sobota, 13 sierpnia 2011

LION'S SHARE -Emotional Coma (2007)


Szwedzki Lions Share po wydaniu całkiem niezłego albumu „Entrance” wydanym w 2001 roku popada w śpiączkę. Śpiączka była dość długa i wytrwali z niej tylko najsilniejsi, a więc Lars Chriss, który był w zespole od początku i tylko on przetrwał ze składu „Entrance”. 6 lat zespół był nie aktywny i dopiero w 2007 roku światło dzienne miał ujrzeć nowy krążek o tytule „Emotional Coma”. Co ciekawe zespół zapowiadał najcięższy album w swoim dorobku, a skład który wypełniał Sampo Axelsson:  - bas i klawisze, Richard Evensand  - perkusja, jednak prawdziwą gwiazdą zespołu został  Nils Patrik Johansson i trzeba przyznać, że jest to muzyk dość zapracowany, bo udziela się bądź udzielał się w Space Odyssey, Wuthering Heights, czy też Astral Doors. Fakt każde band prezentuje nieco inny styl ale jedno je łączy, poziom prezentowanej muzyki zawsze był wysoki i to dawało nadzieję, że w końcu nowy Lions Share będzie czymś więcej niż rzemieślniczym graniem. Ten album wyznaczy nowy kierunek, rozpoczyna nowy rozdział a mianowicie odejście od progresywnego grania, na rzecz melodyjnego heavy metalu. Wciąż słychać inspirację Black Sabbath, czy też Mercyful Fate. Co ciekawe krążek miał być ukazany w 20 rocznicę zespołu, a zespól dopiero szykował 5 krążek swojej karierze. Całość wyprodukował lider Lars Chriss, zaś za okładkę do albumu jest odpowiedzialny Robert Sammelin. Co jeszcze może niektórych zainteresować do sięgnięcia po album? No goście, choć nie ma ich za wielu, ale są znani- Glen Drover (obecnie Megadeth) i Bruce Kulick (eks-Kiss).Czy zapowiedzi o najcięższym albumie w karierze zespołu były prawdziwe? No jak nie jak tak.


Zaczyna się od otwieracza tj 'Cult of Denial” i akustyczna przygrywka nasuwa nam Black Sabbath. Lecz to w jaki sposób brzmi, to jak brzmi riff, to że jest taki ponury i zarazem skoczny riff i do tego ten mrok, to akurat kojarzy mi się z King Diamond. Taki Lions Share nigdy nie był, nie był przebojowy i melodyjny i do tego ciężki. Zawsze dominowała progresywność i nijakość, gdzie wszystko psuło przeciętne kompozytorstwo. A tutaj Nils wyciąga zespół na wyżyny. Bo jest nie tylko świetnym wokalistą, ale też świetnym właśnie kompozytorem. Utwór może mógłby być prze aranżowany na Astral Doors, z tym że są to dwa inne zespoły, w ogóle jest to coś innego niż wcześniej wspomniany zespoły Nilsa. I to jest zaskakujące, bo tyle zespołów i każdy inny, to świadczy od wszechstronności i uniwersalności tego muzyka. Jest ciężki riff, jest mrok, jest melodyjność i chwytliwy refren. Ba można mówić o pierwszym przeboju. Choć otwieracz jest genialny, to ja jednak bardziej cenię sobie „The arsonist” gdzie coś z Astral Doors i tych szybszych utworów słychać.  Nawet refren jakoś taki zagrany na wzór AS. Jednak riff i owy mrok sugerują od razu z czym mamy do czynienia. Bardzo porywa mnie sekcja rytmiczna i maniera Nilsa w momencie zwrotek. Na plus zwolnione tempo podczas zwrotek i skąd my to znamy. Zespół nie bawi się w długie utwory, ale stawia na szybkie i przebojowe utwory i to jest zaleta tego albumu. Jednym z takich najcięższych utworów na albumie jest sam tytułowy „Emotional Coma” Choć mroczny, ciężki i utrzymany w wolnym tempie riff dominują, to jednak są tutaj też nieco wolniejsze klimaty. Najwięcej w tym utworze oczywiście Black Sabbath. Riff dość taki znajomy, a refren taki nastawiony na emocje. Dobry i tylko dobry, nie umywa się do tych wcześniejszych hymnowych refrenów, ale może taki był zamysł muzyków? Warto podkreślić, że tutaj wystąpił gościnnie gitarzysta Megadeth. Może jestem wybredny, a może to moja fascynacja, ale kocham takie szybkie petardy jak „Clones of Fate” w tym utworze mamy riffy i partie gitarowe, których by się nie powstydził Judas Priest na „Painkillerze”, mamy agresję i dynamikę w głosie Nilsa, której by się nie powstydził Dio w Black Sabbath. Ano właśnie mroczne brzmienie instrumentów czy też bas to kojarzyć mogą się ekipą Tonego. Jest to dla mnie jeden z najlepszych utworów na płycie i jedno z najlepszych dokonań zespołu. To w jaki sposób brzmi riff, to w jakiej tonacji jest utrzymane tempo i to jaki jest klimat „The Edge of the Razor „ można mówić  o doskonałym graniu pod mistrzów tj Black Sabbath. Wszystko pięknie, tylko czy nie można było się pokusić o jakąś ciekawszą melodię, o nieco bardziej wyrazisty refren? Hmm no i jeszcze ten Bruce Kucklick. Kompozycja co najwyżej bardzo dobra, ale mogło być coś więcej. Agresji z kolei nie można odmówić „Toxication Rave” i nic dziwnego, skoro sporo tutaj thrash metalu, nie tylko w sekcji rytmicznej. Nawet refren też zaśpiewany w klimacie takiego zespołu thrash metalowego. Bardzo dobra kompozycja, ale brakuje mi totalnego zniszczenia. Zaskoczenia nie ma w „Trafficking”, znów typowe granie do jakiego zespół  nas przyzwyczaił, ale tym razem mamy już refren i te chórki, które już będą charakterystyczne na następnym albumie. Taki właśnie jest Lions Share, ostry i drapieżny w gitarach, mroczny i przebojowy w refrenie. Ciekawie brzmi taki „Bloodstained Soil” - wolne tempo i znajomy riff oraz brzmienie gitar to istne apogeum Black Sabbath, a zespół czerpie to co najlepsze z tego zespołu i przerabia na swoje granie, na swój styl. Właśnie sekcja rytmiczna i partie gitarowe są największym atutem tego utworu. „Soultaker” to kolejna szybka petarda i tutaj znów skrzyżowanie Judas Priest i Black Sabbath, choć i coś z thrash metalu zespół przemycił. Kolejna jedna  z moich ulubionych kompozycji ido takich zaliczam też „Hatred's My Fuel”, który jest idealną zapowiedzią następnego albumu. Sam refren brzmi jak to co zespół zaprezentował na „Dark hours”. Mój numer. 1 i taki Lions Share kocham. To jest właśnie to po czym można poznać ich styl. Te refren wsparty chórkami, mroczne, ciężkie granie nie pozbawione atrakcyjnych melodii. Bo to nie jest progresywny metal lecz melodyjny i w takiej formie zespół prezentuje atrakcyjniejszą muzykę. Zespół jeszcze dał nam chwilę rozrywki w postaci coveru Angel Witch „Sorcerers „. Który utrzymany jest w koncepcji wcześniejszych utworów i zrobiono to tak, że nie wtajemniczona osoba nie pozna że to cover.

Zespół wyszedł z 6 lat śpiączki, powrócił silny jak nigdy przedtem. Prezentuje się w nieco innej formie, w nieco innym stylu, z nowym składem. Nie ma nijakiego grania, nie nudzenia, nie ma nie atrakcyjnych melodii. Lions Share obiecywał najcięższy album w swojej dyskografii i dotrzymał słowa. Co ciekawe, zespół nie odkrył ameryki, swoje fundamenty ma zakorzenione w Black Sabbath, czy też Mercyful Fate i zespół tego nie kryje. Ba chwali się tym, nawet wykorzystując następcę Dio – Nilsa. Lions Share pokazał, że można grac już obstukany melodyjny heavy metal do tego ciężki i melodyjnym za jednym razem. Można grać wtórnie, ale z pomysłem i z polotem. Można brać sprawdzone patenty, ale dodając coś od siebie. Tak o to Lions Share w takiej formule zdobył największe grono fanów i w roku 2009 podbił serca nie jednego słuchacza heavy metalu ,a  przecież nic nowego nie wnoszą. Jednak sztuczka polega na tym, żeby porwać słuchacza za wszelką cenę, wszelkimi środkami, nawet jeśli trzeba ich szukać u innych zespołów. W roku 2007 krążek zrobił swoje, a więc spodobał się słuchaczom i tak o to ma dziś mocną pozycję. Nota: 8.5/10 Gorąco polecam bo jest to pierwszy tak mocny krążek tego zespołu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz