niedziela, 21 sierpnia 2011

EDGUY - Hellfire Club (2004)

Większość znanych mi zespołów ma taki album jak „Painkiller” w dyskografii Judas priest. Mam tu na myśli, dwa znaczenie tej frazy. Po pierwsze większość zespołów ma w swojej dyskografii najcięższy krążek, który najczęściej różni się od poprzednich albumów, po drugie większość zespołów ma w swojej dyskografii takie arcydzieło, taki numer jeden wśród wydanych swoich płyt. Judas Priest ma „Painkillera”, Iron Maiden „Fear of The Dark”, Helloween ma „The dark Ride”, a Edguy ma „Hellfire Club”.I właśnie ten ostatni krążek będzie przedmiotem mojej dzisiejszej recenzji. Niemiecki zespół prowadzony przez lidera Sammeta obraca się w melodyjnym power metalu i do czasów kiedy to wydali swój 5 album studyjny tj „Mandrake” w 2001 roku mieli wypracowany styl. Gdzie było trochę symfoniki, podniosłości i echa z Metalowej Opery Avantasii. Sukces tych krążków był ogromny, a mimo tego zespół nie miał zamiaru spoczywać w jednym stylu i tak o to nieco zmienił swój styl gry, gdzie na szóstym albumie studyjnym wydanym już pod skrzydłem Nuclear Blast zespół zmienia nieco styl na taki heavy/ power metalowy, gdzie niektóre riffy mogłyby się równie dobrze znaleźć na albumie Judas Priest. Album „Hellfire Club”został wydany po 3 latach i w tym czasie dostaliśmy koncertówkę Burning Down The Opera oraz epkę King of fools. Mój stosunek do Edguy jest taki, że nie wszystko kocham to co wydali. Najbardziej cenię Vain Glory Opera, Mandrake, The savage Poetry no i Hellfire Club, który jest najostrzejszym i taki najbardziej przyswajalnym albumem, którego cenię sobie najwyżej.

Zaczyna się z humorem, a więc zaproszenie Sammeta do jego show i do clubu piekielnego ognia. To jak brzmi riff do otwieracza „Mysteria” to od razu kojarzyć może się z Judas Priest „Painkiller” czy nawet z niemieckim thrash metalowym zespołem Kreator. Jeden z cięższych utworów jakie Sammet stworzył kiedykolwiek. Oczywiście jest świeżość w partiach gitarowych, w brzmieniu, ale same komponowanie, melodyjność i refren to styl wypracowany przez Sammeta na poprzednich albumach. A więc zaloty pod operę, jest podniosłość i chwytliwość. Wokalnie tutaj Sammet przeszedł samego siebie, gdzie słychać coś z Kai Hansena czy Roba Halforda. Są klawisze i takie motywy pasujące do stylu Edguy z poprzednich albumów. Więc jest coś nowego i coś starego i wszystko ładnie wymieszane. To były czasy, kiedy Tobias potrafił komponować killery, a także kolosy takie jak „Piper Never Dies”. I jest to jeden z ciekawszych kolosów stworzonych przez Sammeta, gdzie słychać wpływy Dio,czy Black Sabbath. Ten skoczny riff, te klawisze, ten refren no i wokal momentami też brzmi podobnie do Ronniego. Nawet klimat podobny udało się uzyskać. Tym razem nie ma takiej dynamiki, nie ma szybkiego tempa. Jest średnie tempo, jest więcej urozmaicenia, więcej ciekawszych motywów, więcej podniosłości, co słychać w refrenie, który wynosi nas wręcz ku niebiosom. Bardziej takim klasycznym utworem, taki typowym dla stylu Edguy jest „We dont need a hero”. Tak więc symfonika, melodyjny power metal i dynamiczne, szybkie granie do przodu, gdzie melodie i wesoły refren napędzają cały utwór. Kawałek w stylu Avantasii i brakuje tylko Micheala Kiske, bo to jakie klimaty, takie granie pod Helloween z okresu Keeper of The seven keys. Tym razem pozwolę sobie zwrócić uwagę na solówki, które są też zagrane z pasją i duchem Helloween. Kolejny killer na płycie. Również typowo dla Edguy zaczyna się „Down to the Devil” i słychać te elementy symfoniczne, ale są wykorzystane w najbardziej odpowiednich momentach, nie ma ich wciskania na siłę. Kawałek spodobał mi się od pierwszego usłyszenia. Ma wciągającą sekcję rytmiczną, linię melodyjną no i taki chwytliwy refren, który brzmi znajomo. Helloween? Avantasia? Stare edguy? Chyba wszystkiego po trochu. Album był promowany przez 'King of Fools” który należy zaliczyć do jednych z najlepszych utworów tego zespołu. Bardziej przebojowy, może bardziej hard rockowy, ale też jest momentami ciężko, mocno jak na pierwszym utworze. Refren też jest jest przepiękny i to dosłownie. Utwór się kończy i to właśnie refren najbardziej daje o sobie znać. Bardziej komercyjny kawałek, ale w żadnym wypadku słabszy moment na albumie. Co mi jakoś nigdy nie leżało u Sammeta to ballady i jedną z nie wielu które mogę słuchać z zapalniczką w ręce jest „Forever”. Jest piękna i to nie tylko przez spokojne tempo, romantyczne dźwięki czy chwytający za serce refren. Na albumie jednak przeważają takie kompozycje jak „Under The Moon”, gdzie dominują ciężkie partie gitarowe i duża dawka melodii na czele z chwytliwym refrenem. Jeden z moich ulubieńców na płycie gdzie Edguy łączy swój stary styl z stylem Judas Priest, czy Gamma Ray. Edguy do dziś znany jest przede wszystkim z żartobliwych tekstów i takiego luzackiego podejścia do tego co robią. Również i tam poważnym i bardzo ostrym i nieco mroczniejszym albumie znalazł się taki kawałek, a jest nim „Lavatory Love machine” i jest to dobry kawałek, skoczny i taki radosny. Dla mnie tylko dobry, bo wolę taką Mysterię czy Down The devil. Prawdziwą petardą power metalową jest”Risses of the Morning Glory”. Naprawdę szybkie tempo, bardzo melodyjny riff i znów coś z Helloween słychać, ale to nie pierwszy raz. To były lata największej świetności zespołu i geniuszu Sammeta. Dalej mamy przerywnik z motywem „Down To The Devil”czyli nic nie wnoszący „Lucifer in Love”. Dalej mamy podniosły i utrzymany w takim dość średnim tempie „Navigator”i znów mamy stary Edguy. Całość zamyka ballada” Spirit will remain” odegrana z przepychem i ze wsparciem Orkiestry Balmberg i to musi robić wrażenie. Można też trafić na edycję, gdzie mamy bonusowe utwory "Children Of Steel" czyli kawałek który pojawił się na demie, oraz "Mysteria" z gościnnym udziałem Mille Petrozzy z KREATORa na wokalu. I poziomem one nie odbiegają od całego albumu.

„Hellfire Club” to doskonały album i najlepsze dzieło Sammeta jako lidera Edguy, gdzie do wypracowanego stylu dodał trochę świeżości, trochę ciężaru i trochę humoru i tak o to otrzymaliśmy prawdziwą perłę. Sammet jako wokalista i kompozytor tutaj rzucił na kolana. Z tym albumem zespół zmienił nieco styl, choć formuła pozostała. I dalej też będzie zmiana nieco stylu i do dziś nie mogę pojąć owego ruchu. Po co zmieniać coś co jest genialne i nie mal perfekcyjne? Hellfire Club jest wypełniony po brzegi killerami, wypełniaczy nie uświadczono, a materiał jest dość urozmaicony. Zespół nigdy przedtem ani potem tak nie grał. Najlepszy album Edguy. Nota: 9.5/10

3 komentarze:

  1. W mojej opinii album na podobnie dobrym poziomie co "Vain Glory Opera"."Mandrake" też jest niezły.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Te co wymieniłeś to właściwie klasyka EDGUY i szkoda tylko że Tobias zboczył z tego grania na rzecz rocka :/ "Hellfire Club" to wg mnie najcięższy album EDGUY i w takiej konwencji najbardziej mi się podobali :D

      Usuń
  2. Ja lubię jeszcze infantylny do bólu "The Savage Poetry" i myślę, że Tobi dla dobra przyszłości powinien spojrzeć w przeszłość. Również wkurzył mnie nową Avantasią, którą stanął okrakiem między gatunkami i nie wie,gdzie iść. Oczywiście lubię eklektyzm, ale raczej nie mamy z nim do czynienia w tym przypadku. Niektóre numery brzmią jak odpady z "Age Of The Joker" i mam wrażenie, że to wszystko jest tylko dla kasy, gdyż nie da się nie zauważyć, że działania marketingowe promujące projekt są pokaźnych rozmiarów.

    OdpowiedzUsuń