Najnowsze dzieło projektu muzycznego Cristiano Filippiniego, czyli Flames of Heaven, to jedna z tych płyt, które typowałem jako mocnego kandydata do tytułu albumu roku. Dlaczego? Debiut z 2020 roku był bez wątpienia jednym z najlepszych krążków w tamtym okresie w kategorii melodyjnego power metalu. Drugi album – „Symphony of the Universe” – ukazał się dziś, 14 listopada, nakładem Limb Music. To wciąż muzyka stojąca na bardzo wysokim poziomie: rasowy melodyjny power metal z domieszką hard rocka i dużą dawką emocji. Owszem, efektu „wow” już nie ma, ale Cristiano udowadnia, że jego zespół pozostaje czołowym graczem w swojej niszy.
Ta lekkość, podniosłość, finezyjne partie gitarowe oraz ogromny ładunek emocjonalny to elementy, które definiują brzmienie Flames of Heaven. Cieszy również fakt, że skład pozostał niezmieniony. Na pokładzie mamy wciąż utalentowanego wokalistę Marco Pastoriniego, który nadaje całości lekkości, majestatu i przebojowości. To jego głos sprawia, że płyta pulsuje życiem i porusza słuchacza od pierwszych sekund.
Do tego dochodzą pomysłowe i świetnie zrealizowane partie gitarowe duetu Filippini / Vioni. Muzycy stawiają na klasyczne rozwiązania, lekkość, momentami rockowy pazur oraz dużą melodyjność. Wyraźnie słychać dbałość o różnorodność, elegancję i dopracowanie szczegółów. Całość spaja klimatyczna i podniosła warstwa klawiszowa, która ponownie czaruje brzmieniem i pomysłowością. Nie można też pominąć soczystej produkcji oraz atrakcyjnej okładki, która już na pierwszy rzut oka sugeruje, czego można się spodziewać po zawartości albumu.
Ponad godzina muzyki to jednak, moim zdaniem, odrobinę za dużo. Trafiają się momenty delikatnie słabsze, które nieco obniżają ogólną dynamikę albumu. Choć nie jest to płyta tak bezbłędna jak debiut, różnica jakościowa nie jest duża.
Prawdziwy popis siły zespołu otrzymujemy w energetycznym „On the Wings of Phoenix”. To power metal w najlepszym wydaniu – esencja gatunku. Bardziej stonowany, miejscami hardrockowy „Midnight Riders” również wypada znakomicie, choć prezentuje nieco inny charakter. Kolejny pewniak do grona hitów to świetne „A Flame from the Sky” z wciągającym refrenem i chwytliwym motywem przewodnim. Szybsze bicie serca gwarantuje rozpędzone „The Power of the Stars” – właśnie na taki krój Flames of Heaven czekałem i za takie petardy ich uwielbiam. Zespół wymiata i chce się więcej. Urokliwy, utrzymany w hardrockowej aurze „When Love Burns” to piękny hołd dla lat 80. Również ballada „Don’t Leave Me Tonight” potrafi poruszyć do głębi. Potężne, monumentalne „Darkside of Gemini” przyprawia o ciarki – to kwintesencja stylu Filippiniego i jego ekipy. Prawdziwy majstersztyk. W ucho od razu wpada motyw przewodni w „Eclipse”. Klawiszowa melodia jest znajoma, wyraźnie inspirowana latami 80., i świetnie oddaje ducha epoki. Zespół perfekcyjnie balansuje między melodyjnym power metalem a hard rockiem. Kolejny znakomity riff pojawia się w „The Archangels’ Warcry”, gdzie dominuje klimat power metalu z lat 90. Czuć pasję i błysk twórczego geniuszu. „tears of Love and Hate” to solidny, choć mniej zaskakujący numer, także skręcający w stronę hard rocka. Zwieńczeniem albumu jest 9-minutowy „Symphony of the Universe”, który prezentuje najbardziej epickie oblicze zespołu. Podniosłość i monumentalność tego utworu robią ogromne wrażenie – istny majstersztyk.
Choć względem debiutu można odczuć lekki spadek, to wciąż album stojący na bardzo wysokim poziomie. Świetne wokale, duże zróżnicowanie materiału i dopracowane aranżacje tworzą znakomicie wyważoną mieszankę melodyjnego power metalu, symfonicznego rozmachu i hardrockowego temperamentu. Nie ma już tak silnego efektu zaskoczenia jak przy pierwszym krążku, ale to bez wątpienia kolejna perełka w dorobku Flames of Heaven – pozycja obowiązkowa w kolekcji każdego fana gatunku.
Ocena: 9/10

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz