środa, 10 sierpnia 2011

RUNNING WILD - Rogues En Vogue (2005)

Running Wild to znana i lubiana marka, ba nawet zespół legenda. Ich muzyka towarzyszyła mi od najmłodszych lat a ich okładki zawsze budziły we mnie zachwyt. Ich dorobek jest ogromny i można rzec, że są to same rarytasy, takie albumy jak Under Jolly roger ,Pile of Skulls czy też Death or Glory podbiły serca wielu fanów, stały się krążkami które gościły w śród najlepszych z tego gatunku. Rockn Rolf zawsze stwarzał fajne hiciory, które budziły zachwyt a to znakomitym riffem a to zajebistym refrenem a to oryginalnym pirackim motywem, który towarzyszy im przez te wszystkie lata i stały się wręcz ich wizytówką. I właśnie dzięki unikatowemu pomysłowi stali się jedynym zespołem w swoim rodzaju. Od kiedy tylko zespół wydał debiutancki album ,a mianowicie od 1984 nigdy nie zeszli poniżej swojego wysokiego poziomu, serwowali nam znakomite krążki, które zostały już legendarne. Ale kiedy zespół opuścili Smuszyński i Hermann , to coś jak by zaczęło się sypać, fakt nagrali bardzo dobry The brotherhood ,ale jednak zarówno ten album jak i Victory były tylko dobrymi krążkami,którymi jednak sporo brakowało do takich jak choćby the Rivirly czy też Pile Of Skulls. I wszystko stanęło pod znakiem zapytania co z tym fantem zrobić? Oczywiście Rolf się nie poddał i postanowił dalej nagrywać , choć wszystko zaczęło brzmieć inaczej, brakowało tej przebojowości, tych piorunujących kawałków, tego pirackiego ducha, fakt The brotherhood to naprawdę dobry album, no ale jak go postawić obok Pile Of Skulls?

Ja jako wielki fan RUNNING WILD nigdy nie przekreśliłem ich, nigdy nie zwątpiłem w nich ale dobrze przeczuwałem w owym czasie, że czuje że zespół powoli kończy swoją karierę, bo jakby nie było ,nie nagrali nowego krążka od 4lat, a zamiast nowego wydawnictwa mamy otrzymać ,tribute to rw, no wg mnie cholernie dziwne posunięcie. Ale cóż najważniejsze jest to ,że ost album jaki wydali to jest „ROGUES EN VBOGUE” i muszę przyznać jest on godzien takiej legendarnej firmy jaką jest zespół Running Wild. Tak ten album jest najlepszą rzeczą od czasów the Rivarly. Może zabrakło lepszego brzmienia i może wywalenia jednego kawałka, ale nie zmienia to faktu,że Rock'n Rolf pomimo upadku nie poddał się, wręcz przeciwnie pokazał,że mają jeszcze coś do powiedzenia na scenie metalowej. No cóż zespół w składzie Rolf, Peter Pichl i Matthias Liebetruth wydali 21 lutego 2005 jak na razie ostatnim albumem tego fantastycznego zespołu ,ale zaskakujące jest to że ten album jest naprawę bardzo udany, gdyby nie „The war” to byłby o wiele lepiej ,ale cóż i tak otrzymaliśmy bardzo dobry krążek album ,w którym roi się od przebojów .

Hmm ,jeśli o okładkę to jest bardzo miła dla oka , gdyż jest taka piracka, o wiele lepsza niż na dwóch poprzednich albumach. Pierwsze co mi się rzuciło prosto w oczy to nie tylko zajebista okładka ,ale i też tytuły bardziej pirackie, jak choćby Black gold, Skelleton Dance czy tez Skulls & Bones, czyli od razu przeczuwałem, naprawdę solidny album! No i w dodatku mamy 11 kawałków plus 2 bonusy co daje ponad godzinę słuchania pirackiej muzyki wysokich lotów.

Album zaczyna Draw The line - tak jak zawsze albumy RW otwierały szybkie wałki , albo intra, no tym razem coś zupełnie innego Jak cofnąć się pamięcią to zawsze album zaczynały naprawdę killerskie kawałki typu Riding the storm czy choćby Under jolly roger. Album otwiera kawałek który, może nie jest jakimś szybkim napierdalaczem, ale ma w sobie to coś co mnie przyciągnęło od razu. Zespół zaskoczył mnie pozytywnie,bo pokazali sie z nieco innej strony,takiej nieco lżejszej Ale wciąż słychać w tym stary ,solidny Running Wild. Wciąż słychać te zapadającą w głowie grę Rolfa na gitarze , z której wyłaniają się znakomite melodie. Mathias wali całkiem nieźle w gary ,prawie jak Jórg Micheal , a wokal Rock'n Rolfa też satysfakcjonujący pomimo jego wieku.
Zaczyna się spokojnie,przyjemnym dla ucha solem Rockn Rolfa, które jest naprawdę melodyjne, i po paru sekundach słychać walącego w perkę Mathiasa ,który gra niczego sobie,choć mu troszkę brakuje do Micheala czy też Kaufmanna. Ale i tak dzielnie się wybronił.
Przez cały utworek dominuje przyjemne średnio tempo. W dodatku fajny jest ten efekt jakby Kasperek śpiewał w jaskinie czy coś takiego, fajne echo jest . I mogłoby by się wydawać ,że utworek nie pasuje na otwieracza,a tu proszę, jak znalazł się. Podczas zwrotek nie miłosiernie zapada wysunięty wokal Rolfa. Oj jak miło znów go usłyszeć .Bardzo mocnym momentem w kawałku jest chwila w której Rolf śpiewa taką przejściówkę między refrenem a zwrotką:

These words on the wind
Revolution's back again
This time, right time



Bardzo fajnie wyszły tutaj solówki!Takie coś nowego, spokojne bez jakiś wariacji, ale idealnie pasujące do całości. No cóż Draw The Line jako otwieracz na pewno jest bardzo dobry, choć nie jest ot Riding the Storm czy też Under Jolly Roger, ale naprawdę porządny kawałek, który zapada na długo w pamięci. Z wielką ciekawością przechodzimy do kolejnego utworu, nie wiem jak wy , ja jakoś nie potrafiłem przewidzieć co może być dalej, otwieracz niczego nie zdradził,co wg mnie jest mocnym autem. No cóż album otwierał Draw the Line utrzymany w średnim tempie, a utwór numer 2 to zupełnie coś z innej beczki , szybki i zajebiście melodyjny „Angel Of Mercy” który jest jednym z najciekawszych kawałków na albumie, bez wątpienia jeden z lepszych utworów ostatnich lat Running Wild. Kawałek ten może kojarzyć się z najlepszym okresem zespołu, w którym to dominowały szybkie i melodyjne killery w którym dominowały znakomite riffy i porywające riffy ,a wokal Rolfa niszczył obiekty. No więc o takim typu kawałku mowa.
Zaczyna się mocnym wejściem perki,w którym Mathiasa zaskoczył mnie bardzo pozytywnie, bo wali w tą perkę jak szalony , i do słownie chwile potem wkracza mocny riff rock'n Rolfa, szybki i cholernie melodyjny ,aż łezka się w oku kręci ,że Kasperek jest zdolny do tworzenia takich hiciorów po tylu latach.. Podczas zwrotek Kasperek udowadnia,że pomimo swojego wieku potrafi zajebiście śpiewać w rytm muzyki granej przez kolegów. Do tego utworek dysponuje bardzo chwytliwym refrenem, który nie daje spokoju przez długi czas. Dawno lider Rw nie wymyślił tak fajnego refrenu!Aż chce się go nucić .Angel of Mercy to bez wątpienia mocny punkt tego albumu, bardzo melodyjny ,lekko zapadający pod kawałek Helloween " I want out" a to przez ten riff.
Ale utwór jest boski, i jest jakby wyjęty z poprzedniej dekady. Kolejnym elementem zaskoczenia jest utwór numer 3 - „Skelleton Dance” No tym razem kawałek kojarzy mi się z genialnym albumem z 1994 a mianowicie Black Hand inn. Podobne tempo do „The soulles” z tamtego albumu. No i znów utwór nieco inny, jest w miarę szybkie tempo,ale nie tak jak w przypadku Angel of mercy. Kawałek bardzo szybko zapada w pamięci ,bo jest naprawdę przebojowy sam raz na setlistę koncertową Zaczyna się bardzo przyjemnym przygrywką ,ale po jakiś paru sek przeradza się w potężny i porywający riff, urzekło mnie w nim brak jakiegoś skomplikowania czy cudowania, konkret i tyle. Do chodzącej gitarki przyłącza się głos Rolfa i robi się gorąco, oj jak by to leciało na koncercie to już w ogóle odlot. Bardzo fajnie wypada też refren, ot co taki w stylu ostatnich albumów. Ten utwór to kolejny mocne uderzenie zespołu i kolejny kasek warty uwagi. I mogłoby się wydawać, że zespół odkrył wszystkie karty, że wszystko już można przewidzieć,no cóż kolejny utwór burzy to podejście, bo „Skull & Bones”,to wg mnie najlepszy utwór na tym albumie, genialnie oddaje styl Running Wild, oj czekałem na takie wałki, bo Rolf ma łeb do tworzenia 6 minutowych wałków, które niszczą obiekty, podobnie jak i tym razem. Istnie pirackie dzieło Rolfa które oddaje kunszt i styl pirackiego zespołu, słychać w tym stary i potężny RW, w dodatku znakomity tytuł, na który sam bym nie wpadł. Kawałek rozbudowany na tyle że roi się w nim od przyjemnych dla ucha partii gitarowych, zajebistych melodii no a refren to taka wisienka na torcie.
Brzmi trochę jak „Phanthom of the Black hand Hill” i to jest jego zaleta. Po niszczycielskim Skulls & Bones można odetchnąć przy kolejnym utworku „Born bad,Dying Worse”, który jest utrzymany coś w stylu Skelleton Dance i oczywiście jest tak samo udany. Utworek utrzymany w średnim tempie ale jak idealnie pasujący do reszty kompozycji. Zaczyna się od razu od mocnego riffu , który naprawdę brzmi imponująco. No to wypoczęci i zrelaksowani przy poprzednim kawałku ,znów możemy się wyszaleć przy mocarnym „Black gold”-który również jest mocnym punktem albumu. Utworek również przypominający dawne czasy. Jest to kawałek idealny na koncert, żeby rozruszać publikę. Również coś z Black Hand Inn słychać, ale najwięcej tutaj słuchać poprzedniego albumu, i to pewnie przez owe brzmienie, które nie psuje odsłuch. Tekstowo i gitarowo to RW ostatnich lat.
Zawsze byłem zdanie, że jednak pierwsza część jest lepsza no i też tak jest,ale nie myślcie że dalej nie będzie mocnych kawałków.Ano są i jest ich sporo. Zaczniemy od naprawdę mocnego kawałka ,obok którego nie można przejść obojętnie, mowa o „Soul Vampires”,który jakoś nie robił na mnie wielkiego wrażenia, ale jakiś czas temu to się zmieniło. To chyba przez ten zmylający wstęp, który mógłby wydawać się zapowiedzią nudy. Ale jednak to tak jest jak za dużo się myśli. Otóż nie ten kawałek jest naprawdę wyśmienity, a to ze względu na przyjemne tempo, intrygujące partie gitarowe, no i za chwytliwy refren . I w takim szybkim tempie dotarliśmy do tytułowego utworu „Rogues En Vogue”, Tytułowe kawałki zawsze najbardziej budziły moją ciekawość, bo zawsze uważałem że powinny być perełkami no jak choćby było w przypadku:The Rivarly,Victory albo The black Hand Inn.No a jak wyszło tym razem? Najpierw co mnie zagięło to ta dziwna nazwa Co to kurwa ma być,ale przy najmniej jest nieco dłuższy z nazwy niż to miało miejsce na ostatnich albumach. Dobra od razu wam zdradzę tajemnicę ,że Rolf podołał wyzwaniu i stworzył perełkę ,która jest świetnym kawałkiem tytułowym, który od razu mi się spodobał bo ma w sobie to coś.
Nie jest to jakiś nudny wypełniacz, bez jakieś wizji,bez pomysłu. Właśnie za to wielbię Rolfa ze potrafi stworzyć niesamowite hiciory. Pozycja 9 to Winged & Feathered, który jest coś z kategorii co Skelleton Dance czy Black Gold. Ogólnie rzec biorąc bardzo przyjemny kawałek który sprawdza się w każdej sytuacji, który zawsze rozchmurza i nie męczy jak to bywa w niektórych przypadkach.
Zaczyna się bardzo udanym riffem ,który fajnie się buja. Podczas zwrotek jest spokojniej, ale przyjemnie. Zawsze lubiłem w tym kawałku solówki,i do tej pory tak zostało.
Bardziej rozrywkowym kawałkiem jest „Dead Man's Road”, który też mi podszedł przy pierwszym obrocie , a to za sprawą tego że ten kawałek jest naprawdę przyjemny dla ucha i poza tym tez mi przypomina jakiś utworek z black Hand Inn,hmm Genesis.
Zaczyna się ostrym wejściem riffu który troszkę mi się kojarzy z Genesis,ale nie tak w całości Kiedy wkracza zwrotka , Rolf troszkę nie potrzebnie tak krzyczy,co może troszkę nie których wnerwić, no mnie to jakoś zniechęciło. Ale cóż ważne jest to że można się delektować znakomitym refrenem z górnej półki. Na koniec zespół zostawił najdłuższy kawałek z całej płyty,najbardziej epicki, a mianowicie „The war” szczerze liczyłem na kawałek przy najmniej tak dobry jak The Ghost,bo wiedziałem ze stać Rolfa na to żeby stworzyć naprawdę potężny epicki kawałek.
Ale i tak bardziej mi się podoba niż kiedyś,mogę posłuchać choć parę fajnych momentów, jest parę fajnych melodii. Wg mnie utworek jest nieco rozlazły ,troszkę za słodki,ale da się wytrzymać, pomimo tego że jest ot najsłabszy utworek na albumie.
Zaczyna się spokojnie,aż chyba za. Kiedy słychać gitarki ,to brzmi to prawie jak w przedszkolu, troszkę za słodkie. I jak dochodzi perka to dopiero śmiać mi się chce.
No cóż to co słychać podczas zwrotek nie ma poprawy. Jedynie refren lekko mnie zachęcił,żeby słuchać dalej. Na szczęście partie gitarowe w 4 minucie są całkiem fajne.
I to one są tutaj najciekawsze,bardzo rozbudowane, w których przewija się sporo ciekawych melodii. I można rzec że najlepsza jest w tym kawałku końcówka. The war może nie jest ich najlepszym utworem,ale jest kilka momentów , które niszczą!

Aha, limitowana seria ma jeszcze dwa bonusy ,który zbudziły największe zainteresowanie.
Cannonball Tongue i Libertalia i zgodzę się z większością fanów,że one miały się znaleźć w podstawowym składzie,ale cóż ważne że je usłyszałem i że ma na tym samym krążku.
Cannonball Tongue- który jest szybki i zabójczo melodyjny, coś ale Angel of Mercy.
Przez cały czas gitarka szybko chodzi. No i Rolf też staje na wyżynach wokalnych. Refren to już coś dla prawdziwych tygrysków, niesamowicie chwytliwy i niszczący obiekty. To jest to stary RW pełną parą! Choć jeszcze lepszym numerem jest Libertalia , który jest kwintesencją i idealnym pomnikiem twórczości RW . Utworek istnie piracki i tak genialny jak stary Rw z wcześniejszych lat. Na takie kawałki czekali wszyscy, szybkie,pełne melodii i pirackości, aż czacha będzie dymić. Świetny riff zniszczył mnie przy pierwszych kontakcie, a to jak fajnie chodzą gitarki podczas zwrotek to istny kult!A jak Rolf szaleje przy solówce,uff aż miło.

Podsumowanie: 3 lata trzeba było czekać na kolejny album tego zacnego zespołu. Jeśli wszyscy nie wierzyli że Rolf może nagrać jeszcze coś niszczącego to się nie źle musieli zostać zniszczeni. Album zachwyca nawet po 4 latach. wciąż znajduje nowe smaczki,wciąż delektuje się taki kawałkami jak Skull& Bones,Black Gold,Libertalia czy też angel Of Mercy.
Album jest cholernie równy nie to co Victory czy też the The brotherhood. Na albumie się aż roi od killerów i zajebistych utworów, a sama forma muzyków zaskakuje. Tyle trzeba było czekać na nowe dziecko RW ,a jednak się opłacało bo jest to powrót do pirackich zakątków, do tego co robią najlepiej, nie było tego zbytnio słychać na dwóch poprzednich albumach. Nie ma tutaj jakiś wielkich wpadek jeśli chodzi o kompozycje,nom poza The War, ale rekompensuje nam to 2 bonusy które są prze zajebiste. Do tego wszystkiego trzeba dołączyć naprawdę ładną oprawę graficzną krążka, lepsza niż na dwóch poprzednich krążkach. No jest sporo minusów, ale większość wskażą jeden minus...brzmienie. I faktycznie album sporo traci prze owe brzmienie, ale idzie się do tego przyzwyczaić. Choć chętnie bym chciał zobaczyć. efekt przy takim brzmieniu jak było na Masquverade. Rogues En Vogue jest z pewnością znakomitym albumem zarówno dla fanów jak i dla tych którzy nie mieli zbytnio ich posłuchać,bo uważam że jak na start to album się nadaję.
Jestem niezmiernie wdzięczny liderowi zespołowi ,że zebrał w sobie tyle sił żeby nagrać taki zajebisty album, po raz kolejny udowodnił że są znakomitym zespołem o niesamowitym dorobku dla sceny heavy metalowej i w dodatku legendą która wciąż trwa pomimo tylu lat, pomimo rozwiązania wciąż będą w sercach słuchaczy heavy metalu. Album oceniam( z dwoma bonusami) na 8.5/10 i gorąco polecam!

6 komentarzy:

  1. Po "Brotherhood" niechętnie zabierałem się za nową płytę Rolfa, ale pozytywnie się rozczarowałem. Nie jest to oczywiście osiągnięcie na miarę "Death Or Glory" ale przynajmniej nie gorsze niż wspomniany poprzednik. Ciekawe jak się Rolfowi uda "Shadowmaker"?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Brotherhood" nie było takie złe, a może ja już ślepo zakochany w tym zespole:D Tak Rogues En
      Vogue jest solidnym albumem i jego najsłabszym punktem jest "The war" pierwszy raz nie mogłem zdzierżyć kolosa RW:P A co do nowego albumu, liczę że będzie przynajmniej tak równy jak ten album:P Żeby nie było tylko kiepskiego brzmienia, i kiepskiego wokalu Rolfa jaki słyszałem na Toxic taste. Może nie będzie to dzieło, ale miło że w końcu coś wydarzą, miło że wrócili bo to jeden z moich najbardziej ulubionych zespołów:D

      Usuń
  2. W Toxic Taste Rolf (a raczej T.T. Poison) tylko grał na gitarze, wokalistą jest Marc Acid.

    OdpowiedzUsuń
  3. A ja mam wrażenie że Marc Acid to że Rolf tylko strzelił sobie dwie foty:D strasznie podobnie brzmi ten Marc do Rolfa:P

    OdpowiedzUsuń
  4. Ralf Scheepers też został ściągnięty do Gamma Ray bo kogoś wokalnie przypominał no i nie zapominajmy o takim zespole Savage Circus ;) Tam wokalista tez oryginalnością głosu nie grzeszy ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Hehe no racja:P Ale Jens Carlsson wg mnie ma nieco inny głos niż Hansi Kursch. Wg mnie ostrzejszy, bardziej podchodzący pod ostrzejsze granie. Słychać to najlepiej na "Evolution Purgatory":P A tak w ogóle wiesz coś na temat Persuader? Milczą już od kilku lat, wiem tylko tyle że pracowali nad nowym albumem:P

    OdpowiedzUsuń