czwartek, 25 sierpnia 2011

HIGHLORD - The dead of artist (2009)

Są zespoły, które wypada znać choćby z nazwy, gdyż to co prezentuje dany zespół najlepiej przemilczeć. Jak dla mnie takim zespołem jest włoski Highlord grający power metal. Zespół działa na scenie ładnych kilka lat i dorobił się kilku płyt i często jest wymieniany wśród potęg tamtego kraju z tego gatunku muzyki. Potencjał mają i doświadczenie w sumie też, bo zespół został założony w 1996 roku, a pierwszy krążek ukazał się 3 lata później. Ja jednak ciągle staram się do nich przekonać. Moja przygoda z tym zespołem zaczęła się od coveru Helloween, który okazał się na tyle dobry, ze zagłębiałem się potem w dyskografię i dziwne bo to nie jest takie granie jakiego można by się spodziewać. Mam na myśli poziom prezentowanej przez nich muzyki, jest średni i właściwie tak trzymali przez większość albumów. I dopiero album z roku 2009 tj „The Death Of The Artists”, którego tytuł sugerowałby koniec działalności zespołu, ale wciąż zespół jest aktywny i pierwszy raz w szczytowej formie. Muzyka na tym albumie nasuwa na myśl, gdzieś Secret Sphere, gdzieś Rhapsody, a gdzieś nawet Silent Force. Po raz pierwszy w ich muzyce słychać takie wyraźne ślady progresywnego metalu i pierwszy raz płytę wysłuchałem do końca i nawet mi się to spodobało, choć trzeba ustrzec każdego czytelnika. To nie jest jakieś genialne granie, tutaj nie uświadczymy geniuszu, to jest dobre granie, melodyjne i w miarę chwytliwe, a więc coś dla mało wymagających słuchaczy.

Prosty riff, a przede wszystkim melodyjny słychać w otwieraczu „Simple man”, gdzie zespół najwyraźniej wyciągnął wnioski ze wcześniejszych nie powodzeń. Mamy i szybsze fragmenty, ale też i nieco wolniejszych, bardziej nastawionych na klimat. Refren troszkę zalatuje mi pod Stratovarius i Silent Force. Co ciekawe partie klawiszowe, które słychać w tle to Dark Moor ten neoklasyczny, którego można było choćby uświadczyć na „Tarot”. Solówki Stefano Droetto, krótkie bardziej zwarte, bardziej przemyślane, bez zbędnych popisów. Na plus nawet chwytliwy refren, o co było ciężko w kompozycjach tego zespołu. 'Every Thrash of Me” nazwa sugeruje Thrash i w sumie gdzieś tam w riffie jakieś elementy zespół przemycił. Kompozycja nieco ostrzejsza, bardziej progresywna co słychać w klawiszach. Bardzo podoba mi się to skoczne tempo i ten taki obstukany refren, bo gdzieś podobny słyszałem. Każdy znajdzie coś dla siebie, bo jedni usłyszą Sacret Sphere, a inni choćby tak jak ja Stratovarius , co słyszę zwłaszcza w sekcji rytmicznej. Dobra dynamika i chwytliwe melodie i mamy jeden z mocniejszych kompozycji na albumie. „Cantitacle Of Flesh” tutaj jeszcze więcej tego Stratovariusa słychać. W brzmieniu, w melodiach, w wokalu, w klawiszach. Refren zaś podciągnąłbym do Silent Force. Nieco słabsza kompozycja, bo gdzieś tempo nieco siadło, gdzieś zatracili energii po dwóch kompozycjach. Honor utworu ratuje jeden z najlepszych refrenów na płycie, taki nieco bardziej podniosły i mający odpowiednie szybkie tempo. Ogólnie album zdominowały ciepłe i takie nieco lżejsze melodie, nawet bardziej rockowe co słychać w „It takes No Passion” i może nie jest to jakieś genialne, ale to totalne dno też nie. Zwłaszcza warstwa instrumentalna mi się podoba, taka nieco bardziej przemyślana i bez tego silenia się na power metal. Jeden z takich bardziej komercyjnych kawałków na albumie. Jednak lepiej zespół brzmi w takim tytułowym „The death of artist” i tym razem główny motyw, melodie, partie klawiszowe przypominają mi choćby Pegans Mind i Symphony X, za którymi nie przepadam. Jakoś to nie wpłynęło to na moje zdanie o tym utworze. Jest ciekawy motyw, czy riff taki nieco cięższy i zarazem taki bardziej progresywny, ale jest to na swój sposób chwytliwe. Bardzo udane udaje się wpleść tutaj nieco wolniejsze fragmenty. Refren też taki bardziej rockowy, taki chwytliwy i znów szybko wpada to w ucho. Helloween, Stratovarius, Silent Force można usłyszeć w „Dance in a flame” i jest to jedna z takich szybszych petard, jedna z takich która się wybija ponad przeciętność. Mamy szybką pędzącą wręcz sekcję rytmiczna, mamy łatwo w padający w ucho riff, a sam refren też jest przebojowy. Czyżby powrót do poprzedniego stylu? Może i tak, ale w tamtym stylu zespół jakoś nie dał mi takich hiciorów. Solówki wreszcie świadczą o gatunku, w jakim zespół się obraca, bo poprzednie troszkę wprowadzały w błąd. Dobrym kawałkiem jest „The scream” Słychać tutaj neoklasyczne patenty w główny motywie. Jest dobre tempo, jest skoczność i nawet przyjemny dla ucha refren. Dobry rozluźniający kawałek, choć po taki wstępie jaki tutaj mamy należało oczekiwać jednak czegoś więcej. Dobrze też brzmi „Slave of darkness”, gdzie też jest dość ciekawa melodia, jest nieco agresji w momencie zwrotek i dobra sekcja rytmiczna. Dobry melodyjne power metal z chwytliwym refrenem, a tyle dobrych refrenów u tego zespołu w życiu nie uświadczyłem. Całość zamyka nieco nijaki, taki bardziej rockowy „Queen in My pocket”.

To szybki rachunek, plusy? Szata graficzna, brzmienie, które jest takie ciepłe i takie bardziej hard rockowe, forma muzyków w tym wokalisty, niecały 40 minut muzyki, no i same kompozycje takie bardziej przekonujące, są bardziej atrakcyjniejsze, bardziej przebojowe. Minusy? To wciąż rzemieślnicze granie, ale to zespół właśnie prezentuje od początku swojej kariery i nawet progresywne patenty jakoś tego nie zmieniły. Ale coś jednak to wszystko dało. Co takiego? Najlepszy album zespołu Highlord. Nota: 7/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz