...”. Jest to kolejny killer na tym albumie. Solówki to jest potęga tego zespołu i na tym kawałku przekonałem się o tym po raz kolejny. Magia, klimat, mrok, tajemniczość towarzyszy na tym albumie przez cały czas, a najwięcej tego słychać w takim „Ashes To ashes” jest to kolejna szybka petarda. Znów można mówić o typowym stylu BG, stylu który przeszedł do historii i stał się podstawą do grania takich zespołów jak Savage Circus czy poniekąd Persuader. Gdyby miał cały taki album , to bym się zastanawiał nad oceną. Na poprzednim albumie furorę straszną wśród słuchaczy robił „Lord Of The Rings”, więc nic dziwnego że na tym albumie otrzymaliśmy coś podobnego - „The bards Songs – In The Forrest”. To jest przykład, ze można grać klimatyczne ballady, które potrafią rozgrzać i porwać nie jednego słuchacza. Wciąż poziom się trzyma bardzo wysoko. Tylko dobry w moim odczuciu jest „The bards songs – The Hobbit”. Nieco mniej atrakcyjna warstwa instrumentalna, również refren jakoś tak nie porywa. Ot co dobry kawałek, którego nieco wybawia partia gitarowa Olbricha. Nie do pomyślenia dla tego albumu jak i dla zespołu jest taki kawałek jak „The pippers calling”, który brzmi jak kawałek Grave Digger z Tunes of War, szkoda że nie pociągnięto tego motywu. Zaskoczenie bo nie brzmi to jak Blind Guardian. Jak dla mnie płyta powinna się zakończyć przepięknym, epickim i rozbudowanym tytułowym „Somewhere Far beyond”. Jak dla mnie jedna z tych najbardziej ciekawszych kompozycji na albumie. Jasne, że są szybkie i melodyjne partie, jasne że jest podniosły refren, ale są również też mroczne i klimatyczne motywy, które przyprawiają o gęsią skórkę. Znów można mówić o klasycznym BG. Szkoda, że coś nie chcą go grać, bo jak dla mnie jest to ich jeden z najlepszych kawałków ever. Niestety album się nie kończy. A powinien. Wypełnia go jeszcze 2 covery: „Spread your Wings” będący coverem Queen, który nic nie wnosi, a jedynie psuje to co zespół wypracował do tej pory. Drugi to Trial By Fire będący coverem Satan. Jest genialny, ale bardziej mi pasuje wydźwiękiem i klimatem do poprzednich albumów.

Sprawa wygląda tak, album muzycznie u mnie dostałby 9.5 bo gdzieś jest kilka momentów, z naciskiem na „The Hobbit” gdzie nieco poziom spada. Jednak refleksje nad tym albumem skłaniają dać te pół oczka wyżej. Dlaczego? Jest to jeden z najbardziej genialnych albumów roku 1992, jeden z tych najlepszych Blind Guardian, a do tego na swój sposób będący wyznacznikiem dla innych zespołów. Był, jest i będzie kultowy. Ma klimat jedyny w swoim rodzaju, bodajże pod tym względem wypada najlepiej. Produkcja, jak i kompozytorstwo stoi na wysokim poziomie, ale to był wyznacznik albumów BG w owym czasie. Tak o to na rynku power metalowym narodziła się nowa gwiazda, która do dziś ma nie małe grono fanów. Nota: 10/10 powinna zachęcić do zapoznania się z tym albumem, tym którzy nie znają.

środa, 3 sierpnia 2011

ALESTORM - Back through the time (2011)

Nic tylko wszędzie deszcz, powodzie, nic tylko tylko napompować ponton, naostrzyć drewnianą szablę, na głowę założyć piracki kapelusz, a na pontonie zawiesić flagę z czarnym płótnem a na nim czaszkę, załadować beczkę rumu i można wyruszać w rejs. Tym osobom, które nie chcą sobie zamoczyć ciuchów polecam coś innego, ale równie szalone, równie radosnego, a mianowicie nowy album szkotów z Alestorm. Rok 2011 a zespół wydał swój trzeci album „Back trhrough the Time”. Debiut zespołu był czymś odkrywczym, z tego powodu że nie wiele zespołów pchało się w piractwo, najlepiej to zaprezentował Running Wild. Po nim nikt, aż do czasu gdy usłyszałem. Captain Morgans revenge. Co ciekawe, same teksty i okładki zespołu bardziej nasuwają współczesne piractwo wypromowane na bazie filmów „Piraci z Karaibów”. Wystarczy spojrzeć na główną postać z okładek i do tego ta wesoła tematyka, które towarzyszyła nam w filmie. Running Wild taki nie był. Drugi album był nieco bardziej na stawiony na samo wykonanie, na technikę, na to jak ma brzmieć, porzucając przebojowość i radosne dźwięki. Brakowało mi tam takiej radosnej i bez zobowiązań muzyki jak na debiucie. Sądziłem, że zespół się wypalił, a tutaj niespodzianka. Znów są zachwyty nad graniem folk power metalu, gdzie słychać Korripklaani, a także innych kapel, w tym Grave Digger. Zespół w sposób idealny łączy motywy pirackie, ludową muzykę w stylu folk,no i power/heavy metalowe granie za sprawą partii gitarowych. Do tego cała ta radosna tematyka spod znaku piratów.

Jak usłyszałem otwieracz „Back through the Time” to od razu nasunął mi się „Under Jolly Roger” Running Wild, krzyk kapitana, strzały z armaty, szum oceanu. Wesołe granie utrzymane w szybkim tempie, łatwo przyswajalne melodie i piracki hymn w postaci refrenu to jest to co kocham w tym zespole. Są również bardzo fajne motywy pirackie zagrywane przez klawisze. Sama partia gitarowa dość ciężka i agresywna, ale nie burzy to radosnego porządku Alestorm. To co brakowało mi na poprzednim albumie, tutaj mam w podwójnej dawce, a mianowicie łatwo w padające melodie i pełne radości i piractwa refreny. „Schipwrecked” to jedna z najlepszych kompozycji nie tylko na płycie, to także jedna z najciekawszych kompozycji zespołu ever. Proste melodie, dobra rytmika i nieco wypowiadane słowa, bo śpiewaniem ciężko też to nazwać. Trzeba przyznać, że Christopher Bowes ma iście piracki głos. Szybko i do przodu to tutaj jest na porządku dziennym. Kolejną taką radosną kompozycją, gdzie melodie są proste i bardzo porywające jest „The Sunk'n Norwegian”. Choć folkowy wstęp do „Midnight Saw” mógłby świadczyć o folkowej balladzie, to jednak to jest prawdziwa petarda, gdzie słychać coś z Running Wild w partiach gitarowych. Tutaj mamy power metal z prawdziwego zdarzenia. Jest szybko, ale i melodyjnie. Nie ma silenia się na jakieś nowoczesne granie. Tutaj liczy się chwytliwość i piractwo. Nie ma czasu na udziwnienia, na kombinowanie, kolejne sprawdzony patent. Na albumie co ciekawie można usłyszeć patenty, które nadawały by się do gatunku Thrash Metal. „Buckfast Powersmash” jest taki pewnym ukłonem w stronę zespołu Swashbuckled. Utwór krótki, ale najbardziej agresywny, najbardziej drapieżny. Ale koncepcja ta sama: melodyjność, chwytliwy refren i pirackie motywy. Jednak Alestorm to nie tylko szybkie i pędzące do przodu petardy. To także wolniejszy i bardziej kołyszący, bujający idealnie nadający się do śpiewania po pijaku, taki właśnie jest „Scraping the Barrel”. Sporo Running Wild słychać na wstępie w riffie „Rum”. Jednak cała konstrukcja, cała tematyka i cała radość to typowy Alestorm. Znów kawałek idealny do słuchania podczas libacji alkoholowej. No ale czym jest pirat bez rumu? O perfekcji nie można mówić, kiedy na drodze do ideału stanie nam nieco słabszy kawałek, a tutaj takim jest „Swashbuckled”, no niby pirackie granie, niby pomysł na granie taki sam, ale sam refren który stanowi o potędze zespołu nieco zawadzi tutaj, plusik za najlepsze solówki na albumie. Najdziwniejszym zabiegiem jest 6 sekundowy 'Rumpelkombo” i nasuwa się pytanie czy nie szło tego podłączyć pod poprzedni utwór? Idealnie do całej koncepcji albumu pasuje cover Stan Rogers „Barrett's Privateers” . Również dużo radości nie się ze sobą ten utwór. Wysunięcie głównego motywu w postaci prostej i bardzo chwytliwej melodii, bardzo fajnie wypadły tez tutaj chórki. To co było już słyszalne na debiucie, zespół bardzo dobrze radzi sobie z dłuższymi kompozycjami, tak jest i tutaj, gdzie taką kompozycją jest „Death Throes of the Terrorsquid”. Jest to rozbudowany utwór, z różnymi motywami od szybkiego grania do nieco wolniejszego, gdzie mamy i radość, ale też powagę. Tutaj też słychać nieco elementów z Thrash metalu, ale też symfonicznego metalu. Ciekawa to kompozycja, ale jakby nie co mniej tutaj samego Alestorm. Ale idealnie prezentuje, że zespół potrafi sobie poradzić z 8 minutami w jednej kompozycji. Jednak w większości przypadkach album jest radosny jak cały zespół i ich celem jest bawić słuchaczy, tak jak w "Im A Cider Driker" no jak to fajnie buja, czyż nie? Również podobny przekaz jak formę prezentuje „You are a Pirate”.

Człowiek oszczędził sobie czasu na przygotowania do rejsu, zaoszczędził sobie moczenie się w wodzie, a mimo to efekt taki sam. Rejs z Alestorm dał przynajmniej mi wiele satysfakcji, nie raz rozbawił, nie raz zmusił do ryczenia z załogą szkotów, nie raz rozgrzał. Kawał radosnej muzy idealnej nie tylko do imprezy. Zespół prezentuje łatwo muzykę, którą jest łatwo przyswajalna nawet dla osób, które nie goszczą w takim graniu. Mimo że zespół unika bycia nowoczesnym, unika jakiś udziwnień to muszę przyznać że na dzień dzisiejszy są bardzo oryginalni. Każdy chce być zespołem szatana, każdy chce grać ostry i ciężki metal, a tutaj mamy wręcz coś odwrotnego. No i Alestorm wciąż zachwyca, ciekawe jak długo jeszcze. Nota : 8.5/10

MAGICA - Dark Diary (2010)

Jeśli jest kobieta wokalistą w zespole heavy metalowym, to albo mamy granie pod Doro, czyli true heavy metalowo, albo pod Tarję czy Sharon Den Andal, czyli power metal z domieszką symfonicznego grania. Cóż Rumuński zespół Magica, którego liderem są gitarzysta Bogdan Costia oraz wokalistka Ana Mladinovic swoim graniem jest kojarzony z Nightwish czy Within Temptation, choć trzeba przyznać, że Magica stawia na bardziej klasyczne dźwięki, bardziej na gitary, a mniej na otoczkę symfoniczną. Jaką łatkę się przypisuje zespołowi: ogólnie power metal, ale nie brakuje też symfonicznego czy też gotyckiego metalu. Magica działa już od prawie 10 lat i ma na swoim koncie 5 albumów, ten ostatni miał premierę w 2010 roku i tytuł jego to „Dark Dairy'. Płyta jak i cały zespół jakiś wielkich osiągnięć na swoim koncie nie ma, ale są znani i w miarę popularni i najwięcej radochy mają z nich osoby, które kochają zespoły z kobitką za sitkiem.

Problem tego albumu jest taki że jest nawet atrakcyjne granie, ale brakuje najczęściej kropki nad i, brakuje dopracowania i nie raz człowiek się zastanawia, jakby to brzmiało z mężczyzną na wokalu. Już od pierwszych dźwięków tj „Anywhere but Home” słychać nawet przyjemne granie. Akurat otwieracz to jedno z najcięższych dział wytoczonych przez zespół. Porywający i melodyjny i po prostu trzyma do ostatniej sekundy. Dobra rytmika, ciekawy motywy i szybkie tempo. Nie ma bawienia się w symfonikę, jest proste łojenie. Utwór właściwie daje szanse na bardzo dobry album, jednak nic tutaj nie jest pewne. Zwłaszcza kiedy zespół zaczyna komponować pod Within Temptation w „Tonight”. Może sam utwór nie jest zły, ale brak tożsamości, brak pomysłu nieco obniża poziom. Jest tutaj nieco poświęcenie energicznego grania jak w otwieraczu na rzecz przebojowego, wręcz rockowego grania o zarysie symfonicznym. Wciąż jednak siedzę, nie marudzę, wciąż czekam na dalsze dźwięki. Bezapelacyjnie najlepiej wypada na albumie nieco agresywniejsze granie, gdzie skupiono się na samych partiach gitarowych, porzucając ślepe wpatrywanie się w wielkie zespoły. A taki „Never like you” jest tego przykładem. Agresywny, pełen ekspresji, pełen niesamowitych partii gitarowych, które może brzmią ciężej, ale zarazem bardziej melodyjnie. Wszystko wzmocniono chwytliwym refrenem i tak o to mamy jedną z najlepszych kompozycji. Czy nie można było tak grać przez cały album? Promocyjny „Wait For me” też bardziej rockowy i tez jakby taki pod publiczkę i pod fanów Within Temptation. Co mnie urzekło w tym utworze to sympatyczne partie gitarowe i sekcja rytmiczna, cała reszta do kosza. Refren jakby wyjęty z przeboju radiowego. „Need” też zbudowany na bazie symfonicznej, też gdzieś daje o sobie znać Within temptation, ale partie gitarowe są jakby tutaj nieco ciekawsze. Riff do zapamiętania, a reszta znów nieco bez emocji. Średnie granie dla wytrwałych. Nawet progresywnego grania nie brakuje na tym albumie, co najlepiej wyraża „Realese My demons”, który ma zadatki na petardę, jednak tego nie wykorzystano. Jest kombinowanie, jest próba urozmaicenia, jak dla mnie nie udana. Na plus znów partie gitarowe. Zespół przynajmniej w moim przypadku ma problem mnie zaciekawić na dłużej. Po 1 minucie mam dosyć. Magica stara się też grać prosto tak jak w „On The Side of evil”, gdzie jest znów troszkę hard rocka, ale tutaj jest nieco luźniejsza atmosfera, są dość chwytliwe melodie, tylko główny motyw nieco spieprzony jest. Nieco to monotonne i ciężko strawne. A miało być przebojowo i prosto, gdzieś jednak popełniono błąd w obliczeniach. Tak problemy z przyswojeniem dźwięków są również przy „My Kin My Enemy” niby chcą grać ciężko, niby melodyjnie, nic z tego jednak nie dociera do moich uszy. Oni grają swoje, lecz jest to tylko granie. Gdzieś uleciała energia z pierwszych utworów. Tutaj słychać już tylko rzemiosło i do tego niezbyt dobre. Nuda od początku do końca. Numer 9 to „ Used to be an Angel” czy tylko ja mam wrażenie jakby już od godziny słuchał tego albumu? Tak jest, album przez te nudne utwory nudzi się i wydłuża niczym gumy hubba bubba. Znów gdzieś hard rock daje o sobie znać, znów miało być melodyjnie, niestety znowu porażka. Plusy tego utworu? Krótki czas trwania. Ożywienie nastąpiło dopiero przy „We are horde” gdzie nie ma smęcenia, nie ma udawania i silenia się, jest proste i żwawe granie. Jest dobra rytmika i do tego ten porywający refren. Jeden z niewielu jasnych punktów albumu. No pokazali, że potrafią zagrać ciekawą solówkę, że chwytliwe refreny nie są im obce. Bogu dzięki, że Magica nie zostawiła na koniec jakiegoś kolosa, bo „Dear diary” to krótki i balladowy utwór, który niczym specjalnym się nie wyróżnia. Śmieszne, ale jednak najlepszym utworem tego zespołu ever jest bonus w postaci coveru Running Wild „Victory” więcej tutaj męskiego wokalu, a sam utwór został dobrze zaaranżowany. Genialny, bo oryginał jest genialny, no i ciężko byłoby to zjebać. Tak czy siak, dla mnie Magica to tylko ten cover.

Ciężko przebrnąć przez ten nie równy materiał, gdzie są i ciekawe łatwo przyswajalne kompozycje jak otwieracz, ale są one niestety w mniejszości. Album zdominowały wypełniacze, przeciętniaki, które przedstawiają rzemiosło, czyli granie dla samego grania, z którego tak naprawdę nie wiele wynika. Zespół gra 10 lat ma 5 albumów a mimo to, nie potrafią tworzyć ciekawych kompozycji. Jednakże jedną im muszę przyznać, potrafili się wybić z Rumunii i mimo kiepskiego poziomu, są znani i mają swoich fanów. Ja do nich nie należę, ale „Dark Diary” w sumie to ich bodajże najlepszy album. Kiedy teraz słabnie pozycja Nightwish, Within Temptation może Magica wskoczy i zaprezentuje coś ciekawszego? Mają potencjał i może go kiedyś wykorzystają. Póki co będę czekał odświeżając sobie cover Running Wild. Nota 5/10

wtorek, 2 sierpnia 2011

SKANNERS - Factory of steel (2011)

Włoska fabryka stali o nazwie „Skanners” została utworzona w 1982 i do dziś istnieje i sprawnie funkcjonuje na rynku. Nie zawsze było kolorowo, było nawet dłuższa przerwa, ale fabryka cały czas wytwarza metal najwyższej jakości, stąd też zaufanie klientów do tej marki. W 2008 nastąpiło restrukturyzacja w fabryce i wytworzono produkt o nazwie „The Serial Healer” i trzeba przyznać, że do dziś krążek budzi zachwyt. Na kolejny twór nie trzeba było długo czekać. Ekipa Claudio Pisoniego po 3 latach wydaje kolejny produkt sygnowany nazwą Skanners tym razem jako „Factory of Steel” i zespół konsekwentnie podąża drogą z poprzedniego albumu, a więc power/ heavy metal grany pod Primal Fear.

Na 6 album włochów trafiło10 kawałków bardzo energicznych i do tego spełniających rolę przebojów. Całość trwa 40 minut czyli ni za krótko ni za długo. Tradycja kłania się już w „Never Give Up” w którym to słychać najlepszy okres Primal Fear, a także nieco Judas Priest. Agresywny riff, a do tego skoczny i bardzo melodyjny. Jednak co jest motorem tego zespołu jest Claudio Pisoni, który brzmi jak odmłodzony Ralf Scheepers. Krzyk i górkę ma właśnie bardzo podobną do wspomnianego wokalisty Primal fear. Zespół nie szczędzi szybkiego tempa, atrakcyjnych melodii, no i jest bujający refren, ale nie ma ani cukru, ani kiczu, więc sukces osiągnięty. Nutkę hard rocka, rock'n rolla słychać w „Iron Man”. Mam słabość do tego utworu, bo jest bardzo skoczny no i ten bujający refren. Całość brzmi jak kawałek Coldspell no i też Airbourne słychać. Jednak czy przez to że mniej metalu tutaj należy karcić ten bardzo udany kawałek? Odpowiedź pozostawiam. Pozycja 3 na płycie to kolejny z rzędu killer, a mianowicie tytułowy „Factory of Steel” i nie wiem czemu, ale brzmi to bardziej tradycyjnie i od razu mi się to skojarzyło z Dream Evil „In the Night”. Tutaj właśnie słychać jak Pisoni zbliża się wokalnie do Niklasa. Sam kawałek jak dla mnie pomimo nieco bardziej stonowanego tempa, mimo mniej radosnego refrenu, jest wciąż to killer. Ma podniosły, taki bardzo metalowy refren, do tego ta prostota w utworze jest zarażająca. Również radość i hard rockowe odniesienia są słyszalne w „Hard & Pure”. Riff jak i cała warstwa instrumentalna nieco nie dopracowana, gdzie zabrakło chwytliwości i jakieś atrakcyjnej melodii, przynajmniej jest bujający refren na otarcie łez. W fabryce stali znajdziemy nie tylko produkty wytworzone ze składników hard rockowych, czy też heavy metalowych, ale też te bardziej power metalowych. Przykładem takiego właśnie produktu jest „Thunder in my hand”. Słychać inspirację Primal Fear. Szybki, agresywny riff, rozegrany w bardzo szybkim tempie. Również Pisoni genialnie się prezentuje i pokazuje że potrafi śpiewać różnorodnie, tak jak nuty tego chcą. Niestety nieco mniej cieszy mnie ballada „ Story of Sound'. Mimo słyszalnych korzeni lat 80, to jednak główny motyw jakoś mnie nie porwał, a sam refren też tylko dobry. Ciężko dziś o hymn metalowy, taki który porwie publikę na koncercie i taki, który będzie godnie sławił gatunek heavy metalowy. To co większość zespołów nie potrafi osiągnąć Skanners osiąga. „We rock the nation” to jeden z lepszych takich hymnów ostatnich lat. Prosty, z pamiętliwym riffem i do tego ten jakże miluśki refren, który porywa i to bez większego naszego zaangażowania. Bardzo dobrze wypada też energiczny i bardzo agresywny „Lord of lies”, ale i tutaj nie zapomniano o melodiach i przebojowości, widocznie taki był zamysł żeby cały krążek porywał i nie nudził. Ale nie ma mimo określonej granicami wąskiego stylu grania monotonności, nie ma nudy. Lepiej niż wcześniejsza ballada się prezentuje się taki „When i look in your Eyes” gdzie miłość i otoczka romantyczna leje się hektolitrami podczas refrenu, gdzie emocję biorą górę. Ale nie jest to ballada, a heavy metalowy kawałek gdzie podstawą są mocne gitary i wolne tempo. Wciąż towarzyszy nam przebojowość, swoboda i lekki klimat mimo tego heavy metalowego grania. Całość zamyka kolejna ballada w postaci „To survive” która tym razem skromniejsza i krótsza, ale zarazem nieco ciekawsza i bardziej wzruszająca. Ja zamiast niej chciałbym kolosa, a dostałem to co dostałem. Zespół pokazał też po raz kolejny swoje drugie oblicze, że ci heavy metalowcy mają duszę muzyka oraz serce, które musi być czasami poruszone przez piękną muzykę.

„Factory of steel” to bardzo dobra płyta, dla mnie najlepsza jeśli chodzi o Skanners. Bardzo dobra produkcja i oprawa, a także doświadczenie muzyków przyczyniło się do tego co słyszymy. A co słyszymy? Power/heavy metal wzorowany na niemieckim graniu w stylu Primal Fear. Skanners przejął pałeczkę po wypalonym PF i udowadnia, że wciąż można grać atrakcyjny power/ heavy metal oparty na tradycjach i Judas Priest, przy tym radosny, melodyjny i przebojowy. 10 utworów bardzo zróżnicowanych i jedynie 2 krotnie kręciłem nosem przy tym albumie. Jednakże całościowo jest to dla mnie jedna z ciekawszych pozycji w tym gatunku. Fabryka stali o nazwie Skanners wciąż będzie produkować, może zwolnić paru pracowników, może zmienić wystrój, maszyny, ale to wciąż będą produkty, które będą miały zbycie, bo to solidna fabryka. Nota : 9.5/10 Warto, kto nie słyszał ten trąba.

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

ICED EARTH - Framing Armageddon: Something Wicked part 1 (2007)

Iced Earth to dla wielu zespół, który nie może istnieć bez swojego frontmana Matta Barlowa. Jednak nic nie trwa wiecznie. I coś co mogło się wydawać wiecznie, nagle zaczęło ulegać niszczeniu. Zespół właściwie przez kilka ładnych pale lat wydawał solidne albumy, a ich reputacja i sława nie malała i się tylko umocniło. Tragedia z Września 2001 jakoś wpłynęła na Matta Barlowa na tyle, że przestał czuć popęd do muzyki. Co za tym poszło? Nie był już tak aktywny przy produkcji kolejnego albumu, to jest „Glorius Borden”. Tak o to w zespole pojawił się znany i ceniony śpiewak Tim Owens, który występował w Judas Priest. Album wywołał spore zamieszanie wśród fanów dzieląc ich na tych którzy wielbią IE z Barlowem, a także na drugich, którzy kochają wszystko co wyjdzie z pod ręki Jona Schaffera. Po kontrowersyjnym albumie Schaffer wskrzesił po raz drugi Demon & Wizards. I tak po 3 latach od pierwszego albumu z nowym wokalistą zespół wraca z nowym albumem za tytułowanym „Framming Armaggedon”. Nic w tym by nie było kontrowersyjnego, gdyby nie pod tytuł, a mianowicie Something Wicked part 1. Co dawało dwie jasne podpowiedzi: 1) jedna z dwóch części albumu 2) nawiązanie do najlepszego moim zdaniem albumu zespołu tj "Something Wicked This Way Comes". Tak więc w 2007 roku dostaliśmy ósmy album zespołu będący drugim i zarazem ostatnim albumem z Owensem. Cieszył mnie fakt, że zespół postanowił kontynuować opowieści fantastyczne o końcu świata. Właściwie Jon Schaffer miał ową historię i tematykę przygotowaną już od dawna przygotowaną tylko wytwórnia mu nie zezwoliła na wydanie. Ten krążek został wydany pod skrzydłem wytwórni SPV, a za produkcję jak za i kompozytorstwa odpowiada nie kto inny jak sam Schaffer. Również ciekawie na tle tego wszystkiego wypada dość elektryzująca okładka autorstwa Franco. Czy jest to jeden z najlepszych albumów zespołu? Czy wypada lepiej niż poprzednik? Na pewno tak....

Już sam wstęp jest kontrowersyjny i daje do zrozumienia że „Overture” jest wstępem do albumu koncepcyjnego. Zabieg dość istotny jak na zespół, ale nie pierwszy. Jest klimat, jest nie pewność i bogactwo instrumentalne. Ale do czego to prowadzi? Prowadzi do killera w postaci „Something Wicked part 1”, który brzmi jak kawałek idealnie skomponowany pod talent i warsztat Owensa. Jest ciężar, jest pazur, jest agresja, jest też progresji trochę, ale tutaj jest granie do jakiego Owens nas przyzwyczaił przy swoich wcześniejszych zespołach. Sam warstwa instrumentalna brzmi jak Iced earth z najlepszego okresu. Jest to na swój sposób melodyjne i chwyta, co nie jest akurat łatwe w przypadku tego zespołu, gdzie wszystko jest toporne na swój sposób. Często na albumie na tkniemy na przerywniki w stylu „Invasion”, gdzie mają nas przeprowadzić przez historię. Z jednego krótkiego utworu przenikamy do dość dynamicznego „Motivation of Man”, gdzie też jest krótki czas trwania. Właściwie ma sporo cech do tego aby rozgrzać fanów na koncertach. Znów można pochwalić zespół za atrakcyjne granie, a przede wszystkim w miarę melodyjne i łatwo przyswajalne. „Setian Massacre” to jeden z bardziej rozpoznawalnych kawałków na płycie, gdzie przeplata się dynamika i atrakcyjne melodie, nawet refren chwyta. Tim Owens sprawdza się przy takich petardach. Innym rodzajem killera jest „A charge to Keep” gdzie są chórki, którą podnoszą atmosferę, jest prostota w melodiach, w partiach gitarowych, no i ten refren. Na korzyść wychodzi tutaj nieco wolniejsze tempo. Ciekawie się prezentuje akustyczny przerywnik „Reflections”, ale i tak jest niczym w porównaniu z „Ten thousand strong”. Utwór, który posłużył do promocji albumu i do którego nakręcono ciekawy klip, do którego obejrzenia zachęcam. Sam utwór uważam za jeden z najlepszych wypieków zespołu i za najostrzejszy na płycie. Drapieżność, szybkość, melodyjne i ostre partie wokalne Tima to cechy charakterystyczne tego utworu. Kolejny przerywnik „Executions” zaczyna nieco drażnić no bo ile można słuchać razy te niezbyt ciekawe przerywniki, które nie oferują zbyt wiele jeśli chodzi o muzykę. Tempo nieco siada wraz z kolejnym utworem tj „Order of The Rose”, gdzie prostota nie wyszła okazała się ślepym zaułkiem. Jednostajne tupanie, smęcenie w zwrotkach nieco męczy i jedynie ciekawie się prezentuje refren. „Catyslysm” prezentuje ciekawe dźwięki różnych tam zjawisk przyrodniczych. „Clouding” nie wiem co słuchacze słyszą w tym utworze takiego genialnego. Dla mnie to są smęty. Może i jest to wzruszające, niesie ze sobą emocje, dla mnie to jednak zbyt smutne i przygnębiające. Druga połowa tego utworu nieco atrakcyjniejsza, ale też nie do końca przekonuje. Dla mnie jeden z słabszych momentów na albumie. Tylko dobrze prezentuje się 'Infiltrate and Assimilate”, gdzie słychać praktycznie to co do tej pory aczkolwiek podane w gorszej formie. Nieco lepiej się prezentuje bardziej żywszy i bardziej energiczny „Retribution Through the Ages”, gdzie znów jest spora dawka melodii, choć też nie podoba że jest to jednostajne i nieco monotonne. Ciekawie brzmi „Something Wicked part 2” taki instrumental z motywem z części pierwszej, jednak brzmi to dość ciekawie ze względu na bogactwo różnych dźwięków. Nie wiem czemu, ale najbardziej przypadła mi do gustu kompozycja, w której to maczał palce Owens, a mianowicie „the Domino Decree”. Jest posępnie, jest sporo fajnych motywów, są atrakcyjne melodie no i ten refren- czysty Ripper. No właśnie więcej tutaj patentów z wcześniejszych bandów Rippera. Wokalnie tez mnie Ripper zniszczył w tym utworze. Dla mnie perła. Nie wiem czemu, ale jak słyszę solówki to mi się kojarzy z „Mad arab” wiadomo kogo. Oczywiście album zyskuje jedynie przy takich utworach jak tytułowy „Framming Armaggedon”. Taki drapieżny, bardzo dynamiczny utwór utrzymany w konwencji power/heavy czyli to co Ripper lubi najbardziej. Jak dla mnie kolejna istotna kompozycja na tym albumie. I to jest przykład jak powinien brzmieć cały album. Z kolei „When Stars Collide (Born Is He)” jest nastawiony na klimat, jest nieco podniośle w refrenie, ale całość ma wywołać wśród słuchacza emocje. Zabieg udany. Całość zamyka kontrowersyjny „The aweking”. Jest tutaj znów podniośle, ale to nie koniec opowieści, trzeba czekać na kolejną odsłonę, która ma miejsce rok później. W takim wielkim stylu kończy się album i wzbudza mieszane uczucia.

No bo tak brzmi „Framming Armageddon” fantastycznie i śmiało mogę go zaliczyć do najlepszych albumów zespołu. Ciekawie została poprowadzona historia, jest ciekawo zrealizowana poprzez różne wzbogacenia instrumentalne, a to jakieś odgłosy i inne dźwięki natury. Pod względem wykonania i całej produkcji nie można mieć zastrzeżeń. Zarówno Ripper, Schaffer odwalili kawał dobrej roboty. Jednakże miejscami słychać zmęczenie, brak pomysłów co przedkłada się na nie wydolność w odsłuchu. Jest sporo killerów i grania do jakiego przyzwyczaił nas zarówno Iced earth jak i Ripper, szkoda jednak że nie postawiono na większą ilość energicznych utwór jak choćby tytułowy. No nic tak czy siak album wypada naprawdę dobrze, a jedynie co jest minusem to że zespół wydał drugą część tej historii z nowym/starym wokalista Mattem Barlowem. Dla mnie dziwny zabieg, bo skoro zaczęto to z Ripper to z nim to powinno być zakończone, a tak no cóż zamiast tworzyć całość, jest to dla mnie odrębna nuta, odrębne krążki. Minęły 4 lata i zapał do słuchania tego albumu nieco opadł, ale Ripper jest jak magnes wciąż przyciąga i zachwyca. Nota : 7.5/10. Polecam