środa, 17 sierpnia 2011

KING DIAMOND - Fatal Portrait (1986)

Tam gdzie kończy się jedna legenda tam rodzi się następna. Podobnie było z Kingiem Diamondem i jego zespołem sygnowanym jego ksywą. Otóż legenda Mercyful Fate chyliła się ku rozsypce. Zmęczenie trasami, do tego różnice muzyczne dotyczące dalszej działalności zespołu. Po zagraniu koncertu w Kopenhadze King w 1985 r ogłasza reszcie że odchodzi. Jednak King miał pomysł na nowy zespół i do współpracy na mówił dwóch kolegów z MF, Denner i Hansen zgodzili się na udział w nowym bandzie Kinga. Kim Ruzz nie był zainteresowany owym projektem bo wolał się poświęcić żonie i ciepłu rodzinnemu. Hank Shermann miał zespół Fate, z którym nagrał 4 albumy. King dobrał sobie do zespołu Mikkeya Dee, Floyda Konstantina z zespołu Geisha. Jednak Floyd długo nie zagościł w zespole, gdyż King uznał, że potrzebny mu jest muzyk żyjący zgodnie z zasadą seks, narkotyki i rock'n roll, gdyż więcej szkodził niż pomagał zespołowi. Wyleciał z zespołu,a jego miejsce zajął Andy la Rocque, którego polecił perkusista Mikkey Dee. Pracę nad debiutanckim albumem odbywały się w Sound Track studio w 1985r. Najwięcej utworów zarejestrowanych było autorstwa Kinga, które miały pokazać się na nowym albumie MF. Produkcją nowego albumu zajął się sam King wraz z Rune Hoyerem. 3 kawałki są autorstwa Kinga/Dennera. Wytwórnia Roadrunner records początkowo zbytnio nie było chętne do współpracy, jednak gdy usłyszeli materiał to się zgodzili na solową działalność Kinga. Kontrakt zawarli na pięć albumów i oczywiście pierwsza fala sprzedaży debiutanckiego albumu „Fatal Portrait” sygnowane było napisem „Ex mercyful Fate”, żeby zwiększyć sprzedać albumu. Zanim album się pojawił, światło dzienne ujrzała epka w postaci „No presents For Christmas” w 1985 roku. Dopiero w 1986 roku zostaje wydany debiutancki album. Mamy tutaj kontrowersyjną okładkę, gdyż nie ma ani szatana ani nic z tych rzeczy, mamy twarz kobiety w ogniu. Autorem okładki jest Thomas Holm, znany z okładek Mercyful Fate. Zespół graje swoje i zarejestrowali to co im grało w duszy, gdyż kto mógł przewidzieć co zaprezentuje King na debiucie? Chyba Nikt. Powtórki z Mercyful fate chyba wielu oczekiwało, ale trzeba podkreślić że choć są podobieństwa do poprzedniego zespołu, to jednak muzyka na tym albumie jest bardziej dojrzała jest zrobiona z większym rozmachem i polotem, no i jest ta teatralność, gdzie Mercyful jest bardziej klasyczny, bardziej prostszy. W sumie płytę można nazwać kultową, bo w swoim czasie zrobiła zamieszanie, po tych kilkunastu latach wciąż dobrze się prezentuje „Fatal portrait”. Album wciąż zaliczany jest do tych najlepszych. Co ciekawe King w porównaniu do Mercyful fate przeszedł na wyższy poziom artystyczny jeśli chodzi o warstwę liryczną. Jest odejście od satanizmu na rzecz jakby mistycyzmu, klimatu grozy. Po raz pierwszy King stworzył nawet koncept, gdyż część utworów jest ze sobą powiązana. Tyle tytułem wstępu

Jaki byłby kolejny album MF, czy tak samo dobry jak debiut KD, a może cięższy? Wiem jedno na pewno, „The Candle” jako otwieracz sprawdził się genialnie. Ten mrok, klimat grozy i maestro Diamond, tutaj wyprawia sporo ze swoim wokalem, przed wszystkim budzi klimat, co słychać na wstępie. Oprócz teatralnego wydźwięku, mamy tutaj też heavy metal nieco zagrany w progresywnym stylu. Najdłuższa kompozycja na albumie i zarazem najlepsza. Sporo ciekawych motywów, średnie tempo i popisy gitarowe. Mamy tutaj naprawdę prawdziwą ucztą dla ucha, słychać że jest to nieco inne granie niż w przypadku Mercyful Fate, ale cała ta otoczka, brzmienie i nastrój momentami brzmi jak MF. Najlepiej wypadają tutaj oczywiście wokale, takie „łoo” czy „aah” w wykonaniu Kinga to zawsze klasa i styl nie do podrobienia. Groza i przerażenie towarzyszą kawałkowi „The Jonah” i kawałek też zaliczam do tych bardzo dobrych. Nieco wolniejsze tempo i tutaj nie ma już takiej agresji, nie ma takich porywających partii. Nastawiono wszystko na klimat oraz na wokale Kinga. Można jednak było się pokusić o nieco ciekawy główny motyw. No lekki nie dosyt pozostaje. Bardziej podoba mi się „Portrait”, który jest bardziej dopieszczony pod względem instrumentalnym, są mocniejsze partie gitarowe, nieco drapieżniejsze, jest mrok, skoczne tempo i takie wręcz już rozpoznawalne dla tego zespołu. Spore zmian temp, motywów i teatralny wokal to już wręcz znak rozpoznawalny Kinga i jego zespołu. Nieco krótszy i zarazem bardziej nastawiony na melodie i porywające partie, które mają bujać, a nie siać zniszczenie jest „Dressed in white”, który zaliczam do tych najlepszych na płycie. Mamy więcej solówek, więcej polotu i mniej tego stonowanego grania. Z kolei jakby wyjętym z ery Mercyful fate jest „Charon”, gdzie jest cięższa partia gitarowa, gdzie jest mrok i jest podobny wydźwięk. Co mnie porwało w tym utworze? Refren oraz same partie wokalne Kinga, bo partie gitarowe momentami zbyt toporne jak dla mnie. „Lurking in The Dark” to znów żywszy kawałek, znów bardziej melodyjny i takie utwory zawsze miło się słucha, gdyż nie ma jakiegoś silenia się. Choć muszę przyznać, że mimo dobrego poziomu, ja wciąż siedzę, wciąż nie ma totalnego zniszczenia i tutaj wadę widzę w samych utworach, gdzie są one tylko dobre, albo bardzo dobre. Bardzo dobrze się prezentuje „Halloween”, gdzie znów mamy nieco cięższe partie gitarowe, ale czegoś mi w tym wszystkim brakuje. Ciekawie za to brzmi „Voices From The Past” pomimo że to najkrótszy utwór na płycie i do tego na gitarze gra tutaj sam king,to jednak kawałek kosi większość kompozycji na albumie, sam klimat roznosi słuchacza na strzępy. Na koniec mamy nieco nijaki „The Haunted” gdzie ani riff, ani refren nie przekonują mnie do końca i mogę opisać ten utwór jako najsłabszy na albumie. Nieco lepiej wypada „The Lake” ale znów tylko dobra kompozycja, a szkoda bo ma zadatki na coś więcej.

Kiedyś „Fatal Portrait” cenił sobie bardzo wysoko, ceniłem sobie klimat oraz kompozycje, jednak jak widać, nie wytrzymała ona u mnie próby czasu. Czar i zamiłowanie do tego krążka przeminął, słyszę teraz wyłącznie dobrą muzykę, słyszę mało atrakcyjne melodie, mniej porywające refreny, jednak klimat i wokal wciąż mnie zachwyca na tym albumie. Nie równy materiał to jest co wcześniej nie potrafiłem dostrzec. Najlepiej prezentuje się z tego wszystkiego otwieracz oraz dwa następne utwory, z którymi jest powiązany. Do tego doliczę „Dressed in white”, to jest chyba dowód że tylko pełne koncepty są znakomite jeśli chodzi o Kinga. Słychać jakieś nawiązania do MF,, lecz poziom nie ten, jeszcze nie ten. Nota: 6/10 Spadek po kilku latach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz