środa, 26 października 2016

PRETTY MAIDS - Kingmaker (2016)

Czy tylko ja odnoszę wrażenie, że Pretty Maids zatracił gdzieś swoją moc i nie powtarzalność po odejściu klawiszowca Alana Owena? W końcu to z nim nagrano najlepsze płyty i to on też nadawał odpowiedniego charakteru zespołowi i jego muzyce. Te charakterystyczne, wysunięte klawisze, które stanowiły trzon kompozycji zespołu i przesądzały o melodyjności danych utworów. Tego mi brakuje na ostatnich płytach Pretty Maids. „Kingmaker” czyli najnowszy album duńskiej formacji powiela ten błąd.

Można odnieść wrażenie, że zespół odszedł jakby od metalowego brzmienia na rzecz bardziej hard rockowego charakteru. Niby Pretty Maids dalej daje sobie radę i nagrywa całkiem solidne płyty, ale to już nie to samo z Owenem za klawiszami. „Pandemonium” mimo swojego hard rockowego feelingu potrafił zaskoczyć mocnymi kawałkami. Kolejne wydawnictwa były jakby pozbawione tego i są bliżej hard rockowemu charakterowi. Zespół niestety nic nie zmienił w tej kwestii i najnowsze dzieło w postaci „Kingmaker” to dzieło bardziej hard rockowe i bardziej w stylizacji ostatnich płyt. Nie ma zaskoczenia, nie ma świeżości, nie ma heavy metalowego pazura, a przede wszystkim nie czuć, że to płyta Pretty Maids. Gdyby nie głos Atkinsa, to ciężko tutaj mówić o kolejnym albumie duńskiej formacji. Szkoda, że zespół zatracił jakby swój charakter, swoją tożsamość. Chris Laney jako nowy klawiszowiec jest jak dla mnie nie wyraźny i za bardzo schowany. Kolejnym słabym punktem nowego krążka jest przebojowość, która kuśtyka. Plusem jest na pewno brzmienie, które jest soczyste i wyrównany poziom zawartości. Nie ma jakiś takich nudnych kawałków, co sprzyja płycie, ale nie ma też powodów do zachwytów.

Otwieracze zawsze były powodem do dumy i dawały sporo radości. Jednym słowem były to mocne uderzenia, które potrafi rzucić słuchacza na kolana. „When God took a day off” na pewno jest jednym z mocniejszych kawałków na płycie. Ma mocniejszy riff, szybsze tempo, ale nie jest to jakaś petarda czy najlepszy utwór od czasów „Red hot and heavy”. Na pewno utwór zasługuje na uwagę i w sumie szkoda, że album nie zdominowały tego typu utwory. Ken Hammer to oprócz Ronniego drugi oryginalny członek zespołu, który potrafi stanowi o charakterze muzyki granej przez Pretty Maids. Nagrał wiele ciekawych kawałków i stworzył wiele klasycznych riffów. Ostatnio brakuje nieco polotu i jakiejś pomysłowości. „Kingmaker” na pewno jest nieco ostrzejszy, ale jednocześnie taki mało wyrazisty. Mimo tego jest to jeden z ciekawszych kawałków na albumie. Album promował bardziej hard rockowy „face the world” czy bardziej komercyjny „Humanize me”. Solidne kawałki, które są w cieniu wielkich hitów jakie stworzył zespół na przestrzeni lat. „Bull's Eye” to nieco żywszy kawałek, który ma w sobie heavy metalowy pazur. Przypominają się stare dobre czasy i taki pretty maids już bardziej sobie cenię. Prawdziwą petardą jest bez wątpienia „King of the right here and now”, który przypomina mi czasy „Planet Panic”. Mocna rzecz, która pokazuje że zespół grać mocniej jeszcze potrafi. „Heaven's little Devil” to rockowy kawałek, który nadaje się do radia. Szkoda, że zespół bawi się w takie popowe granie. Na uwagę zasługuje mroczniejszy i bardziej pomysłowy „Civilized Monsters”, który też zaskakuje energicznym riffem. Ten utwór porywa dynamiką i zadziornością. „Sickening” też należy do mocniejszych momentów na płycie. Zamykający album „was that what You wanted” ma nieco nowocześniejszą formę i również nieco ostrzejszy riff.


„Kingmaker” to solidne dzieło, który pokazuje że Pretty maids mimo swoich lat wciąż trzyma poziom. Szkoda, że muzyka stała się bardziej komercyjna, bardziej hard rockowa, a mniej metalowa. Brakuje mi Alana Owena, brakuje mi tych charakterystycznych klawiszy i klimatu. Pozycja skierowana do zagorzałych fanów Pretty Maids, a także fanów hard rocka.

Ocena: 7/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz