DC- 4 brzmi jak nazwa ładunku wybuchowego,ale nie tym razem. To nazwa zespołu z Los Angeles, który gra hard rock/ heavy metal. Lecz nie nazwa mnie przyciągnęła lecz, osoby które wchodzą w skład owego zespołu, a są nimi: ROWAN ROBERTSON – gitara, JEFF DUNCAN - gitara, wokal, MATT DUNCAN- bas oraz SHAWN DUNCAN – perkusja. Zespół gra nie od dziś i dorobił się już 2 płyt : Volume One, Explode. A w roku 2011 kolejny album zatytułowany „Electric Ministry” gdzie produkcją zajął się Bill Metoyer. A na krążku pojawili się także goście, żeby wesprzeć muzyków przy tym albumie. Mamy tutaj Dizzy Reed z Gun's Roses, Gonzo, z Armored Saints, Erin Duncan . Choć w moim odczuciu kto by ich nie wzmocnił to i tak by nic z tego lepszego by nie wyszło. Zespół gra hard rock dość przeciętny, wzorując się na latach 80 czy tez 90. Wszystko może brzmi i ciężko, momentami porywająco, ale z tego wszystkiego jak za mgły wyłania się rzemiosło i to dość przeciętne. Ten album to kolejny przykład, że nazwiska nie grają i nie gwarantują że będziemy mieć świetny album.
Nie powiem sam otwieracz „Wrecktory” może nie jest genialny, ale zły też nie jest. Jak to intro, ma tylko zrobić dobry grunt pod dalsze niszczenie. Co tu słychać? Hmm mnie to się skojarzyło w sumie z Metaliką i to z okresu późniejszego. Tytułowy „Electric Ministry” zaczyna się niczym Hell Bent For Leather Judasów. Jasne, że więcej tutaj Judasów i Heavy metalu niż owego hard rocka. Ale to wszystko jest nie najwyższych lotów. Średniej klasy melodie, partie gitarowe i do tego jakoś mało przekonujący refren i kto by pomyślał, że grają tu doświadczeni muzycy znani z Dio, czy Armored Saints. Humor można wyczuć w „Xxx” ale to nieudolne łączenie heavy metalu z hard rockiem po prostu nie przekonuje. Wokalista nawet nie śpiewa tylko coś tam sobie wypowiada. Nie ma zbytnio na czym zawiesić ucha, no chyba że chodzi o tekst o podłożu erotycznym. Z kolei „Rock God” ma ciekawy riff, taki nieco bardziej skoczny i bardziej zapadający w głowie. Może refren nie należy do tych genialnych, ale całościowo kompozycja się broni i wypada naprawdę znakomicie na tle poprzednich utworów. Jest nieco agresji, jest nieco melodyjnej i nie ma takiego silenia się, choć i tutaj nie obeszło się bez wpadki, którą tutaj jest spowolnienie tempa w pewnym momencie. Jednak na albumie dominuje średnie i nic nie niosące ze sobą granie tak jak w „Sociopath” i nie ma tutaj nic. Tam lecie sobie coś w tle i nic z tego nie wynika. Nie ma jakieś oryginalności, nie ma jakiegoś nadzwyczajnego stylu zespołu i wszystko praktycznie sprowadza się do średniactwa, którego słuchanie jest katorgą. Choć to wszystko to nic w porównaniu z 8 minutowym „Broken Soul”. Tutaj zespół popisał się swoim brakiem pomysłów, brakiem jakieś szaleństwa czy czegoś co by mnie przyciągnęło na dłużej. Zespół próbuje sił zmieniają tempa na wolniejsze, a raz na szybsze, ale i tak nic to nie pomaga. Średni riff utrzymany w średnim tempie, i niczym nie wyróżniający się refren to cechy tego kawałka. Jak oni zdołali to ciągnąć przez tyle minut? To co wcześniej słyszeliśmy daje staje się najgorszym koszmarem który się powtarza w średnim „People” gdzie w tym jest heavy metal, hard rock, ani to nie niszczy, ani nie buja. Czyżby gitary były wyznacznikiem heavy metalu? Zespół nie myśli chyba zbytnio o tym co gra i jak odbierze to słuchać, bo gdyby mieli to na uwadze to nie wiem czy by dali taki nijaki refren i zagrali by taki mało porywający riff. Ballada w wykonaniu tego zespołu? Że co? Niezły żart, ale niestety zespół serwuje na albumie pierwszą balladę i się zwie „The Ballad of Rock'n Roll” i też nic ciekawego nie prezentuje. Dobrą sekcją rytmiczną ma „Gitter girl” i jest nieco ciekawszy riff, jest jakaś melodia, ale dlaczego ja tego nie kupuje? No znów średniactwo i nic szczególnego, granie jakiego wiele dziś jest. „25 to life” miał być chyba nieco bardziej agresywny, bardziej skoczny, ale nie jest. Bo nic z tego zamysłu zespołowi nie wyszło. No leżącego się nie kopie, ale zespół tej reguły najwyżej nie zna i dobija nas najgorzej jak może tj za pośrednictwem drugiej słabej ballady „Dirty hands”.
Uff to już koniec i Bogu dzięki. Pytanie jakie się nasuwa: jak można było wypuścić taki krążek? Czy muzycy nie słyszeli co nagrali? Toż to gniot roku. Nie ma tutaj nic co by zaciekawiło słuchacza. Dc4 to tylko chwytliwa nazwa zespołu i nic więcej. Nie znajdziecie tutaj melodii, ciężaru, nowości, ciekawych pomysłów. Rada dla tych którzy nie słuchali: trzymać się z daleka. Nota : 2/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz