piątek, 26 sierpnia 2011

LAST EMPIRE - Heir to the Throne (2009)

Internet jako źródło informacji to dziś zjawisko codzienne, ale nie jest też bez wad. Czasami jest to nie rzetelne źródło, które może wprowadzić w błąd. Dlaczego tak piszę? Bo przejrzałem internet w celu poszerzenia wiedzy na temat amerykańskiego zespołu Last Empire, który gra wg internetu progressive power metal, czyli coś w stylu Symphony X? No i nie pasuje mi to za cholery. Co ja słyszę w muzyce tego zespołu, na ich drugim albumie „Heir To The Throne”? Helstar, Ironsword, Witchking, czy tez Steel Assasin, Virgin Steel. A więc Heavy metal? No jak najbardziej, taki nieco oldschoolowy, taki zakorzeniony w latach 80 i do tego z charyzmatycznym i wyróżniającym się wokalistą Brainem Allanem. Wokalista ma coś z Rippera Owensa, a także coś Cam Pipsa z 3 Inches Of blood i w sumie się nie dziwie, że został zauważony i zatrudniony przez Vicious Rumors. Zespół powstał w 2000 roku i od tamtego czasu wydał 2 albumy. Pierwszy w sumie muzycznie nie odbiega od tego krążka, więc ci co nie słyszeli, a lubią Heir to The Throne mogą śmiało sięgać. Album jak można usłyszeć po brzmienie, produkcji i szacie graficznej, został wydany przez zespół o własnych siłach, bez uzależnienia od wytwórni. Mogłoby się wydawać, że przez to album straci na wartości, na szczęście tak nie jest. Brzmi przez to bardziej surowiej, bardziej oldscholowo, bardziej w stylu lat 80.

Zespół nie traci czasu i od razu serwuje na początek albumu niezły otwieracz „Marked for death”. To jest próba dla słuchacza co sugerują pierwsza słowa: „Listen while you can” No właśnie potrafisz? No bo wielu słuchaczy nie dała rady i wymiękła przez wokal. Najwyraźniej ten sam problem co z Kingiem Diamondem. Słychać wcześniej wspomniane zespoły, choć ja najwięcej słyszę Helstar oraz Sacred steel. Zespół podobnie jak 3 inches of Blood łączy 2 różne wokale. Mamy ten czystszy, a także harsh wokal. Dobrze to brzmi, bardziej agresywniej. Sekcja rytmiczna czasami brzmi niczym ta z NWOBHM. Główny motyw jest agresywny, nawet melodyjny i nie ma tutaj bawienie się w jakieś udziwnienia, jest czysty heavy metal, prosty, agresywny i do tego melodyjny. Zespół nie trzyma się jednej tonacji, jednego motywu, przez co ich muzyka jest atrakcyjna. Może nie znajdziemy tutaj ballady, może nie ma jakiś tam wielkich zróżnicowań, to jednak ma urozmaicony materiał. No bo taki „Secrecy” jest nieco odegrany w wolniejszym tempie, jest bardziej stonowany, jest mniej melodyjny, a bardziej taki mięsisty. Sekcja rytmiczna i skoczne tempo w pewnym momencie, a także partie gitarowe nasuwają wczesny Iron maiden. Utwór brzmi dobrze i tylko dobrze, nie ma już takiego przebicia jak otwieracz. Nie ma takiego motywu jak w otwieraczu, który od razu w padł by do głowy, jest to nieco toporne, ale z drugiej strony zespół nie ułatwił sobie sprawy, nie dał tym razem jakieś chwytliwej melodii, jedynie refren stara się tutaj nadgonić pewne braki, ale niestety nie dosyt pozostał. No to wracamy do poziomu i stylu z otwieracza. „Enemy” to jeden z z najlepszych kawałków na płycie. Tutaj melodie są bardziej wyeksponowane, mamy też bardziej atrakcyjny motyw pod względem melodii, chwytliwości, podobnie jest z refrenem. Nie ma tego męczenia, nie ma toporności, a całość okazale się prezentuje. Na dobre wyszedł ten motyw skoczny tak zalatujący nieco pod Iron maiden. Znów też słychać Helstar. Jednak pośród tego mięsa armatniego można znaleźć też piękną muzykę, w której to gitary elektryczne zastępuje akustyczna, gdzie ostre, wręcz agresywne granie, porzucone na rzecz tego bardziej epickiego, bardziej wzniosłego. Dla mnie taki właśnie jest „The edge Of Doom” który jest dla mnie najlepszą kompozycją na albumie i zarazem najmniej metalową. Ale balladą tego do końca też nie można nazwać, mamy skoczne tempo, mamy też porywający refren. Słychać Virgin Steele, słychać Sacred steele, a także coś z Journeyman Ironów. Piękny kawałek, który pokazał jak grać epicki heavy metal. Gitary elektryczne wracają w „Metal Might” i jest to kolejna jedna z najlepszych kompozycji na albumie. Sekcja rytmiczna, motyw główny może nieco nie odbiegają od tych z pierwszych kompozycji, ale to skoczne tempo i w prosty sposób wyśpiewany refren muszą robić wrażenie. Oprócz takich krótkich killerów, zespół pokusił się o dłuższe kompozycje, na albumie 2 kolosy i pierwszym z nich jest tytułowy „Heir to the throne”. Pytanie jakie od razu się nasuwa, czy zespół grający w jednym rytmie będzie w stanie nas zaciekawić przez 8 minut? Ano tak, zespół przez te 8 minut nie próżnuje, zmienia motywy z szybszych na wolniejsze, bawi się melodiami. Bas i niektóre melodie nasuwają Iron maiden, choć najwięcej jest Virgin steele, czy Helstar, czy też Witchking. Mamy też popis wokalny Allena, gdzie bawi się swoim oryginalnym głosem. Bardzo dobry kolos, jednakże geniuszu nie ma i nie będzie. Jednym z krótszym utworów jest „Summon” i pewnie tutaj nie zaskoczę, ale jest to kolejny jeden z najlepszych utworów na płycie. Tylko że zespół zrobił drobny błąd. Stworzył kopię kawałka „Enemy”. Podobne skoczne tempo, podobny riff. Nieco refren inny i także główna melodia. A tak podobieństw między kawałkami sporo. Powtórka z rozrywki i to bardzo udana. Również na koniec zespół zostawił ciekawą kompozycję, a mianowicie „The falconer”, który jest drugim tak rozbudowanym kawałkiem na albumie. Jest 9 minut i mamy epickość, mamy krew, waleczność, mamy też bogactwo jeśli chodzi o melodie, motywy i wszystko to zostało podane w sposób atrakcyjny. Każda melodia uzupełnia następną. Dobre tempo zostało dobrane, takie w średnim tempie i takie skoczne. Słychać Helstar, Virgin steele, a nawet Ironów. Jeśli chodzi o solówki to tutaj mamy popis umiejętności i dość sporo czasu one zajmują. Dla mnie kolejny killer, który w sposób idealny podsumowuje krążek.

„Heir To The Throne” to dla mnie jeden z tych krążków roku 2009 do których lubię wracać, bo zawiera szczery, czysty, taki nieco oldscholowy heavy metal, zakorzeniony w latach 80. Przede wszystkim brzmi to nawet oryginalnie, nie ma jakiś konkretnych cytatów innych zespołów, nie ma też granie pod kogoś konkretnego. To co wyróżnia Last Empire przed szeregi to nie tylko fakt komponowania bardzo dobrych kompozycji, grania ostrych solówek, ale przede wszystkim charyzmatyczny wokalisty, a także umiejętność stworzenia epickiego klimatu. Jest sporo killerów, a moim numerem jeden pozostał ten najmniej metalowy kawałek „The edge Of Doom” takie kompozycje to rzadkość, dlatego trzeba to posłuchać i docenić. Album bardzo dobry, lecz czy można coś więcej z tego wycisnąć? No jakoś nie bardzo. Ameryki nie odkryli, popularności tez nie zyskają, bo nie są aż tacy znani, a ich krążki nie są tak rozpowszechniane i nie są tak dostępne jak innych zespołów będących pod skrzydłem wytwórni. Ale to jest przykład, że kolejny bardzo dobry zespół, mający potencjał może zginąć w gąszczu tych promowanych i nagłaśnianych przez wytwórnię. Cierpią na tym nie tylko muzycy, ale także słuchacze. Nota: 8.5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz