czwartek, 11 sierpnia 2011

EDGUY - Tinnitus Sanctus (2008)

Na nowy krążek Edguy, nie przyszło nam czekać zbyt długo, bo tylko 2 lata. W 2008 roku oprócz Edguya Tobias wydał Avantasia „Scarecrow” którą cholernie lubię odświeżać, i w sumie prezentowała to czego można się spodziewać po nowym Edguy'u, gdyż w obu zespołach Tobias Sammet jest liderem, a nowa Avantasia brzmiała tak jak ostatnie dokonanie Edguy – Rokcet Ride. i właściwie nowa Avantasia nastawiała mnie pozytywnie na nowy krążek Eduya.
Właściwie nigdy nie byłem ich jakimś wielkim fanem,ale „Tinnitus Sanctus” zmienił nieco moje nastawienie do tego zespołu i teraz częściej słucham tego zespołu, ale dalej daleko mi do jakiegoś wielbienia i wciąż to Avantasia jest mi bardziej bliska. Jeśli chodzi o Edguy togdzieś tam pierwsze miejsce zajmuje Hellfire Club.. Ale wracając do nowego dzieła Tobiasa, to powiem wam ,że album zaskoczył mnie od razu od pierwszych sek, co mnie zdziwiło, bo jakoś nigdy tak łatwo album Edguya mi nie wchodził, potrzebowałem co najmniej 2 obrotów. Inaczej był z Tinnitus Sanctus, gdzie album łatwo wchodził,a to pewnie przez jego przebojowość i granie w stylu „Scarecrow” Avantasii. W sumie album postawiam obok takich wymiataczy jak savage poetry,mandrake czy hellfire club. Fakt nie jest to ten poziom i styl jaki zespół prezentował na początku swojej kariery, ale czy to źle? Dla jednych tak, a dla drugich dobrze bo ukazuje to że zespół nie stoi w miejscu, że próbuje czegoś nowego, stara się wplatać w swoją muzykę nowe patenty, a pomysłów Tobiasowi nie brakuje o czym świadczy album z 2008 roku. Album okazał się idealną porcją poweru z elementami hard rocka. Album ukazał się nakładem Nuclear blast i produkcją zajął się po raz kolejny Sascha Peath. A dość wymowną okładkę, która jest nieco kontrowersyjna narysował Thomas Ewehard.


Otwieracz „Ministry of Saints” jest to utwór który w sumie posłużył za promocję i to dzięki nie mu można było sobie wyobrazić z czym będziemy mieć do czynienia. Z czym? Heavy metalowe granie z elementami power metalu, czy hard rocka. Już od pierwszych sekund mamy ciężki riff który wpada w ucho bardzo szybko i zostaje w pamięci. Słychać podobieństwa do Avantasii i „Scarecrow”. Jest utrzymany w średnim tempie, zaś cała ta podniosłość i chwytliwość to typowy styl dla Tobiasa, ale słychać tutaj przede wszystkim strach na wróble. Bardzo fajny, rytmiczny i przebojowy kawałek, może nieco bardziej heavy niż power metalowy, ale to wciąż niezła muza, bo co by to nie było stworzył to Tobias Sammet, a kto jak kto, ale on potrafi stworzyć fajne hiciory. Krążek jest urozmaicony, mamy ciężkie kawałki jak otwieracz, ale są też takie jak „Sex, Fire, religion” utrzymane w nieco wolniejszym i cięższym tempie. Jest tutaj słyszalna inspiracja hard rockiem. Riff taki dość prosty, ale bardzo zapadający w głowie, zresztą jak sam śmieszny tytuł i podobnie jest z chwytliwym refrenem. Znów nieco łagodniejszy wydźwięk utworu i znów myśli się o strachu na wróble. Jak by nie było jest to jeden z najdłuższych kawałków na płycie. Co go tak wydłuża? Solówki, które są bardzo imponujące. Ale szału też nie ma, bardzo dobra robota i tyle.
Jak zagubiony track Avantasii brzmi również „The Pride of Creation”- pierwsze skojarzenie to oczywiście „Shalter From The Rain”. Sam kawałek można podzielić na dwa, pierwsza część szybka i nieco w stylu power metalowym. Potem druga cześć bardziej hard rockowa. Oczywiście pierwsza udana, a druga już mniej. Irytujący refren jeszcze do tego i tak mamy zmarnowany potencjał tego utworu. Co wybija ten utwór solówki, to one ratują kawałek przed totalną kompromitacją.
Również i „Nine lives” pasowałby do koncepcji Avantasii, bo coś z symfonicznego stylu projektu Tobiasa tutaj słychać. Główny motyw atrakcyjny i chwytliwy może jest. Szkoda tylko, że to kolejny bardziej hard rockowy kawałek niż power metalowy. Oprócz głównego motywu kawałek ma też dość chwytliwy refren,a le to wszystko. Jest co najwyżej dobrze, a od takiej arki jak Edguy należy wymagać czegoś więcej. Do jednych z najlepszych kawałków na płycie zaliczam choćby taki bardziej power metalowy choć z elementami heavy metalowymi „Wake Up Dreaming Black”. Kawałek ma bardzo skoczne tempo jak i riff. Jest nieco szybciej, jest nieco bardziej melodyjnie. A refren to jest wizytówka kunsztu Tobiasa, słychać tutaj zarówno Edguy, jak i Avantasia. Lubię kwestię: „Dying Angels, dying Angels...”. Choć najbardziej fanom przypadł do gustu „Dragonfly” gdzie główny riff nasuwa hard rock i to nawet wielkie Ac/Dc. Co tu dużo mówić, jeden z lepszych kawałków Edguya. Mamy tutaj jeden z najlepszych refrenów na tej płycie i w sumie jest to jedna z najlepszych kompozycji Edguya „Thorn without Rose”- to z kolei ballada utrzymana
w tonacji hard rockowej. Jest piękna melodia, wokal i refren i do tego łapie za serce, a tak powinna być ballada, czyż nie? „929”- nie wiem czemu ale tym razem niezbyt udana kompozycja, bardziej radiowa, bardziej komercyjna. Nie ma ani heavy ani power metalu, jest za to sporo hard rockowego grania. Kompozycja nie przekonała mnie ani przez główny motyw, ani przez refren. I numer 9 to mój nr.1 „Speedhoven” i przyznam, że jest to jedyny, który ma echa starego Edguya. Jest tutaj podniosłość, jest też coś z power metalu i jest styl do jakiego nas przyzwyczaił Tobias w Avantasii jak i w Edguy'u. Jest i melodyjny riff oraz nieśmiertelne refren, który jest bardzo podniosły i bardzo porywający. Bez wątpienia najlepsza i zarazem najdłuższa kompozycja na albumie. Z koeli „Dead or Rock”- kolejny mój faworyt, który naprawdę idealnie wyszedł zespołowi. Świetnie połączyli hard rock ze stylem Edguya. Znów gdzieś Avantasia daje o sobie znać.

Podsumowując: Nie spodziewałem się , że Edguya morze jeszcze nagrać tak miły w odsłuchu album. Album może prezentuje nieco inny styl zespołu, może nie jest na takim poziomie co niektóre wcześniejsze albumu, ale słucha się go tak przyjemnie co mandrake,hellfire club czy savage poetry. Zespół udowodnił, że mają jeszcze kilka asów w rękawie, że jeszcze mają chęć grać, nagrywać dobre albumy, i że nie odrywają kuponów od przeszłości. Zespół poszedł do przodu, i stara się przemierzać coraz to nowe horyzonty, chcą sie rozwijać i eksperymentować. Póki co wychodzi im to dobrze, a przy tym wciąż słychać że to radosny Edguy. Zespół ameryki nie odkrył,a sam album może nie jest genialny, ale dobry i to na tyle żeby do niego wracać. Nota: 7/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz