sobota, 27 sierpnia 2011

WARLOCK - Hellbound (1985)

Niemiecki Warclock z Doro Pesch na czele trzymał poziom równy i przez ten krótki okres dostarczył na 4 fantastyczne albumy, z soczystym, rasowym i szczerym do bólu heavy metalem. Tak poziom i styl trzymali do końca. Ale jak wszystkie zespoły mają słabszy krążek. Najczęściej sam w sobie nie jest on zły, ale w zestawieniu z całą dyskografią, to trochę to blado wygląda. Z Warlock jest podobnie. Drugi album „Hellbound” uważam za najsłabszy krążek tej niemieckiej formacji, pomimo że album sam w sobie jest dobry, nawet bardzo dobry. Styl ten sam, znów mamy granie pod Accept, Judas Priest i Motorhead, choć najwięcej jest z kapłana. Album powstał w szybkim tempie, co nie było niczym dziwnym w tamtych czasach. Rok po świetnie przyjętym debiucie zostaje wydany drugi, z tym że już pod skrzydłem innej wytwórni. Vertigo, która należała do Phonogram. Wydano go pod okiem Henry’ego Staroste i Rainera Assmana. Skład ten sam, więc skąd ten niedosyt w moim przypadku? Zespół postawił na surowy, cięższy i bardziej agresywniejszy heavy, poświęcając przebojowość z poprzedniego albumu. Konstrukcja i styl nie ulega zmianie.


Zespołowi najwidoczniej wszedł w nawyk nagrywanie szybkich i do przodu utworów, co przedkłada się potem na czas trwania albumu, a ten trwa tyle co poprzedni 37 minut. Otwieracz w postaci „Hellbound” pod względem chwytliwego refrenu, pod względem melodyjnego i skocznego riffu przypomina oczywiście debiut. Z tym, że brzmienie gitar agresywniejsze, bardziej tutaj słychać Judas Priest, więcej ich maniery niż choćby Accept. Jedna z najlepszych kompozycji Doro w całej jej karierze. Z kolei inny jest „All night” i tutaj lekkie kręcenie nosem bo jest to nieco bardziej hard rockowe, i nie pomaga skoczne tempo i bas w stylu Accept. Dobrze to brzmi i tylko dobrze. Mamy dobrze brzmiący motyw, no i koncertowy refren. Co mi się podoba to klimat i chórki. Klasykiem Warlock i Doro, bez którego żaden koncert nie może się obejść jest „Earthshaker Rock” . Jest to szybka petarda, z dynamicznym riffem, koncertowym, wręcz proszący się o śpiewanie refren, no partie gitarowe w stylu Judas Priest z lat 80-87. Oczywiście najlepsza kompozycja na albumie. Mamy też popisowe wejście gitarzystów w „Wratchild” czego na debiucie nie było. Solówka też przyjazna dla ucha. Znów mamy te bardziej stonowane tempo, gdzie czuć feeling hard rockowy. Czyżby Point of entry? Kawałek jest zbyt łagodny jak dla mnie. Nie potrzebne złagodzono riffy i wydźwięk gitar. Co utwór ratuje? Szybsze, ostrzejsze granie w dalszej części, ale i tak jest to wciąż tylko dobry kawałek, obyło się tym razem bez fajerwerków. Judasów jest tutaj naprawdę więcej niż na poprzednim albumie i to słychać. No to strzelajcie po riffie, z jakiego okresu jP jest “Down and Out”? „Screaming For Veangence”? Celnie. To brzmienie gitar, ten bas, to tempo no i normalnie dobra kopia tamtego jP. Jest ciekawy motyw, jest znów rasowy refren, szkoda tylko że nie ma takiego przebicia jak otwieracz, czy Earthshar rocker. Bez względu na wady, jest to jedna z najciekawszych kompozycji na albumie. Niczym „Metal Gods” zaczyna się “Out of Control” . Ale kawałek dalej ma zupełnie inny wydźwięk. Judsów dalej mamy, ale kawałek jest bardziej skoczny, ma więcej dynamitu i więcej atrakcyjnych partii gitarowych. Znów mamy ciekawe skoczne tempo, znów mamy taki przebojowy, taki nieco hard rockowy refren, ale ileż w tym klimatu tamtych lat, ileż w tym szczerości. Prostota też przewija się przez „Time To Die” i znów kawałek jest tylko dobry jak dla mnie. Jest mało przekonujący motyw, jest tez taki sobie refren, który nie przykuwa uwagi na dłużej. Posłuchać i cierpliwie poczekać na kolejną kompozycję. Nie wiem czemu la „Shout it Out” przypomina mi nieco 2 pierwsze albumy Running Wild, też podobny klimat, też takie skoczne granie i też takie luzackie podejście do rozrywkowego refrenu. Kawałek jest prosty, melodyjny i na tym polega jego urok. Też nic dziwnego, ze utwór szybko przypadł mi do gustu. Tak jak na debiucie tak i tutaj mamy piękną balladę „Catch my Heart”. Ma klimat, ma ciekawy motyw i potrafi złapać za serce. Na początku kariery Doro tworzyła fajne ballady nie to co teraz, takie ciepłe kluchy.

Hellbound to kawał porządnego rasowego, niemieckiego heavy metalu. To był poziom może i nieco słabszy od debiutu, jednak i tak wyższy niż to co Doro prezentuje na solowych albumach. Nie uświadczymy już takich kompozycji jak tytułowy Hellbound czy Earthshaker Rock. Styl jaki prezentuje Warlock nie uległ zmianie, ale jest tym razem nieco ciężej, a mniej przebojowo, przez co album już nieco mniej atrakcyjny i mniej porywający. Choć znajdą się osoby co powiedzą, że poziom taki sam jak na debiucie, cóż ich sprawa. Brzmienie o niebo lepsze, ale nie tylko się to liczy. Liczy się przede wszystkim muzyka, a tutaj tylko dobra. Nota: 7/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz