sobota, 20 sierpnia 2011

EDGUY - Age of Joker (2011)



Do prima aprillis mamy jeszcze daleko, a to dziwne bo nowy krążek Edguy „Age of Joker” to taki żart dla fanów power/ heavy metalu. Z tym, że żart jest mało śmieszny. Na nowy album niemieckiej potęgi przyszło poczekać 3 lata. To że nie otrzymamy czegoś na miarę „Mandrake” czy Hellfire Club” byłem pewny, ale liczyłem na poziom „Tinnitus Sanctus”. Styl Sammeta juz od paru lat jest taki dość rozpoznawalny, a więc dużo heavy, hard rocka, a najmniej power metalu, z którego przecież zespół się wywodzi.  Choć wielkim fanem Edguy nie jestem to jednak liczyłem na dobry materiał jaki był na poprzednim albumie, a ostatnie dzieła Avantasii napawały mnie optymizmem. I tak o to minęły 3 lata i światło dzienne ujrzał „Age of Joker” Tytuł albumu jak i okładka nasunęły mi Mandrake i Tinnitus Sanctus. Jednak nie pewność się pojawiła wraz z klipem promującym album tj Robin Hood. Noż to melodyjny heavy metal, z tym że więcej w tym radiowego rocka. Ale liczyłem że na albumie znajdę przynajmniej kilka ciekawych refrenów, melodii tak jak to było na poprzednim albumie. No i się przeliczyłem, bo Sammet najwyraźniej wszystkie świetne pomysły wykorzystał na 2 albumy Avantasii, a tutaj mamy jakieś odrzuty z owego projektu, bo muzycznie nowy Edguy nie odbiega od stylu prezentowanym na Avantasii. Nie ma killerów, nie przebojów, nie ma atrakcyjnych melodii, no nie ma nic, ale po kolei.
Zaczyna się od długaśnego kawałka, który był znanym słuchaczom już od kilku dni, mowa o „Robin Hood” i nie powiem kompozycja nie jest może genialna, ale i tak jedna z najlepszych na płycie. Tutaj przynajmniej słychać echa starych albumów tego zespołu, a klawisze rodem z Deep Purple prezentują się znakomicie. Jest skoczne tempo, jest ciekawy główny motyw i całkiem udany refren. Słychać zwłaszcza w refrenie Avantasie, ale to było nieuniknione.Wszystko ok, ale od takiej formacji należy oczekiwać więcej a tutaj ma co najwyżej dobry kawałek, a ich stać jednak na coś więcej. No i 8 minut tutaj jest nieco takie na siłę zagrane, bo 4-5 minut wystarczyłoby. Zespół miał w planach zmyłkę, taką że mają ochotę na granie pod Hellfire Club i to słychać w „Nobodys Hero”. Dobra energia, jest mały pazur, ale to wszystko brzmi nijako. Ani refren nie przykuwa uwagi na dłużej, a riff taki pospolity i brzmi jak większość motywów w kapelach grających melodyjny heavy metal. Śmieszne jest to, że ten koszmarek jest jednym z takich żwawszych kawałków na albumie i w sumie ma najwięcej energii. Słaby utwór goni kolejny słaby. No bo co dobrego można napisać „Rock of Cashel” gdzie nie ma pomysłu na cokolwiek. Słychać wypalenie zespołu, a na pewno Sammeta. 6 minut z tym utworem jest jak wieczność. Refren bez wyrazu i jedynie co robi dobre wrażenie to rockowy motyw z początku. Ale to nie jest konkurs na najbrzydszy utwór, tutaj miało być energicznie i przebojowo. Niestety nie jest. Gitarzyści w ogóle nie istnieją na tym albumie. Bo jak można nazwać te partie co wygrywają? No nie żywe, sztuczne i bez ducha. A gdzie jakaś wariacja, jakiś polot?  Nie wiem też co robi Blind Guardian i bardowe melodie w 4 minucie kawałka? I choć niezbyt to pasuje, to przynajmniej melodia jest radosna i taka dość chwytliwa, ale wszystko ginie ,wraz z powrotem do smętnego grania. Równie ciekawy początek ma „Pandora’s Box” i słychać country rock i robi to smaka, niestety kawałek brzmi jak marna kopia „Sex, Fire, Religion”. No i z czym do ludzi, z tym mało przekonującym riffem, z tym wolnym tempem i nijakim wokalem Sammeta. Refren brzmi jak odrzut z ostatnich płyt Avantasii. Nie wierzę, że to stworzył Sammet, to toż to gniot i kolejne 6 minut życia z marnowane. Najbardziej spodobał mi się „Breathe” taki radosny, skoczny, bardziej power metalowy z dyskotekową melodią. I tutaj słychać podobieństwo do „Crestfallen” Avantasii. No i taki Edguy mogę jeszcze słuchać. Jest to dobre granie, skoczne i takie chwytliwe jak choćby w momencie refrenu. To jest typowy styl Sammeta który prezentował na ostatnim albumie Edguy czy też na albumach Avantasii. I jest to jedyny utwór, który pamiętam z tego kiepskiego albumu. Disco i metal też spotyka się „Two out of seven” i słychać znów Avantasie, ale tym razem Sammet nie ma litości dla słuchaczy, bo znów smętne granie, wolne tempo, mało atrakcyjne melodie. Do tego wszystkie trzeba dołączyć mało ambitny tekst. No końcówka śmieszy: „What The Fuck, Suck My Cock” i to ma być muzyka z przesłaniem? To ma być miłe w odsłuchu? No przepraszam, ale ja mówię takim tekstom stanowcze nie. No i eksperymentów ciąg dalszy. Tym razem w „faces in The Darkness” odchodzimy od disco polo w stronę zespołu Heaven and Hell czy też Dio i  „Master of the Moon” z tym że klasa nie ta, wokalista nie ten, gitarzysta nie. Kompromitacja, bo jakoś Sammet nie pasuje do takich klimatów, do takiej muzyki. I jeśli miałby coś wyróżnić to refren. Znajomy jest do bólu, ale atrakcyjny, chwytliwy i nie jest przede wszystkim sztuczny jak wszystko na tym albumie. Lepsze wrażenie robi taki "The Arcane Guild", gdzie znów jest szybsze granie, znów gdzieś w klawiszach słychać Deep Purple, znów w refrenie i w gitarach słychać Avantasie, ale to jest o kilka poziomów słabsze granie. Gdzie ten Sammet, którego lubiłem, gdzie ta ciekawe melodie, gdzie ten zapadający w głowie refren? No tutaj granie na trójkę z plusem. Czekajcie to jeszcze nie koniec, pomimo że tortury już trochę trwają. Mamy o to kolejny „rockowy przebój” i komercyjne wydanie Edguy w "Fire On The Downline" i tutaj sam Sherlock Holmes nie znajdzie w tym utworze niczego tajemniczego, jakiegoś sekretu. Nie ma tutaj nic. Utwór i tylko utwór, kolejny na trackliscie. Nie ma tutaj nic, i słowo „nic” jest słowem kluczem. Biedna warstwa instrumentalna, tekstowa, nie ma jakiś melodii które by zaciekawiły, a Sammet zamiast jakoś ratować kawałek swoim wokalem czy chwytliwym refrenem, to jeszcze go pogrąża. Znów okolice 6 minut i to mnie dziwi, jak można było nagrać takie długie gnioty? Ciekawy motyw mamy w początkowej fazie "Behind The Gates To Midnight World". Mamy tutaj  mrok, mamy ciężar, mamy też Avantasię. Może nie są to wysokie loty, ale kawałek daje radę. Szkoda, że wszystko co najwyżej dobre. A na cholerę dali na tym albumie balladę „Every night withou you”? Nie dość że jest tak nudno, nie dość że cały czas praktycznie pop rock, to jeszcze balladę dali na koniec, totalna kompromitacja.

Szukam, szukam pozytywnych aspektów „Age of Joker” i co ? 3 nawet dobre kawałki, a tak same wady. Poczynając od okładki, brzmienia, kończąc na formie zespołu, jak i na kompozytorstwie Sammeta. Sammet miał spadek formy jako kompozytora na poprzednim albumie Edguy, ale 2 albumy Avantasii były już czymś wyjątkowym co pretendowało że  age of Joker nie będzie gorszy, a jednak. Powiem więcej to najbardziej komercyjny album tego zespołu, najbardziej popowy i jedyny który razi nie paradnością, chaosem, brakiem pomysłów, brakiem zrozumienia między muzykami, brakiem jakieś wizji. Każdy robi swoje, ale nie komunikacji miedzy muzykami. Sammet stworzył najgorszy album i jego geniusz jako kompozytora został zachwiany. Ciekawi mnie jedna rzecz, jak można dać temu albumowi ocenę: 8,9, 9,5 a takie spotkałem na zagranicznych serwisach internetowych, zanim zapoznałem się z albumem. Czyżby zagorzali fani? Czyżby ślepa miłość? No ale tak później właśnie jest gówno, które jest wydane przez znaną markę ma większy zbyt, większe zainteresowanie niż coś lepszego wydanego przez mało znany zespół. Sam Sammet twierdzi, że Edguy balansuje na granicy heavy metalu, a pop rocku i uważa że że równowaga nie jest zachwiania, hhmm ja sądzę inaczej. Właśnie granica została przekroczona. Rozczarowanie roku i zarazem jeden z gniotów 2011. Nota: 3/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz