wtorek, 9 sierpnia 2011

RAVAGE - The End Of Tommorow (2009)

Czy trzeba mieć znanych muzyków żeby nagrać genialny krążek? Czy trzeba być sławnym i mieć wsparcie ze strony wielkiej wytwórni płytowej, żeby nagrać genialny krążek? Czy trzeba mieć genialnego wokalistę żeby podbić serca słuchaczy? Najpierwszy rzut oka wszystko wskazywałoby na tak, jednak taki amerykański Ravage przedstawia inną rzeczywistość. Można grać melodyjny speed power metal wzorując się na takich kapelach jak Running Wild, Helloween czy też Iron Maiden. Zespół właściwie gra nie od dziś, bo istnieje na scenie od 16 lat, ale swój debiut mieli dopiero w 2005 roku pomimo tego, że zespół powstał w 1995 roku. Mijają 4 lata i zespół wraca w glorii i chwale za sprawą „The End of Tommorrow”. Czy ktoś by pomyślał, że zespół zrobi taką furorę w 2009 roku? Chyba nikt. Okładka to pierwsza rzecz jaka się rzuca w oczy, bo jest taka w stylu „thrash metalowych” okładek i nic dziwnego skoro to dzieło Eda repki autora klasyków choćby Megadeth. Jednak zespół poświęcił się nieco innemu graniu niż wskazywałaby okładka. Power/heavy metal to ich drugie imię. Melodia i drapieżność to ich żywioł. Za miks i produkcję albumu odpowiedzialny jest Peter Rutcho znany z Vomitron.

Otwarcie albumy nieco przerażające jak tytuł i okładka albumy, czyli sugerujący koniec naszego żywota. A intro w postaci instrumnetalnego „The Halls of Madness” to nic innego jak czysta speed/power metalowa jazda bez trzymanki. Gdzie należy szukać źródeł tej kompozycji, co było inspiracją? Cóż jedną z takich największych inspiracji jest słyszalny Running Wild. Sama kompozycja jest utrzymana w szybkim tempie, gdzie muzycy pokazują swoje umiejętności i to uspokaja, ba nawet robi smaka na kolejne utwory. Elli Joe i Nick Izzo to nie jacyś tam drugoligowi rzemieślnicy, to ludzie grający z pasją, gdzie grają to co siedzi w ich sercu. Tak się powinno grać, z polotem i z pasją. „Reign Fall” to kolejny killer i znów słychać przede wszystkim Running Wild, ale też gdzieś coś słychać z Helloween „Walls Of Jerycho”, ba nawet maniera Judas priest daje o sobie znać. Kawałek utrzymany w średnim tempie, ale za to dopieszczone pod względem melodii i chwytliwości. Już można śmiało odnotować pierwszy hymn metalowy, no bo jak się nie bujać przy tym porywającym refrenie. Muzycy genialnie momentami od wracają naszą uwagę od średniej klasy wokalisty. Jest dobry, nie może inaczej jest pasujący do tego stylu, do tego zespołu, do tego albumu. Ale czy Kasparek był genialnym wokalistą, czy Kai Hansen jest wymieniany wśród najlepszych wokalistów świata? Przy takim „Freddom Fighter” można odnotować jedne z najagresywniejszych partii gitarowych na płycie. Wciąż utrzymana jest koncepcja gdzie mocne i drapieżne granie żyje w harmonii z melodiami i przebojowością. Oczywiście na wyróżnienie za sługuje sekcja rytmiczna na czele z perkusistą GTB. No i warto odnotować też jedne z najbardziej porywających solówek na płycie i najbardziej porywają te wspólnie odegrane przez gitarzystów. O i znów Running Wild słychać w kolejnej kompozycji tj „Damnation”. Mowa o początku i akustycznej gitarze. Natomiast dalsza część to ostre i szybkie granie gdzie motoryki nie powstydziłby się nie jeden thrash metalowy zespół. Najwięcej słychać Judasów w tym kawałku. Jest znów agresywnie , ale tez skocznie, więc kawałek nie raz zabuja. Najbardziej buja ten nieco Hammerfallowy refren. Bardzo dobrze wypadają tutaj chórki i owe „łooołooo”. Utwór jako jeden z najdłuższych na albumie, również zalicza się do tych najlepszych. Jak na moje uszy najszybszą i najagresywniejszą kompozycją na albumie jest „The shredder” i znów można mówić nieco o thrashmetalowej stylistyce, ale to jest speed / power metal. Znów to jak gitary brzmią, jak i solówki to Judas Priest w pełnej okazałości. Tutaj można się przekonać o pełnej manierze wokalisty, gdzie nie raz stara się wyciągnąć wysokie górki niczym Halford i nieco idiotycznie to brzmi. Ale wciąż podtrzymuję tezę, że koleś pasuje do zespołu u jego muzyki.” Into the Shackles” to również kompozycja będąca wariacją JP, ale tutaj jest jakby łagodniej, gitary nie są tak drapieżne. Jednak koncepcja ta sama. Mocne i zarazem melodyjne granie. Bardzo fajnie brzmi tutaj refren, taki koncertowy, który idealnie rozgrzeje publikę gdy będzie już mieć dość wokalisty. To co jest potęgą tego kawałka jak i całego albumu to sekcja rytmiczna i gra gitarzystów, gdyby byli ślamazarami to nie byłoby mowy o bardzo dobrym krążku, bo kto by chciał słuchać średniej klasy wokalisty i nudnej warstwy instrumentalnej? A tak genialni muzycy przyćmiewają wyczyny El Ravage. „In Shattered Dreams” ma nieco wolniejsze tempo od tych wcześniejszych petard, ale broń Boże to nie jest żadna ballada. Tym razem mamy naprawdę łagodny i nieco hard rockowy refren, który by porwał nie jedną stację radiową. Ale i tak całość to czyste heavy metalowe łojenie. Ciekawym i zarazem dziwnym zabiegiem jest rozdzielenie „The Nightamres Hold” który bez rozdzielenia miałby coś ponad 4 minuty, a tak rozbito go 2 części i każda z nich rozdzielona coverem Judasów. Zacznijmy od „Nightmares Hold part 1” to znowu szybkie granie, gdzie coś z thrashowców słychać. Jest szybkie i drapieżne granie, natomiast po kilka sekundach słychać już heavy metalowe granie do jakiego nas przyzwyczaił zespół. I tutaj jest nieco słabsza melodyka i refren. Dobry kawałek i nic ponadto. No i jest wspomniany cover Judasów „Nightcrawler” i trzeba przyznać kontrowersyjny. Jedni zjedli już dawno wokalistę za jego wokal, a tutaj dopiero może irytować. Cóż jakoże to moja recenzja, moja opinia, to powiem że podoba mi się to wykonanie tego znanego i kochanego przeze mnie utworu JP. Fakt brzmi to nieco inaczej, ale wokal nie jest znów tak tragiczny, jest po prostu inny. Gitary natomiast to jest coś, co powinien każdy słuchać pochwalić w tym utworze. Aha, żeby nie było kawałek idealnie pasuje do koncepcji pozostałych kompozycji. Kontynuacja koszmaru jest też nieco inna, jest wolniejsze tempo i tutaj na owację zasługują po raz kolejny partie gitarowe. Najwolniejszą i najbardziej porywająca kompozycją jest „Grapes of Wrath” taki znów nieco hard rockowy kawałek z heavy metalowymi partiami gitarowymi. Buja od początku do końca i czuję że nie raz pojawi się w koncertowej setliście. Na koniec mamy najdłuższą kompozycję w postaci tytułowego „The End Of Tommorow”, którą zaliczam do tych najlepszych utworów na płycie, jeśli nie najlepsza. Mammy tutaj sporo ciekawych motywów, ale najbardziej chwyta ten nieco emocjonalny i taki nieco wzruszający refren. Nie jest ani przesadzony ani irytujący, trafiony w 10. Nawet wokalista taki jak El Ravage tego nie mógł zepsuć. Refren to jedna strona medalu, drugą są partie gitarowe, zwłaszcza solówki i tak się powinno grać solówki heavy metalowe, z pasją energią i z polotem, no i wierzcie lub nie, najwięcej w głowie zostaje tych solówek i partii gitarowych niż samej warstwy wokalnej.

Można nagrać genialny krążek będąc mało rozpoznawalnym zespołem i z irytującym wokalistą w składzie, nie będąc pod skrzydłem jakieś wielkiej wytwórni? Można i Ravage jest tego dowodem. Teraz zostali zauważeni i dostrzeżeni nie tylko przez słuchaczy. Nawet Kasperek zaprosił ich do swojego ostatniego Tribute to Running Wild. Ravage podszedł do tematu czyli speed heavy metalu bez jakiegoś napięcia, bez presji, zagrali to czuli i zagrali to z miłości do muzyki, a to jest czynnik, który zawsze przedkłada się na bardzo dobrą muzykę, do której chce się wracać. Album póki co zaliczam do najlepszych albumów roku 2009, do najlepszych krążków amerykanów i czekam na dalszy ciąg stylu który zaprezentowali na albumie „The End Of Tommorow” i miło że ktoś myśli o fanach, którzy kochają granie zakorzenione w tradycjach. Nota: 9.5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz