sobota, 3 września 2011

KING DIAMOND - The eye (1990)

Patrząc i słuchając solowe dokonania Kinga Diamonda, ciężko właściwie dostrzec różnice w stylu. Choć trzeba przyznać, że nie tylko warstwa liryczna się zmieniała. King Diamond właściwie od Fatal Portrait grał tak samo, ale drobne zmiany zaszły wraz z 5 studyjnym albumem „The Eye”. King wplótł do swojej muzyki klawisze i wszystko stało się bardziej przebojowe, bardziej melodyjne. Pomimo, ze wciąż mamy heavy metal z elementami progresywnymi i tzw horror metal, to jednak gdzieś w muzyce Kinga przejawia się hard rock. Prace nad następcą „Conspiracy” trwały woku 1990.Producenci i muzycy ci sami,a muzyka jednak bardziej urozmaicona. Jest łagodniejsza, bardziej melodyjna, przebojowa, w której to klawisze odgrywają znaczącą rolę. Klawisze w przypadku Kinga są czymś nowym. Tak słychać styl do którego przyzwyczaił nas King, tylko bardziej wzbogacone i bardziej przebojowe. Dla jednych krok na przód i rozwinięcie skrzydeł, dla drugich zdrada heavy metalu na rzecz komercji. Nie będę się spierał, że nie jest to komercyjny album, bo w rzeczywistości jest. Materiał na tym albumie jest lżejszy, bardziej melodyjny i nie jest to komercja w stylu Bon Jovi i innych zespołów. Opowieść znów straszna i tym razem rozbita jest na trzy opowieści, które łączy motyw naszyjnika z tytułowym okiem, które widziało zło wyrządzone przez Kościół w erze inkwizycji i palenia wiedźm. Wracając do brzmienia, niektórzy zarzucają, że mamy na albumie automat perkusyjny, czy to prawda nie mnie to jest osądzać. Choć wytwórnia Roadrunner okroiła budżet na ten album, co zresztą widać po skromnej okładce, czy brakiem politowania albumu teledyskiem, to i tak King Diamond stworzył jeden z najlepszych albumów i nie będę ukrywał, że to mój ulubiony album byłego wokalisty Mercyful fate.

Album promował tylko singiel „Eye of the Witch”, który otwiera ten album. Historia opowiada o tym jak King pewnej nocy odkrył naszyjnik z okiem i przekonał się o jego mocy i o złu, które tkwi w nim. Muzycznie King przeszedł sam siebie. Jest niesamowity klimat, który jest budowany tempem, melodiami i klawiszami. Ba powiedziałbym że panuje taka nieco gotycka atmosfera. Klasyk, który trwa nie całe 4 minuty. Słychać tez od pierwszych minut, że styl Kinga został wzbogacony, bardziej dopieszczony i urozmaicony i ta drobna zmiana wyszła zespołowi i jego muzyce na dobre. Co mi się podoba w tym utworze, to prosta i łatwo wpadająca w ucho melodia wygrywana przez klawisze, która przypomina ścieżkę dźwiękową Koszmaru z ulicy wiązów. Do tego mamy chwytliwy refren, który na koncercie śpiewa publiczność. Geniusz także słychać w „The trail” gdzie mamy tajemniczy klimat, posępne tempo. Ale muzycznie kawałek ma dwa oblicze, bo jest mrocznie i posępnie, ale jest też dynamicznie i melodyjnie i w obu przypadkach jest genialnie. Tematycznie kawałek opowiada o inkwizytorze Nicholasie De La Reymie, który nie tylko osądzał, ale też torturował młodą dziewczynę,którą podejrzano o kontakty z szatanem. Co ciekawie teatralność i klimat grozy tutaj osiąga wysoki poziom. Tym razem King zagrał dwie postaci, zarówno dręczyciela jak i dziewczynkę i muszę przyznać, że wyszło mu to genialnie. Ale takie rzeczy ze swoim wokalem potrafi robić tylko King Diamond. Kolejnym klasykiem z tego albumu jest „Burn” gdzie znów słychać dużą rolę klawiszy. Sam kawałek jest bardzo dynamiczny, melodyjny i chwytliwy, co jest dość rzadko spotykane w muzyce Kinga. Jest szczypta szaleństwa, jest sporo energii i ciekawych motywów jak choćby „Higher, burning higher”. Utwór oczywiście opowiada o paleniu czarownicy na sztosie przez lud. Najbardziej mnie na tym albumie przeraził „Two little Girls”, który z metalem za wiele do czynienia nie ma. Jest tu tylko melodia wygrywana przez klawisze, jest mrok nie tylko w melodii, ale też w wokalu Kinga. Tym razem utwór opowiada o tym jak dwie małe dziewczynki odnajdują owy naszyjnik w popiołach wiedźmy. „Into the Convent” też jest mroczny i też jakby bardziej stonowany, niż szybki i pędzący do przodu. Oczywiście mamy znakomity riff, który przyprawia o dreszcze, mamy też sporo atrakcyjnych melodii. Inaczej też brzmi „Fater Picard” gdzie coś z hard rocka da się wyłapać. Sam kawałek taki dość pokręcony, ma taki dość oryginalny riff, który nieco inaczej brzmi niż pozostałe. Nie ma takiej przebojowości, nie ma takiej dynamiki, a mimo to utwór ma w sobie ciężar i ostrość. Kawałek opowiada o ojcu który w 1625r w Louviers zmusza zakonnice, aby przeprowadziły okultystyczne praktyki. Coś na miarę otwieracza jest „Behind The walls” gdzie jest bardziej na stawione na przebojowość, na melodyjność, dlatego znów mamy wyeksponowane klawisze. Kolejny killer i jedna z moich ulubionych kompozycji maestro Diamonda. Dalej mamy poruszaną tematykę, że za murami pewnego opactwa odprawiana jest czarna magia. Zaskoczenia nie ma w „The Meetings” bo i po co? Mamy dalej mrok, dalej mamy melodyjne partie gitarowe i styl do jakiego nas przyzwyczaił King Diamond. Tematycznie kawałek tyczy się zabijania dzieci. Na albumie znalazło się miejsce na balladę instrumentalną w postaci „Insanity” gdzie Andy Laroque pokazuje nie pierwszy raz jaki znakomity z niego gitarzysta. Bardzo mocnym kawałkiem na albumie jest również"1642 Imprisonment" który skomponował Andy i znów dominuje przebojowość, melodyjność i takie łatwo wpadające w ucho granie. Całość zamyka kolejna znakomita kompozycja, która zaliczam do moich ulubionych z tego albumu, mowa o „the Curse” gdzie mamy skoczne tempo i prosty i szczery motyw, który łatwo zapada w pamięci. Jest to najdłuższa kompozycja na albumie, bo liczy sobie prawie 6 minut, a przez ten czas dzieje się bardzo dużo, ale tego trzeba posłuchać.

„The Eye” to jeden z najlepszych albumów Kinga Diamonda. Bardziej komercyjny, bardziej przebojowy, gdzie mamy wyeksponowane melodie, mamy po raz pierwsze w muzyce Kinga klawisze. Dla jednych będzie to powód do narzekania dla innych do zachwalenia. Ja uważam, że ta drobna zmiana wyszła muzyce Kinga na dobre, o czym świadczy ten album. Poziom jest wysoki tak jak na „Them” i „Abigail”. Kompozycji słabej nie wykryto. Duży plus za historię i klimat. Rok 1990 to nie tylko Judas priest, to także Kind Diamond, który tym albumem zamyka swój najlepszy okres, lata 80, w których to powstały jego legendarne albumy. Arcydzieło. Nota: 10/10

GAMMA RAY -Powerplant (1999)

Bo nie jest to tylko muzyka, to droga życia. Piękne motto, czyż nie? Jaki zespół i jaki album powinien przyjść na myśl? Gamma Ray i „Powerplant”. I jak to bywa w przypadku Gamma Ray, nie ma dwóch takich samych albumów. Jasne styl i sama koncepcja grania jest ta sama, ale każdy album jest inny. „Land of the Free” – bardziej magiczny, bardziej podniosły, tematyka fantasy, „Somewhere...” nieco ostrzejszy, bardziej dynamiczniejszy, tematyka s-f, „Powerplant” cięższy, agresywniejszy, słychać inspirację Judas Priest, poza tym mamy bardziej rozbudowane kompozycje, co tez jest pierwszy raz w przypadku GR. Mamy 3 kompozycje nieco krótsze, a tak to minimum 6 minut trwa utwór. Jak to bywa na scenie metalowej, każdy zespół przeżywa upadki i wzloty ,każdy kiedyś musi coś nowego wprowadzić do swojej muzyki,aby była ona bardziej przystępna, bardziej porywająca no i spełniała wymagania fanów i brzmiała nieco świeżej. Cóż dla Kai i Gammy Ray przyszedł okres w, którym Hansen postanowił troszkę wlać do swojej muzyki nieco świeżości, sporo energii no i ciężaru. Lider zespołu chciał aby jego zespół zaskoczył fanów czymś nowym, chciał udowodnić,że zespół się rozwija I myślę, że to mu się udało. Choć nie należy oczekiwać jakiś drastycznych zmian stylu po tym albumie. Na nowy krążek zespołu przyszło czekać fanom 2 lata. Po Sois każdy miał na pewno niedosyt po niezbyt idealnym albumie, w którym było sporo słodkości i momentów, które nużyły. Tak więc Kai miał szanse naprawiać to co zrobił,czyli dostał szanse powalenia fanów na kolana. Ale czy tego dokonał? O tym za kilka paragrafów...

Produkcją albumu zajął się Kai i Dirk. Okładkę na której widać już znaną postać GR, a także piramidę przypominającą „Poverslave” narysował Darek Riggs, który narysował okładki do kultowych albumów Iron maiden. W sumie widać podobieństwo tytułów GR i IM tym razem – Powerplant – Poverslave. „Powerplant”w porównaniu do poprzedniego albumu jest bardziej dopracowany pod względem brzmienia, kompozycji, a także słychać zwyżkową formę muzyków, począwszy od Dana Zimmermanna, kończąc na Kai'u Hansenie, który z każdym albumem śpiewa coraz lepiej. Tematycznie Powerplant jest kontynuacją tematyki s-f i fantasy.

Różnie to było u Gamma Ray z tymi otwieraczami. A to intro, a to balladowe wejście, a to ostro z kpoyta. Tym razem Kai przeszedł sam siebie. Otwieracz „ Anywhere in the galaxy” może od razu nasuwać klimaty”Painkillera” Judas priest. Jedni potraktują to jako kopiowanie pomysłów od innych, a inny uznają to za znak geniuszu. Szczerze bliżej mi do tej drugiej grupy. Poza judasami słychać tutaj thrash metal w początkowej fazie, gdzie mamy taki riff zbliżający się po takie granie. Wejście jest godne uwagi, podniosłe z klawiszami w tle. Sekcja rytmiczna jest lepsza niż na poprzedniczce, zresztą jak cała reszta. Tak może i jest ciężki i ostry riff rodem z Painkillera. Ale jest to dalej Gamma Ray. Przebojowa i porywająca nie tylko w partiach gitarowych, ale także w refrenie. Tak kawałek bardzo dynamiczny i melodyjny, czyli to do czego przyzwyczaiła nas ekipa Kai Hansean. Udanie wyszło nawiązanie do tematyki z poprzedniego albumu, czyli s-f. Co jest pewną taką nowością, to dłuższe kompozycje. Ów otwieracz trwa 6 minut i pewnie się zastanawiacie, co spowodowało to wydłużenie kompozycji? Ano mamy więcej popisów gitarowych, solówki są dłuższe, bardziej atrakcyjniejsze dla ucha. Mamy piękne pojedynki Kai z Henjem. Kolejnym utworem autorstwa Hansena na tym albumie jest „Razorblade Sigh”, który jest już takim bardziej typowym kawałkiem dla Hansena i Gamma Ray, gdzieś porzucono granie pod Painkillera i grają bardziej w stylu do którego nas przyzwyczaili. Przede wszystkim, mamy rozpoznawalny dla Kai riff, taki nieco skoczny, taki przebojowy i bardzo melodyjny. Jest to jeden z krótszych utwór na płycie i zarazem jeden z tych, który idealnie by się nadawał na singla. Znów chwytliwości i przebojowości co niemiara, co zresztą słychać przez cały utwór jak i przez cały album. 5 minut i też sporo się tutaj dzieje, sporo ciekawych motywów się przewija przez ten krótki utwór. W sumie w podobnej stylistyce jest utrzymany „Send Me a Sign” autorstwa Henja Richtera. Tutaj słychać analogiczny riff co w „I want Out”. Klasyk i do tego często grany na koncertach. Znów nieco krótsza kompozycja, ale nie zmienia faktu, że to klasyk Gamma Ray. No i często fani pomijają „Strangers in The Night” gdzie oprócz Hansena, również Zimermann ma swój udział. Znów mamy dłuższy utwór, znów mamy Judas priest i „Painkiller”, znów mamy szybką petardę i znów killer. Jedna z najlepszych kompozycji na tym albumie, ze ciekawymi zmianami temp, melodii, to jest cała Gamma Ray. Dobra, teraz pora ściągnąć obuwie z nóg i przejść do ogrodu grzeszników. „Gardens of the Sinner' to kolejny klasyk ekipy Hansena, który również trwa 6 minut. Słychać patenty z „Walls of Jerycho” i utwór trzeba przyznać, nieco inny niż pozostałe, bo taki bardziej stonowany, bardziej...koncertowy. Pewnie każdy z was się zastanawiał jakby to było gdyby gamma grał nieco pod thrash? No cóż możecie się przekonać i to właśnie dzięki „Short as Hell”, który jest najcięższą i najostrzejszą kompozycją na albumie, a także w historii zespołu. Słychać w tym utworze przede wszystkim inspirację Megadeth. Kai nie tylko wygrywa taki riff pod ten zespół, ale i śpiewa pod Dava Musteina. No oczywiście kolejny killer na albumie. Gamma Ray weszło w krew granie coverów. Tym razem wybór padł na popowy Pet Show Boys i ich znany hit z lat 80 - „Its a sin” i może nie jest to taki killer jak poprzednie kompozycje, ale pasuje do stylistyki zespołu, jak i klimatu albumu. Kawałek łagodny, skoczny i bardzo melodyjny. Fajnie urozmaica i rozluźnia materiał na tym albumie. Było Heavy Metal is the law, był hołd dla metalu w postaci „Heavy metal mania” a teraz Kai dorobił się własnego hymnu metalowego - „Heavy Metal Universe”. Kawałek ma oczywiste zaloty pod Manowar, ale czy kogoś to rusza? Mnie nie, ważne że kawałek buja i chwali metal. Kompozycja obowiązkowa, jeśli chodzi o koncerty zespołu. Drugą kompozycją autorstwa Richtera „Wings of Destiny” Wiem, można zarzucić jej cukier, słodkość i zgadzam się z tymi osądami. Ale kawałek ma swój urok. Choćby podniosły i tajemniczy refren, a także naprawdę dynamiczną warstwę instrumentalną. To jest Gamma Ray do jakiej zespół nas przyzwyczaił i gdzieś znów przepadło granie pod Judasów lub pod Manowar. Na albumie znalazło się także miejsce dla kompozycji Schlachtera -”Hand of Fate”. Utwór wyróżnia się spośród innych, a to choćby za sprawą bardziej stonowanego tempa, bardziej podniosłego i bajecznego wydźwięku. Gdzieś echa starego Judas Priest są słyszalne, zwłaszcza to słychać w wokalu Hansena i w momencie zwrotki. Można rzec kolejna nie doceniona kompozycja. O końcu świata się mówi nie od dziś, filmów katastroficznych jest pełno, utworów poświęconych tej tematyce tez jest pełno, ale tylko koniec świata wg Kai Hansena mnie zniszczył totalnie. „Armageddon” to dla mnie najlepsza kompozycja na tym albumie, choć takową jest ciężko wybrać z tego przemyślanego i wyrównanego materiału. Armgeddon zaczyna się przede wszystkim ciekawym motywem i z tego właśnie słynie Kai, z genialnych łatwo wpadających motywów. Dalej już mamy czystą galopadę i power metalową jazdę bez trzymanki. Pod tym względem jest to najszybsza kompozycja na albumie. Przez te 9 minut dzieje się bardzo wiele, spora dawka melodii, pięknych pojedynków na solówki, motywów i chwytliwego refrenu. Gamma Ray w czystej postaci. To nie jest jednak koniec świata, a koniec albumu.


Gamma Ray udowodniła tym albumem kilka niezbytych faktów. Stanowią czołówkę power metalowego grania. Między muzykami panuje niezwykła chemia to słychać i widać. Dzięki zrozumieniu przetrwali w tym składzie po dzień dzisiejszy. Udowodnili też tym albumem, że jak mało kto trzymają poziom i nie upuszczają się. Od momentu Land of the Free nie nagrali, aż po dzień dzisiejszy gniota, co też świadczy o klasie zespołu. „Powerplant” jest bardziej dopracowanym albumem, bardziej przemyślanym i nie ma w nim wad. No chyba że ktoś, nie lubi wokalu Kaia, nie lubi cukru w „Wings of Destiny”, czy tez coverów popowych utworów. Jak przystało na elektrownię, jest sporo energii, chwytliwych melodii, porywających refrenów. Gamma Ray tym albumem rozpoczęła nowy etap, a mianowicie cięższej,ostrzejszej muzyki i nie będzie miejsca dla wesołej Gammy ray, o czym będą świadczyć dwa następne albumy. Album został dobrze wyważony i pozbawiony nudnych momentów. Powerplant jest prawdziwą wylęgarnią hitów: Send me a Sign, Razorblade sigh, Gardens of the sinner,Heavy metal universe czy Armageddon są to naprawdę kultowe kawałki, które przesądzają o tym że to Gamma Ray jest wymieniania wśród najlepszych zespołów power metalowych. Nota: 10/10 i dla mnie jest to jeden z najlepszych albumów Gamma Ray.

GAMMA RAY - Land Of the free (1995)

Po wydaniu Insanity And Genius zespół zagrał klika koncertów i wydał koncert Lust For Live, który jest ostatnim wydawnictwem z Ralfem Sheepersem na wokalu. Przyczyną odejścia Ralfa było to ,że chciał on dostać posadę wokalisty Judas Priest, ale judasi nie wybrali jego tylko rippera, no a poza tym jak Kai wspominał w wywiadach, Ralf mieszkał daleko od pozostałych członków zespołu, no i tak dla Ralfa zakończył się okres śpiewania w Gamma Ray, ale na szczęście ten świetny wokalista nie poddał się i założył zespół, który czerpie bardzo dużo z Judas Priest, mowa o Primal Fear, ale to już osobny temat. Kai i spółka długo szukali godnego następce Ralfa, wokalisty, który będzie śpiewał z miłości do muzyki, no i co ważne doda sporo świeżości i mocy zespołowi, ale najważniejsze było żeby pasował do stylu jaki grał zespół. Długo szukali, nawet myśleli o byłym wokaliście Helloween- Michealu Kiske, ale on miał metalofobie no i wybór padł na....
Hansena. Tak! Sam Kai postanowił wrócić do czegoś czego dawno nie robił , czyli do śpiewania i grania na gitarze jednocześnie. A jak wiemy wychodziło mu to naprawdę mocarnie, chodzi mi o pierwszy krążek Helloween- Walls Of jericho , na którym mamy możliwość usłyszeć popis wokalny pana Hansena z Gammy Ray. Od tamtego okresu minęło 10 lat , no i fani pomimo zadowolenia, że Kai wrócił do śpiewania, zastanawiali się czy Hansen podoła, czy nie popsuje to co do tej pory zespól wypracował sobie. Myślę, że ta diametralna zmiana, na którą tak długo czekałem wyniosła ten zespól na sam szczyt. Zespół od kiedy mikrofon po Ralfie przejął Kai , po prostu gra na bardzo, ale to bardzo wysokim poziomie, praktycznie żaden zespół nie trzyma tak długo dobrej formy jak Gamma Ray. Okres z Kaiem na wokalu to złoty okres Gammy Ray, ponieważ w tym czasie nie wydali żadnego słabego albumu, no i nagrali masę killerów, ale o tym już w najbliższym czasie.... Na razie się skupimy nad rokiem 1995- cóż to za magiczna data dla mnie. Warto wspomnieć, że produkcją zajął się Charlie Bauerfiend, a wśród gości pojawił się Micheal Kiske i Hansi Kursch.

Każdy zespół osiąga kiedyś wysoki poziom swojej formy i nagrywa arcydzieło, które wpisuje się do kanionu najważniejszych płyt metalowych w dziejach, który stały się wyznacznikiem, wzorem dla wielu zespołów, które słuchając takich płyt postanowili właśnie tak grać. Do takich albumów, które miały ogromne znaczenie dla danej sceny metalowej zaliczę: Metallica-Master of Puppets,Iron Maiden- The Number Of The Beast,Helloween-Kepper Of The seven Keys part 1 i 2 Czy w końcu Gamma Ray - Land of The Free. To są albumu, które sporo namieszały w danych podgatunkach, no i przyczyniły się do ich umocnienia.

Kai Hansen dokonał niemożliwego, pomimo tego że miał tak ogromną przerwę w śpiewaniu,to jednak pokazał, że to on jest bogiem powermetalu, że gdyby nie on to ten gatunek w ogóle by nie istniał. Pokazał wszystkim jak powinno brzmieć arcydzieło. Stworzył tak genialny krążek, że spokojnie można go postawić obok Kepperów czy Walls Of jericho. Tak, ta płyta jest jakby połączeniem tych dwóch albumów, a do tego jeszcze wmieszany styl gammy, no i efekt kapitalny.
Otrzymaliśmy wybuchową mieszankę. Album do dzisiaj robi ogromne wrażenie nie na jednym słuchaczu i do dziś jest to jeden z moich ulubionych krążków Gammy Ray. Land Of The Free ma premierę 29 maja 1995 i zrobił spore zamieszanie, bo dużo osób ciekawiło jak będzie śpiewał
Kai ,czy zmieni się styl Gammy Ray, czy zespół będzie grał ostrzej, szybciej?

Album zdobi przepiękna okładka, która pogrąża w tej mroczności , tajemniczości, normalnie ciarki przechodzą. Co jest charakterystyczne: To że mamy nowe, lepsze logo, no i widać głowę jednookiego potwora z Walls Of Jericho.

Album otwiera znakomity , kultowy i jeden z najlepszych kawałków w historii Gammy Ray- „Rebellion in Dreamlnad”, który jest oczywiście autorstwa Kai'a, jak zresztą większość utworów na tym albumie. Można by rzecz, że kawałek jest magiczny, jak cały album. Jest gdzieś ta otoczka i klimat świata baśni i fantasy. Słychać, że to nie jest ta sama Gamma Ray, co za Ralfa Sheepersa. I nie chodzi już tylko już o sam wokal. Kompozycja, może nieco przypominać choćby zakręcony i urozmaicony „Heal Me”, ale jest inny poziom, inny podkład emocjonalny. Jest właśnie niby epicko, niby walecznie, podniośle, jest też dynamika, ale kawałek nie jest ot co typową power metalową galopadą. Nie ma bezmózgiego pędzenia do przodu. Kawałek jest bardzo rozbudowany i bardzo urozmaicony, zawierający sporo atrakcyjnych dla słuchacza melodii i motywów. Kai rozwinął się nie tylko jako wokalista, gitarzysta, ale jako kompozytor. Utwór trwa 8 minut i dzieje się w nim naprawdę sporo i można by o tym pisać cały dzień, ale oszczędzę tego wam i napisze kultowy utwór Gamma Ray, który jest grany niemalże na każdym koncercie. Mniej zaskakujący jest „Man on a Misison” w którym słychać i Walls of Jerycho, a także klucznika, czyli era Helloween się kłania. To słychać w wokalu, stylistyce, strukturze utworu,a także w warstwie instrumentalnej, poczynając od sekcji rytmicznej kończąc na pędzącym riffie. Kolejny klasyk, w którym tez mamy sporo ciekawych melodii, motywów. Kwintesencja power metalu i hansenizmu. Końcówka utworu jest połączona z takim przerywnikiem, który trzeba właściwie traktować jak normalny utwór, bo „Fairytale” i jest to kolejny klasyk i killer za razem. Utwór doczekał się także wersji akustycznej, które brzmi równie podniośle i magicznie co oryginalna wersja. Kompozycja trwa nie całą minutę, a niesie większe zniszczenie niż nie jeden 5 minutowy utwór. Należy żałować, że Kai nie pokusił się o wydłużenie tej kompozycji. Przy wymienianiu najlepszych kompozycji często się pomija „All of the Damned” i to dziwi. Bo mamy tutaj 100 % Hansena, co słychać w riffie i partiach gitarowych. Jednak struktura, klimat, refren i inne patenty to już inna rzeczywistość. To już nie jest kopia Helloween to jest Gamma Ray, który prześcignął swój oryginał. W muzyce Gamma Ray znalazło się miejsce dla klawiszy, są one na albumie obecne choć i tak nie są może wyeksponowane jak w innych kapelach, ale nastrój taki bajeczny, magiczny to potrafią stworzyć. Piękna, emocjonalna i ocierająca się o geniusz solówka, ale tego trzeba po prostu posłuchać. Czy tylko ja wyczuwam, ten dramatyczny feeling, taki nieco ponury? Wystarczy się w słuchać w wokal Kai i w melodie. No, ale kto powiedział, że power metal musi być wiecznie o smokach i musi być radosny? Ten ponury klimat, taki nieco przygnębiający, towarzyszy dalej w przerywniku „Rising of The Damned”który jest takim przejściowym utworem między All of the damned, a kolejną czyli „Gods of deliverance” i tym razem kawałek autorstwa Jana Rubacha i w sumie nie powiedziałbym, że tak właściwie jest. Bo brzmi to jakby sam Hansen skomponował. Kawałek może i nieco ostrzejszy i może dynamiczniejszy, choć i tutaj przychodzi moment zwolnienia i utrzymania kompozycji w średnim, marszowym tempie. Znów postawiono na klimat, postawiono dynamikę, przebojowość i podniosłość. Co wyróżnia Gamma Ray od Helloween w tym momencie, że w jednym utworze dzieje się naprawdę tyle co 10 minutowym. Sporo motywów przeplatających się, sporo różnych melodii, nie jest nudno i w jednej tonacji. Jest ubarwienie i rozmieszanie, czego zbytnio nie było w Helloween. Gdzie mamy jeden motyw, zwrotka, refren, potem solówka, ten sam motyw i refren. Tutaj Kai Hansen zrobił krok na przód, rozwinął się i nieco jego kompozytorstwo i muzyka ewoluowała. Słuchacze gamma Ray największy problem mają z balladami, ale „Farawell” to jedna z najlepszych takich kompozycji tego zespołu. Słychać coś z Queen, słychać też ballady Blind Guardian i w tym skojarzeniu pomaga gość Hansi Kursch. Na albumie jest kilka ostrych, szybkich motywów, ale pod tym względem u mnie na podium staje „Salvation's Calling” i jest to jeden z najostrzejszych i najradośniejszych utworów na płycie. Nie ma takiego mroku, nie ma smutku. Dynamit w czystej postaci, z zachowanie stylu i poziomu, który towarzyszy nam od pierwszych minut. Dodam też, że jest to druga kompozycja basisty Gamma Ray. Kolejnym klasykiem z tego albumu jest tytułowy „Land of the Free” autorstwa lidera zespołu. Jest mrok, tajemniczość, niepewność, smutek i podniosłość, który wydobywa się hektolitrami z refrenu, który wokalnie wspiera Hansena Kiske. Znów utwór 4 minuty i znów sporo się dzieje przez ten krótki czas trwania. Jest epicko i momentami wręcz dziko i ostro, ale kawałek musi się podobać, bo taki nieco inny styl Kaia, inny niż w Helloween. Dalej mamy „The saviour” , który jest idealny na koncert, co zresztą słychać na Alive 95. Dalej mamy najbardziej epicki, najbardziej tajemniczy i najbardziej podniosły klasyk Gamma Ray, a mianowicie „Abyss of the Void”i sporo się dzieje przez te 6 minut. Nie ma szybkich galopad, jest za to magia i niesamowity klimat. Imponujące chórki. Coż większość uważa, że ten album powinien kończyć się na tym utworze, bo to dobre zakończenie takie z fajerwerkami. Cóż ja ma odmienne zdanie, gdyż 2 kolejne kawałki są również znakomite. Co by było gdyby Hansen namówiłby Kiske, do dołączenia do Gamma ray? Hmm mielibyśmy drugi Helloween, co zresztą słychać w „Time to break free”, choć to też takie nad użyte uproszczenie. Ja tam słyszę GR z byłym wokalistą Helloween. Utwór bardzo radosny, bodajże najweselszy na albumie. Mamy tutaj prosty i łatwo w padający w ucho riff i taki podniosły i radosny refren, który jest idealny pod manierę Kiske. W tym okresie był w znakomitej formie wokalnej, co zresztą słychać. Całość zamyka „Afterlife” który jest dedykowany zmarłemu Schwichtenbergowi. Jest nietuzinkowy riff, taki może nietypowy dla Hansena, ale tutaj zespół skupił się na klimacie i jest smutek, a także czuć tajemniczość i sam się człowiek zastanawia co nas czeka po śmierci. Piękny tekst!

Krótko podsumowując : Land of the Free to jeden z najlepszych albumów w historii zespołu, album który odmienił zespół, który nadał mu właściwy styl oraz kierunek grania. Tym albumem zespól zagwarantował sobie wysokie miejsce jeśli chodzi o najlepsze zespoły powermetalowe. Ten album dał inspirację młodym gniewnym muzykom, jak grać power metal XX wieku. Kai udowodnił sobie i reszcie, że to nie koniec Gamma Ray ,że to dopiero rozgrzewka przed prawdziwą jazdą .... Ja album uwielbiam, za klimat, za aranżację, za bardzo oryginalne kompozycje,za to że w końcu Kai Hansen wrócił do śpiewania. No i jest to
arcydzieło, które przeszło do historii power metalu. Nota jest tylko jedna: 10/10

PRETTY MAIDS - Future World (1987)

Future World” i 1987 rok to nie tylko słynny singiel Helloween, to także jeden z najbardziej rozpoznawalnych krążków duńskiej formacji Pretty Maids, grającej heavy metal z elementami hard rocka, ujmując prościej hard'n heavy. Przez wielu fanów uważany za najlepszy album tej formacji, no i tu bym polemizował, ale że jeden z najlepszych to się zgodzę. To, że bardziej komercyjny to jest album, też się zgodzę. To, że album zdobi najładniejsza okładka, która narysował Joe Petagno. Też się zgodzę. Lata 80 to złoty okres wielu zespołów, także Pretty Maids, o czym świadczyć może znakomicie przyjęta Ep i debiutancki Lp. O ile Red hot Heavy, był dynamiczny i miał sporo heavy metalowego grania, o tyle „Future World” jest bardziej hard rockowy i tutaj słychać inspirację choćby Europe, słychać amerykańskie hard rockowe grania. Nic dziwnego, skoro album zarejestrowano w Stanach Zjednoczonych. Na tym krążku można usłyszeć nowy nabytek zespołu – Petera Collins, który zmienił Ricka Hansona. Na tym albumie zespół postawił na przebojowość i łagodniejszy wydźwięk, co przyniosły im rozgłos w stacjach radiowych i do dziś krążek uważany jest za najlepszy album zespołu.

Nic zupełnie nic nie zapowiadało, że będzie to album hard rockowy, a już na pewno nie pędzący, szybki, dynamiczny otwieracz w postaci tytułowego „Future World”, który uchodzi.. za najlepszy utwór tej formacji i tutaj się zgadzam w pełni z takimi opiniami. Jest to najszybsza kompozycja na albumie, mająca niezwykłą dawkę energii, taki można rzec dynamit. Podoba mi się dialog gitar z klawiszami Owena. Jasne doszukać się można choćby Rainbow z ery Turnera w tym graniu, ale taki jest właśnie styl Duńczyków. Bardzo dobry wstęp ma ten utwór, taki nieco futurystyczny, nieco bajkowy, nieco magiczny. No i ten dziki, melodyjny riff musi się podobać. W sumie nic dziwnego, ze kawałek posłużył jako zachęta do zapoznania się z albumem, bo to wg mnie najlepszy utwór na płycie. Gdy słucham sobie „We Came to Rock” to słyszę nieco Dio, słyszę Europe i to w sumie się przedkłada na to, że utwór przypadł mi od razu do gustu. Mamy takie marszowe, takie nieco skoczne tempo, które przypomina właśnie nieco Dio, zresztą refren też nasuwa właśnie ów zespół. Ale to, że kawałek ma hard rockowy wydźwięk to już inna bajka. Nie ma tutaj już takiej dynamiki jak w przypadku otwieracza, ale poziom wysoki został utrzymany. W „Love games” słyszę Rainbow z Turnerem, słyszę coś z Europe i Final Countdown”. Jest to jeszcze łagodniejsza kompozycja, gdzie mamy ciepłe, takie nieco słodkie melodie, a refren też taki bardzo luzacki i radosny. Kompozycja może nieco irytować, może się nie podobać, bo jest nieco słabsza. Ale dalekie to jest od totalnego dna. Czy dalibyście wiarę, że ten z początku balladowy „Yellow Rain” przerodzi się w taką dynamiczną kompozycję co otwieracz? Wątpię. Dwa oblicza i każde udane. Zarówno to balladowe jak i to dynamiczne. Jedna z najlepszych kompozycji na albumie, z ciekawą sekcją rytmiczną, riffem, a także z przebojowym refrenem. A z czym może się kojarzyć motyw klawiszowy „Loud'n Proud”? Ano z Masterplan, który podobny motyw zastosował kiedyś w swoim utworze. Jest to kolejny mój ulubiony utwór na płycie, ponieważ jest bardzo energiczny, jest bardziej heavy metalowy, jest bardziej agresywny i oczywiście mamy killer na miarę otwieracza. W przypadku „Rodeo” ma skojarzenia z starym „Scorpionsem” i to słychać choćby w głównym motywie, choć z drugiej strony słychać tez Europe w klawiszach i w refrenie. Owa mieszanka wyszła tutaj bardzo dobrze. Nie ma już takiego dynamicznego, ostrego grania, ale wciąż jest przebojowo i chyba o to tutaj chodzi. 'Needless in the dark” to ukłon w stronę innego wielkiego zespołu, a mianowicie w stronę Accept. To słychać w riffie i w pędzącym tempie. Spotkałem się nawet z opiniami, że słychać tutaj...power metal, choć tutaj byłoby to bardzo i to bardzo naciąganą opinią. Tak czy siak, jest to kolejny taki killer na tym krążku. Na albumie dominują łagodne i ciepłe melodie, to też nie ma się czemu dziwić, że w końcu pojawiła się pierwsza ballada w postaci „Eye of the storm” i jeśli miałbym podać pierwsze skojarzenie to Joe lynn Turner. Ballada jest piękna, ma chwytliwy i taki łapiący za serce refren, ma ciekawą linie melodyjną i co ważne nie nudzi. W zamykającym „Long way to Go” też można się do szukać blisko brzmiących zespołów. Najbardziej jeśli chodzi o wokal, klimat, refren to mi się to skojarzyło z Rainbow z ery Turnera. Znajdzie się też coś ze wczesnego Accept, ale kawałek sam w sobie przyjazny dla ucha, taki znów bardziej nastawiony na przebojowość.


Płyta w sumie nie ma słabych kompozycji, wszystko jest dopracowane i dopieszczone i to słychać. Mamy ciepłe i takie hard rockowe brzmienie, mamy urozmaicony materiał, mamy też muzykę do jakiej nas przyzwyczaił zespół. Head/n heavy z wyeksponowanymi klawiszami, które stanowią nieodzowny element muzyki Duńczyków. Jest to ostatni taki album tej kapeli, potem jest spadek formy, który trwa aż po dzień dzisiejszy. Album jest komercyjny i to też słychać, a że odniósł sukces i został okrzyknięty najlepszym albumem to już inna sprawa. Do czego należy się przyczepić to do tego, że album brzmi..nieco wtórnie. Dla jednych zalety, dla innych powód do narzekania. To zależy od was, czy będzie wam to przeszkadzać czy też nie. Nota: 9/10 polecam, bo to jeden z najlepszych albumów tej formacji.

U.D.O - Timebomb (1991)

Wpływ Judas priest na UDO Dirkschneidera i Accept był dość ogromny. Było słychać gdzieś echa „Screaming For veangence” czy „British Steel”. Na „Faceless World” było słychać zaś coś z „Turbo” i można rzec, że Udo zawsze był o krok za późno. Rok 1991, rok po genialnym „Piankilerze” Judas Priest, a już słychać jaki wpływ wywarł na scenę heavy metalową, jaki wpływ wywarł na Udo Dirkschneidera, fana brytyjskiego zespołu. Minął rok od premiery „Faceless World”, który był bardziej hard rockowy, który był łagodniejszy, miał cieplejsze brzmienie, łagodniejsze melodie, miał też wsparcie klawisze. Ale nigdy więcej. Udo stawia wszystko na jedną kartę i zmienia styl o 180 stopni. Nie ma ciepłych melodii, nie ma klawiszy, nie ma ballad i milutkiego grania. Tym razem Udo zauroczonym albumem Brytyjczyków, też chce być na topie i nagrywa album, który brzmi identycznie jak Painkiller. Ta sama dynamika, agresja, ostrość i melodyjność. Jednakże jak to bywa u Udo, nie można zapominać o swój macierzystym zespole- Accept i tutaj słychać gdzieniegdzie owe zaloty pod starą kapelę, najczęściej w melodiach i tekstach. Dlaczego w tekstach? Na poprzednim albumie duży udział miał Kuafmann, jednak tym razem maczał palce przy niektórych kompozycjach. Teraz praktycznie każdy z muzyków coś dał od siebie przy kompozycji. Jednak osobą z którą Udo pracował przy każdym utworze była znana osoba, a mianowicie DEAFFY . Tak jest ta sama co w Accept i słychać to wsparcie. Jednak warto podkreślić, tak Accept nigdy nie grał, dopiero kiedy zespół się reaktywował po następcy Faceless World, to zaczerpnięto sporo właśnie z tego albumu. O jakim albumie mówimy? O „Timebomb” z 1991 roku, który zaliczam do najlepszych albumów Udo w całej swojej karierze, a także jeden z najlepszych krążków z roku 1991. Obok Faceless World jest to drugi najlepszy album Udo w solowej karierze i drugi tak nie doceniany album. Dlaczego? Mamy znakomite brzmienie, takie soczyste, takie dopieszczone, mamy znakomity popis geniuszu Mathiasa Dietha, obok poprzednika, najlepszy album z jego kunsztem gitarowym, a także najlepsza forma wokalna Udo w całej karierze. Warto wspomnieć, też o znakomitej sekcji rytmicznej, która po tym albumie zasili Running Wild, kolejną niemiecką legendę i trzeba przyznać, że Udo dał Rock' Rolfowi znakomitych muzyków, o czym można się przekonać słuchając „Pile of Skulls”. Na „Timebomb” nie ma słabych utwór, mamy za to 11 killerów o to w dosłownym znaczeniu tego słowa. Muzyka Udo nabrała ciężkości i dzikości, którą Udo zabierze ze sobą do Accept i wyda nieco o podobnej stylistyce „Objection Overruled”, który wypada słabo przy „Timebomb”.


Trzeba jedno udo przyznać, potrafi trzymać w napięciu. No bo czy po tym intrze”The Gutter”, który jest pierwszym w historii Udo i Accept intrem. Jest to oczywiście instrumentalny utwór, w którym słychać przede wszystkim brak klawiszy i innych patentów z poprzednika. Słychać melodię, która nasuwa oczywiście Accept, nawet bas kojarzyć się może z Batlesem, ale krzyk Udo sugeruje, że nie będzie tutaj zabawy w kotka i myszkę. Wkracza „Metal Eater” i szczęka opada, bo tak Udo nigdy nie grał. Słychać wpływy Painkillera i co ciekawy poziomem to nawet nie odstaję od kultuwego albumu Brytyjczyków. Udo Drikschneider śpiewa naprawdę ostro i w sumie wcześniej też tak nie śpiewał, a w formie jest bardzo wysokiej. Nie ma ciepłych melodii, są za to ostre i dynamiczne partie gitarowe, które nie są jakieś tam odtwórcze. Słychać inspirację Painkillerem, ale nie jest to kopia, oj nie. Tutaj kultura brytyjska spotyka, kulturę niemieckę. Sekca rytmiczna – Schwarzmann, Smuszyński, to motor który nadaję niezwykłej dynamiki nie tylko temu utworowi. Refreny są tak samo przebojowe jak na poprzednim albumie, nie są jakieś przytłumione, nie są przytłoczone tym ciężarem i niezwykłą warstwą instrumentalną. Solówki na tym albumie są warte grzechu. Są ostre niczym na painkilerze, i są melodyjne niczym w Accept, fani obu rzeczy powinni być zadowoleni. Kawałek krótki bo trwa zaledwie 3:50 minut, ale w sumie cały album trwa tylko 38 minut i to też nie za wiele, ale nie to liczy się. Liczy się ostateczny efekt, a ten jest niszczący. Wejście do „Thunderforce” jest ciężki i to dosłownie. Tutaj zespół podkręcił śruby. Jest painkiller i to ten najostrzejszy. Partie gitarowe są tutaj naprawdę ciężkie, ale jakże zespół wybrnął z melodyjności i chwytliwości. To budzi podziw. W utworze tym razem maczał Schwarzmann i to słychać, bo partia grana przez niego jest dość zapadająca w głowie. Tak echa Accept słychać i to chyba najbardziej w refrenie. Kolejny killer i do tego bardzo porywający. Kto ma wątpliwości co do talentu i geniuszu Mathiasa Dietha, niech sobie posłucha drugiego instrumentalnego utworu na albumie, a mianowicie - „Overloaded” . Bardzo elektryzująca solówka, gdzie mamy naprawdę ostrość, dzikość i melodyjność z Accept, a to zawsze jest mile widziane. Brutalny, dynamiczny również jest „Burning Heat” i tutaj zespół gra jeszcze szybciej. Mamy w końcu wpływ Kaufmanna. Tak jest ostry riff, jest pędząca sekcja rytmiczna i chwytliwy refren i tak praktycznie co utwór. Utwory są krótkie i większość z nich nie przekracza 4 minut i bez wątpienia jest to jeden z najkrótszych albumów Udo, ale akurat, nie za czas trwania się ocenia, a za muzykę, a ta tutaj jest wyśmienita. Zwrócę uwagę też na znakomitą solówkę tym razem. Choć na albumie jest pełno ich i do tego nie są to jakieś byle jakie, na odpierdol się solówki. Wystarczy posłuchać ile energii niosą ze sobą. Jeśli miałbym wybrać najłagodniejszy utwór, najbardziej Acceptowy, najbardziej skoczny to wybrałbym „Back in Pain”. Jest motyw główny, jest refren i owa przebojowość, które mogą się kojarzyć z Accept. Kawałek ani nie odstaję, ani też nie spuszcza z ciężaru i dynamiki. Typową kompozycją odegraną pod tytułowego „Painkillera” jest tytułowy „Timebomb” bo oba utwory mają największa dynamikę, oba mają znakomitą paradę perkusistów. Mimo dynamiki, ostrości, ciężaru jest to tez bardzo melodyjny kawałek. I znów mamy atrakcyjną dla ucha solówkę Mathiasa Dietha. Nie muszą dodawać chyba, że znów w kompozycji mieszał Schwarzmann? Tak sporo Accept słychać też w bardziej skocznym „Powersquad”, tak jest znów dynamicznie, ostro jak na całym albumie, z tym że tutaj bardziej wyeksponowane są Accceptowe melodie i przebojowość w refrenie. Kolejny Killer? Jak nie, jak tak. Tak wyraźne echa macierzystej kapeli Udo słychać w „Kick in the face” i trzeba by podziękować Deaffy za to. Również pod względem stylistyki, pod względem melodii i sekcji rytmicznej to też taki Acceptowy hymn. Oczywiście zespół dalej trzyma się tego ciężaru i dynamika i nie popada w jakieś hard rockowe ciepłe granie. Kawałek atrakcyjny nie tylko pod względem riffu, refrenu, czy chwytliwości, a także pod względem solówek. Bardzo ostrą kompozycją jest „Soldier of darkness” i tutaj mamy coś na miarę „Metal Meltdown” i nie będzie nad użyciem jeśli napisze, że to najostrzejszy i najcięższy utwór na płycie. No i jedynie czekałem na końcówkę albumu, no jak to u UDO trzyma na koniec zawsze bardziej epicki kawałek, taki utrzymany w średnim tempie i tak jest tym razem. Mamy „Metal Maniac Master Mind” czyli hołd dla metalu. Słychać tutaj coś z Running Wild, słychać też coś z X-wild i jest tez oczywiście coś z Accept. Tak tempo, riff, klimat, refren to takie patenty znane z Accept. Kawałek nieco inny stylistycznie, bo nie ma tutaj pędzącej sekcji rytmicznej, nie ma też takiego ostrego grania, a mimo to kawałek jest killerski i idealnie zamyka ten brutalny krążek. Oczywiście jest to najbardziej rozbudowany kompozycja na albumie, najłagodniejsza i chyba taka najbardziej koncertowa. Solówka z czym może się kojarzyć? No z Accept, a Mathias Dieth to gitarzysta równy talentem Hoffmanna i to już udowodnił po raz drugi. Tym albumem Udo zamyka pewien okres w swoim zyciu, a mianowicie kończy na jakiś czas karierę solową i wraca do Accept, tam oczywiście kontynuuje pomysły z tego albumu, ale „Objection overulled” nie doścignął poziomu „Timebomb”, można rzec nie ta liga. Oba krążki są dynamiczna, są ostre i agresywne. Jednakże „Timebomb” to od początku do końca brutalne granie oparte na „Painkillerze” nie ma tutaj wypełniaczy, czego nie mogę powiedzieć o albumie Accept z 1993r, nie ma tutaj smętów, ballad, czego nie mogę powiedzieć o „Objection Overruled”, jest równy poziom, jest perfekcja pod każdym względem. Udo i jego zespół stworzyli niesamowitą chemię między sobą, stworzyli niesamowity materiał, gdzie brutalność i dzikość nie oznacza kwadratowej i nie słuchalnej muzyki, a stanowi ostry i chwytliwy materiał, który nie tylko niszczy, ale też zostaje w pamięci. Arcydzieło to epitet odpowiedni w przypadku tego krążka, będący świetną mieszanką muzyki Judas Priest z „Painkillera” z manierą Accept. Mieszanka zabójcza i jedyna w swoim rodzaju. I trzeba przyznać, że jest to jeden z niewielu tak genialnych krążków, które muzycznie i stylistycznie zbliżyły się do „Painkillera”, a z pewnością jeden z pierwszych. Nota: 10/10

piątek, 2 września 2011

U.D.O - Faceless world (1990)

Kto stworzył niemiecką legendę heavy metalową? UDO Dirkschneider. Kto jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych wokalistów w muzyce heavy metalowej? Też Udo. Kto nagrał 2 najbardziej nie docenione albumy? Też Udo. Ano tak mówiąc 2 niedocenione albumy, mam na myśli „Faceless World” i „Timebomb”, jednak dzisiaj zajmę się tym pierwszym. W zespole udo doszło do zmiany, nie ma Andiego Susemihla, a w jego miejsce pojawił się...Stefan Kaufmann, a więc kolega Udo z Accept. Zajął się on...klawiszami i niektórymi partiami gitarowymi, zajął się również produkcją następcy „Mean machine” czyli „Faceless World” który ukazał się w 1990r. Album jest dla Udo Dirkschneidera pewnym przełomem. Udo który do tej pory był przeciwko klawiszom, syntezatorom, w końcu się zgodził na zastosowanie owych patentów w swojej muzyce. Album jest bardziej dojrzalszy, bardziej dopracowany, zrobiony praktycznie z rozmachem. Zespół wyzbył się średniej klasy grania, wyzbył się rzemiosła, wyzbył się nierównego materiału. Udo postawił na ciepłe brzmienie, postawił na chwytliwe refreny, postawił na hard rockowy feeling i na proste i przeboje partie gitarowe i to okazało się kluczem do sukcesu. Bo tak o to otrzymaliśmy coś jakby na miarę Metal Heart. Dźwieki i nie które melodie nasuwają owy album Accept. Jednak mamy pierwszy raz klawisze, mamy 12 kompozycji. Nie ma toporności, którą cechowy album Accept, a jest za to pełno łatwo wpadających w ucho melodii i refrenów. Tutaj praktycznie przebój goni przebój, no i na dodatek materiał jest urozmaicony. Mathias Dieth wygrywa tutaj jedne z najlepszych partii gitarowych partii gitarowych w swoim życiu, Udo w bardzo wysokiej formie i oprócz jego „skrzekania” mamy też hard rockowe czyste śpiewanie. Tutaj jest prawdziwy popis umiejętności Udo. Album pod każdym względem jest lepszy od poprzednich krążków. Brzmienie, kompozycje, wokal, aranżacje itd. Słychać nie tylko album Metal Heart, nawet coś z Turbo judasów da się wyłapać, choćby sekcja rytmiczna i brzmienie. Album jest przez większość słuchaczy nie doceniana, bo dla wielu Udo to średnich lotów granie, które łykają tylko fani Accept. Ten album jak i następny są inne. Tutaj mamy Udo takiego gdzie łączy heavy metal i hard rockowe szaleństwo opakowane ciepłym brzmieniem. Mamy tutaj 12 perełek skomponowane przez duet Dirkchneider/ Kaufmann, która każda innym blaskiem świeci.

Zaczyna się Acceptowym riffem no bo jakże inaczej. Gdy słychać sekcję rytmiczną „Heart of Gold” to przypomina się „Turbo”Judas Priest i także coś z „Metal Heart” słychać. Ale wystarczy posłuchać, że nie ma toporności, zastąpiono ją przebojowością, łatwo wpadającymi melodiami. Mamy więc skoczne tempo i sporo przebojowości, która wydobywa się nie tylko z partii gitarowych, ale także z hard rockowego refrenu. Udo nie tylko skrzeczy w swoim stylu, ale też łagodnie , tak rockowo śpiewa, momentami bardzo czysto. Solówki to jest też coś co zachwyca na tym albumie, coś czego praktycznie nie było na poprzednich albumach. Album inny niż wcześniejsze dokonania Udo, a mimo to słychać stare sprawdzone patenty, słychać jakieś echa Accept. Ale takie wejście jak w „Blitz of Lighting” to takie dość rzadko spotykane wejście w przypadku udo. Bo jest to łagodne, wręcz hard rockowe wejście. A to, że jest melodyjne, to że jest chwytliwe i łatwo w padające w ucho, to jakoś nikt nie słyszy? Tak sekcja rytmiczna, choćby podczas zwrotek nasuwa najlepsze lata Accept. Jednak brzmienie jest zupełnie inne, wokal też bardziej cieplejszy, bardziej rockowy, no i nie ma brudu, a ni toporności, co już na starcie dobrze rokuje. Refren z kolei nasuwa mi „Midnight Mover” no piękny refren, taki bardzo hard rockowy, taki z dozą Acceptu. Jedno trzeba przyznać, że takich pięknych refrenów jest tutaj o wiele więcej. Solówka też świadczy, że nie ma rasowego heavy metalu, że nie ma tutaj ostrej jazdy bez trzymanki. Jest łagodna, bardziej złożona, bardziej urozmaicona solówka. Dynamiczniejszym utworem na albumie jest „System of Life”. Z tym, że w tym przypadku dalej słychać hard rockowy feeling. Udo stawia dalej na proste, nieskomplikowane melodie i na łatwo w padające w ucho refren. Oczywiście jest Accept, no bo jak była wokalista mógłby zerwać ze ze swoim najlepszym okresem w życiu? Kolejny przebój. Wszyscy Udo znają i kochają za „Metal Heart” , „Tv War” „Princess opf the dawn” i za wiele innych wielkich hitów, ale hej dlaczego nigdy nie chwali go za taki „Faceless World”? Bo co za bardzo hard rockowy? Za bardzo komercyjny? Za mało „Acceptowy? Utwór jest w miarę oryginalny jak na styl i muzykę w jakiej się obraca Udo. Stonowane tempo, takie epickie, klawisze tutaj tworzą niesamowity klimat. Również mamy piękny refren i słowo”piękny” należy podkreślić tutaj. Główny motyw jest prosty, ale jakże trafia do słuchacza, jak zapada w pamięci, to się nazywa geniusz. Mathias Dieth to najlepszy gitarzysta Udo i udowodnił to po raz kolejny. Coś w stylistyce „System of Life” jest też „Stranger” gdzie tez mamy taki hard rockowy feeling, słychać coś z Europe, czy też coś amerykańskiego hard rocka. Sekcja rytmiczna i brzmienie wciąż nasuwają „Turbo”. Kawałek jest na stawiony na przebojowość i chwytliwość i wyszło to Udo na dobre. Heavy Metalu tutaj za wiele nie ma, ale to nie jest akurat żaden problem, no chyba, że kogoś gryzie Udo w takich klimatach. Wspominałem we wstępie, że album jest zróżnicowany i w tej kwestii nie kłamałem. Bo choć brzmienie jest hard rockowe i choć taka stylistyka w sumie dominuje, to jednak znalazło się miejsce na prawdziwą szybką petardę, którą jest „Restricted area”. Mamy popis talentu Mathiasa, który wygrywa szybki, prosty i chwytliwy riff, ale na tym nie poprzestaje. Dzieło zniszczenia dokańcza w solówkach. Oprócz warstwy instrumentalnej warto także zwrócić uwagę na bujający refren. Hard rock z jajem i z takim kiczowatym humorem można usłyszeć w „Living in Frontline”. To mam pytanie z czym wam się kojarzy riff? No tak, Ac/Dc i taki z Highway to Hell. Tutaj zespół się fajnie bawi, a to słychać. Można się przyłączyć i bujać się w rytm tempa, albo być sztywniakiem i olać to. Więcej, więcej hard rocka. To oczywiście słychać w kolejnej lekkiej przebojowej kompozycji - „Trip To Nowhere”. Mamy Ac/Dc w początkowej fazie, mamy amerykański hard rock, mamy też coś z Turbo Judas Priest. Utwór wyposażony w proste, łatwo w padające w ucho melodie, a także piękny refren, który sporo luzu i swobody i do tego jest bardzo radosny. Tym którzy brakuje ostrej szybkiej jazdy, ostrego grania, mogą odpalić kolejny utwór- „Born to Run”. Tak jest to jeden z najszybszych utworów na płycie. Dynamit w czystej postaci. Ale uprzedzam, że hard rockowe szaleństwo i feeling dalej jest wyczuwalny. Znów coś słychać z Turbo judasów. Kawałek ma chwytliwy refren, taki świetny na koncert, ma też bardzo prosty i bardzo porywający riff,czego chcieć więcej? Kolejny killer, czy jak kto woli przebój. O podobne miano może tez powalczyć „Can't Get Enough” i tutaj w sumie słychać zapowiedź, tego co nas czeka na następnym albumie. A co mianowicie? Szybka, ostra jazda bez trzymanki. Moim skromnym zdaniem to właśnie ten utwór jest najcięższym, taki najbardziej metalowym kawałkiem na płycie. Tutaj jest na mniej hard rocka, nawet go nie ma. Tutaj zachwyca nie tylko riff i Acceptowy refren, ale solówki Mathiesa Dietha, no ma swój styl nie jest marną kopią Wolfa Hoffmanna. Szkoda, tylko, że nie przejawia obecnie znaku życia. Ostatnio z balladami u Udo było kiepsko. Tym razem „Unspoken Words”to pomysłowa ballada. Jest ciekawy motyw, jest akustyczna gitara, jest ciepły wokal Udo i mamy łapiący za serce refren. Jedna z piękniejszych ballad w solowej karierze. Szkoda, że tak niedoceniana. Coś w stylu tytułowego jest „Future Land” będący podobnym zakończeniem albumu co Bound to Fail na Metal heart. Kawałek ma podobny poziom epickości, poziom podniosłości. Jasne jest hard rockowy motyw, jest futurystyczny klimat, co słychać w klawiszach. Znów sporo ciekawych i co ważne atrakcyjnych melodii dla ucha. Kolejny killer, który idealnie podsumowuje to dzieło.

Album jest perfekcyjny, oryginalny jak na poprzednie dzieła Udo Dirkschneidera. Jest to najlepszy album UDO. Dlaczego? Mamy tutaj jedno z najlepszych brzmień, takie nieco hard rockowe, takie ciepłe i dopieszczone pod względem. Mamy też 12 kompozycji utrzymanych w stylistyce hard rocka i heavy metalu. Jest ballada, są killery, szybkie petardy, a więc każdy znajdzie coś dla siebie. Jest w końcu równy materiał, nie ma wypełniaczy. Jest ciepły i nieco tajemniczy klimat, jest tez niezwykła chemia między muzykami. To Udo dostarczył Running Wild w 1992 na Pile of Skulls dwóch znakomitych muzyków, którzy tak naprawdę dużo zawdzięczają erze bycia w tym zespole. Album inny, ale czy zły? Niedoceniany przez słuchaczy. Panie wybacz im bo nie wiedza co czynią. Nota 10/10.

METAL LAW - Lawbreaker (2008)

W dzisiejszym świecie wszystko tak pędzi do przodu, i to nie tylko w różnych gałęziach przemysłu , nawet muzyka poszła do przodu no bo tyle różnych gatunków mamy jeśli chodzi o metal, tyle jest zespołów , a że płyty rzadko dorównują tym z wcześniejszych dekad to już inna sprawa. Jednak brakuje mi i myślę, że nie tylko mi takich naprawdę true Heavy metalowych albumów, gdzie będzie to czego nie ma w dzisiejszym świecie, będzie tradycyjne granie, bez udziwnień bez technicznych popisów wokalisty lecz wszytko będzie zagrane z charyzmą , z tym jak czuje to wokalista nadając utworom ducha. Uważam że w roku 2008 jedną z takich pozycji był właśnie Metal Law -Lawbreaker który wywołał zachwyt u wielu słuchaczy bo dostać taki album i to w takim wydaniu to naprawdę rarytas. Bo tak naprawdę na scenie metalowej roi od power metalu i thrashu ,a heavy metalu jednak co raz mniej. A jeśli już coś wychodzi to jest to przeważnie rzemiosło bez jakiś większych szans , ale nie tym razem. Tutaj mamy do czynienia naprawdę z bardzo dobrym materiałem który powinien zadowolić nie jednego słuchacza!

Po krótkim wstępie pora wam nieco przybliżyć owy album.
Zacznijmy od okładki, której autorem jest polka Jowita Kamińska. Okładka wg mnie idealnie prezentuje to z czym mamy do czynienia, czyli z heavy metalowym dziełem , a sama okładka miła dla oka. Jak to bywa w przypadku tego typu albumach ,mamy 10 kompozycji w miarę zróżnicowanych ,ale bez przesady no bo jak to możliwe w owym gatunku. Album otwiera intro- Legacy Of Knights, który jest naprawdę udanym intrem i tutaj najbardziej podoba mi się ten riff , który słychać na początku. I po paru sekundach wkracza „Crusaders Of Light” w którym słychać fascynację Manowar. Już samo tempo przypomina nieco styl królów, riff melodyjny i naprawdę true heavy metalowy. Najbardziej oczywiście rzuca mnie wokal Karstena, który podoba mi się pod każdym względem. Co można więcej napisać o tym utworze? Jest utrzymany w wolny tempie i nie ma tutaj żadnych drapieżnych popisów , wszystko jest zagrane zgodnie z zasadami. Ogólnie duet Karsten/Michael naprawdę nieźle sobie radzi. Zaś „Right To Rock” to już bardziej energiczny utwór, szybszy powiedział by nawet, że melodyjniejszy. Zaczyna się bardzo melodyjnym i szybkim riffem i właściwie cały utwór jest utrzymany w takim tempie. Pod względem instrumentalnym jak i wokalnym zniszczyli i jest to dla mnie jeden z najlepszych utworów na płycie! I w tak o to szybkim tempie dotarliśmy do najbardziej znaczącego kawałka na albumie o tytule Lawbreaker który można śmiało zaliczyć do tych najlepszych. Jeśli lubicie melodyjne utwory w, których mamy znakomite partie gitarowe i chwytliwy refren to jest to utwór dla was. Równie genialny jest „Between Dark And Light” który śmiało zasługuje na miano killera. I choć brzmi znajomo to jakoś nie przeszkadza mi to żeby wielbić ten utwór bo czerpie wielką przyjemność z słuchania jego. Jak to bywa w przypadku metalowych albumów zazwyczaj mamy jeden wolniejszy utwór,tzw balladę również i na tym krążku nie zabrakło takowej- „Heroes Never Die”.
to dobrze zagrana ballada, jednak szanse na coś więcej ma znikome, bo jednak o genialności nie ma mowy, brakuje kropki nad i. Jednak zespół szybko nadrabia to kolejnymi kompozycjami:
Open The Gates Of Hell „który jest prawdziwym killerem , i wszystko tutaj zostało zapięte na ostatni guzik , a największy podziw wzbudziły u mnie partie gitarowe.
Jednym z najkrótszych utworów na płycie jest „Metal law” co nie oznacza że mamy do czynienia z niedopracowanym utworem wręcz przeciwnie jest to kolejna perełka.
Mam bzika na punkcie takiego metalu . Bardzo melodyjnego ,szybkiego i takiego walecznego oraz sławiącego metal! Dodam że mamy tutaj znakomity chórek w sam raz do takiej muzy.
No i zespół idzie za ciosem i daje nam kolejny skoczny utwór- „The Caravan” i znów jest to utwór któremu nic nie można zarzucić! Prawdziwa uczta dla fanów heavy metalu. A album zamyka „Heavy Metal Is Forever”,który jest najdłuższym utworem i najlepszym podsumowaniem płyty. Gdyż mamy tutaj zawarte wszystko to co przewijało się przez cały ten album.

I na zakończenie krótkie podsumowanie ... Lawbreaker może niczego nie wnosi do gatunku, ale po co skoro taki jest heavy metal ,skoro takim go lubią. Może o oryginalności nie ma mowy ,ale młodzieńczy entuzjazm, radość z grana pozwala nam o tym zapomnieć. Tego trzeba po prostu słuchać, a nie analizować poszczególne elementy czy też dźwięki .Choć słyszalna jest tutaj fascynacja NWOBHM ale w jaki sposób tworzy utwory zasługuje na uznanie.
A największe brawa należą się za to że zespół nagrał album naprawdę bardzo dobry i w owym roku był/jest najlepszym z najlepszych w tym gatunku. 8.5/10 spokojnie można postawić.

RONNY MUNROE - The Fire Within (2009)

Każdy początek ma swój koniec, czy zawsze? A może jednak koniec jest początkiem czegoś nowego? W przypadku Metal Church koniec w postaci ogłoszenia zakończenia swej działalności dał początek solowej kariery Munroe'a ,wokalisty metal Church.
Nie ja jeden przeżyłem bardzo emocjonalnie tą wiadomość ,ale na otarcie łez dostałem wiadomość, że Munroe nagrał solowy album. To był dla mnie jak dar z nieba.
Liczyłem na kontynuację tego co było na ostatnich albumach Metal Church ,w których śpiewał. Nie liczyłem na jakiś błyskotliwy album i właściwie nie wiązałem z nim żadnych nadziei, chciałem dobry heavy metalowy album. Czy taki otrzymałem? Hmm zaraz do tego przejdę...
W 2009 roku ukazał się „TheFire Within”.
Jak zapewne większość wie lub nie wie, Ronniego wsparło paru przyjaciół których skądinąd znamy. Wymienię najważniejsza osobistość a mianowicie ...Rick Van Zandt ,tak moi drodzy, gitarzysta Metal Church, co by sugerowało materiał zbliżony do metal Church! Ale czy tak naprawdę jest?

Na albumie znalazło się 12 kompozycji ,w miarę zróżnicowanych i co najważniejsze, utrzymane na takim samym poziomie ,bez zbędnych nudnawych utworów który by uśpiły nawet najtwardszego słuchacza. Muzycy tak doświadczeni i z takim dorobkiem, muszą zawsze mieć genialne brzmienie, produkcję no cóż tak jest i tym razem. A wyczyny muzyków jakie są słyszalne na tym krążku,a to świadczy tylko o jednym : są w znakomitej formie, zwłaszcza nasz główny bohater Munroe. Na tym albumie zaliczył najlepszą formą wokalną. Nie ma śpiewania pod Bruce'a jak to miało miejsce na ostatnim albumie Metal Church. Dobra,nie będę was trzymał w nie pewności i od razu przejdę do rzeczy. Grunt to piorunujące wejście czyż nie? Takie żeby słuchaczowi kapcie z nóg spadły.
A taki „Far” to utwór, który zaliczam do najwyższej ligi i uważam że ten otwieracz powali nie jednego słuchacza tego albumu.Spytacie dlaczego? Bo jest to porządny kop, od pierwszej sekundy , mocne partie gitarowe, podrasowane troszkę pod Metal Church, ale mają jakby więcej agresji, więcej energii. Kurde, jakby odmłodzony Metal Church. Tak ,melodyjność i chwytliwy refren to coś co postawi nie jednego na nogi. Wspomnę jeszcze raz, Munroe pozamiatał swoją niesamowitą formą. Słychać że choć lata lecą , ten gość wciąż emanuje energią i co ważne ...zarażą ją innych.
Solówki moi drodzy ,to coś co lubią tygryski najbardziej i uważam że i tutaj mamy smakowity kąsek. Bo solówki są perfekcyjne ,po 100 kroć lepsze od tych z Present Wasteland.
Nie ukrywam, że cholernie byłem ciekaw kolejnych kompozycji i kolejny utwór „What You Choose to Call Hell (I Call Home)” zaspokoił ją. No cóż tu napisać. Nawet Metal Church nie wpadł by na stworzenie takiego utworu jak ten. Znakomite tempo i nie banalne partie gitarowe. A wszystko naładowane ostrością i niezwykłą melodyjnością. Początek ,kiedy jest wejście perkusji, mam skojarzenie z jednym panem, Scott Travis, a zespół jest chyba wam znany.
Wokal Munroe to najmocniejsze ogniwo tego albumu , a najlepszym tego dowodem jest jego wyczyn w „Deafening Hypocrisy” . Już się o tym można przekonać na samym początku. Noź kurde, jak na ostatnim Metal Church się nieco oszczędzał ,tak tutaj daje z siebie 200%. No pozazdrościć talentu oraz formy a najważniejsze to, że zależy mu żeby album był bardzo dobry i szczery ,bez jakiegoś udawania i grania na siłę. Brawo! Tak ,skoro do tej pory podobało się ,to entuzjastycznie przyjmiecie „Rebuild the Ruins”,no i tutaj robią się schodki. Bo jest to kolejny utwór bardzo dobry, a ciężko się piszę się o takich krążkach. Mógłbym napisać praktycznie to samo przy każdej kompozycji. Jednak, co charakteryzuje ten kawałek, to nieco wolniejsze tempo i tak nieco schowane partie gitarowe momentami. Sam riff ,też bardzo ciekawie zagrany i ten kawałek by bardzo pasowałby do ostatniego albumu metalowego kościoła. Wspomniałem, że album jest zróżnicowany i dowodem na to jest taki „Delirium” który pomimo mocnego uderzenia i ciężkiej warstwy instrumentalnej, jest jakby nieco bardziej melancholijny, nieco bardziej stonowany. I dobrze, nie zawsze trzeba napierdzielać szybko i do przodu. Trochę wyluzowania i spokoju też zawsze się przyda. Ale żeby było jasne, nie jest to żaden kawałek typu ballada albo pop-rock.
Choć metal Church tutaj jest niezbyt dużo, nie ma kalek,klonów , ale gitarowo to można poczuć podobieństwo i najbardziej w stylu metalowego kościoła jest „Demon Opera” i nie będę ukrywał że to wg mnie najlepszy utwór na płycie. No i nie dlatego ze słychać w tym sporo Metal Church, ale dlatego że spodobał mi się klimat oraz to co muzycy wyprawiają. Zwłaszcza gitarzyści. No to z jakim wyczuciem przechodzą kolejne zwroty, kolejne warstwy i w jakim stylu to robią.
No ale nie ma się czemu dziwić,to zawodowcy! Do tej pory było naprawdę ostro i mocny materiał dawał się we znaki. No ale nie martwcie się , muzycy zadbali nawet i o ten szczegół uzbrajając ten album w balladę który jest takim przystankiem żeby odpocząć ,ale uważam „Sea of Souls” to nie żaden wypełniacz przy którym można zregenerować siły,o nie. Temu utworowi trzeba poświęcić chwilkę ,trzeba się w topić w słowa, w każdą melodię i w każdy moment. Na tyle żeby pojąć magię tego kawałka. No może ująć nią nie jednego słuchacza. Odpoczęli ? No to można jechać dalej i znów zaczyna się seria kilerów ,ale Munroe to jak słychać to gość który myśli o wszystkim bo potrafił dostarczyć mały element zaskoczenia. Sądzicie że tym zaskoczeniem jest słaby utwór? Nic podobnego, ale chodzi o to że wstawił w genialnym „Desperate Man” klawisze . I choć nie zdominowały utwór to jednak słychać i to wyraźnie. Osobiście przyznam, że chciałby jeszcze kiedyś usłyszeć w ich dorobku coś podobnego. Oczarowali mnie tym utworem.
Czy tylko klawisze zasługują na wyróżnienie? Jasne że nie. No bo tutaj mamy tez znakomitą melodyjność ,powalającą aranżację, a że Munroe niszczy to już wiecie. Jeszcze nie wybraliście najmocniejszego utwór? No jeśli do tej pory się nie zdecydowaliście to „Ivory Towers” powinien rozwiązać ten problem. Tak to jest dobry kandydat na ten tytuł. Nie brakuje mu niczego. Ani mocy,ani niepowtarzalnego klimatu, chwytliwego refrenu i niszczących popisów gitar ,bo ma ich aż w nadmiarze. A tak na marginesie, czy was też rajcuje ten bas tak wybijający się spośród innych instrumentów? Minuty lecą i niestety jesteśmy coraz to bliżej końca, ale nie martwcie się końcówka nie pozwali wam zapomnieć o tym albumie,bo to kolejna dawka metalu z górnego szczebla.
Jest tylko jeden sposób, aby się przekonać, zapuścić „Evil Genius”, który jest jak pewnie się domyślacie...jest kolejnym killerem. A co w nim takiego genialnego, to pędzące i świetnie bujające tempo , które jest otoczone niezwykła pracą muzyków na czele z wokalistą. Ale byłbym nie uczciwy gdybym wszystkie zasługi przypisał jemu, w tym utworze reszta kapeli ani myśli żeby to Ronni zbierał wszystkie oklaski. Oj nie,solówki tutaj to wyczyn godny wyczynu Munroe'a!
Miłe zaskoczenie przeżyłem przy kolejnym utworze - „Ride Me”, który momentami wkracza w strefę rocka,hard rocka za sprawą riffu czy też refrenu. A tekst ,bardzo nadający się na taką muzę. Ale nie jest to odstający kawałek ,który wręcz nie pasuje do reszty! Nie uwierzycie,ale pasuje i to idealnie. Tort (album) bardzo smakowity, ale nie mogło zabraknąć owej wisienki którą jest bez wątpienia cover ponadczasowego Rainbow- „Man on The Silver Mountain” . Noż kurde ,pozamiatali wykonaniem który jest nie wiele gorszy od oryginału. No i kto by pomyślał że Ronni się i w takim kawałku sprawdzi.

Ci którzy czytali do tej pory,stwierdzą że mają do czynienia z arcydziełem, gdzie są same killery,brak skaz i wszystko jest cacy. Na to by wychodziło, ale niczego odkrywczego nie ma, więc jednak z owym entuzjazmem bym jednak nieco przyhamował. Ale jakby nie było prawdą jest, że album jest bardzo dobry, świetny, gdzie nie ma wypełniaczy,od początku do końca album jest wypełniony kilerami z których aż kipi energia i niesamowite wykonanie . Album powalił nie tylko muzycznie, ale tez pod względem tego co muzycy tutaj wyprawiają, dali z siebie więcej niż mogli, zwłaszcza Ronny Munroe ,a radość z grania towarzyszy całemu albumowi. Jak ma się album do ery Munroe w metal Church? Znakomicie i uważam że dorównał nawet Light in the Dark wyprzedzając m.in Present wasteland. A jak ma się do obecnego roku? Jeśli chodzi o ten gatunek, to jest to jedna z najlepszych pozycji i to powinien dostrzec/usłyszeć każdy, a jeśli nie to wizyta u laryngologa obowiązkowa. Ciężko dzisiaj o dobry heavy metalowy album, bez udziwnień ,bez tej pogoni za modą za trendami . A właśnie ,dobrze ,że panowie zrobili na odwrót i nagrali taki album jaki oczekuje nie tylko fan tego wokalisty czy Metal Church, ale fan Heavy metalu!
Jeśli kochasz Heavy metal , to dziwi mnie że jeszcze nie słyszałeś tego albumu, jeśli tak jest to czym prędzej to zrób! Polecam i ocenę za ich pracę daję 9/10

U.D.O -Mean Machine (1989)

Udo Dirkschneider mimo komercyjnego sukcesu „Animal House” szybko rozpoczął pracę nad nowym albumem. Niestety najwyraźniej Udo nie był zadowolony z efektu i zmienił skład. Pojawił się basista Thomas Smuszyński znany niektórym z późniejszych albumów Running Wild, pojawił się perkusista Stefan Schwarzman znany niektórym z Accept, czy Running Wild, no i pojawił się nowy gitarzysta Andy Susemihl i owy album bardziej przypomina styl Accept, Udo, na pewno w większym stopniu niż na debiucie gdzie było więcej Warlock. Po raz kolejny utrzymujemy klasyczny heavy metalowy krążek, który jest kontynuacją pomysłów które Udo prezentował w Accept. „Mean Machine” drugi LP w solowej karierze Dirkschneidera i ukazuje sięw 1989r. No okładka bardzo kiczowata, ale do tego już nas przyzwyczaił Udo w Accept.

Nie znajdziemy tutaj niczego nowego, a ten kto liczył na nowe patenty będzie zaskoczony. Już na pierwszy rzut mamy „Don't Look Back” i słychać, że zespół zbudowany praktycznie od podstaw brzmi lepiej niż ten z debiutu. Jest chemia między muzykami, a nie brzmi to tandetnie i w stylu Warlock, słychać więcej Accept, a tego właśnie brakowało mi na debiucie. Kompozycja dynamiczna, chwytliwa, z takimi partiami gitarowymi zagranymi pod Accept. Jest ta kwadratowość, odrobina toporności i są w końcu jakieś atrakcyjne melodie. Jeden z najlepszych utworów na płycie. Mathies Dieth, jak i Udo rozwinęli się w tym co robią i to słychać. Bardzo Acceptowy jest „Break the rules”, gdzie jest taki partia basowa, która przypomina te grane przez Petera Baltesa. Mamy też skoczne tempo, mamy chórki pod macierzystą kapelę Udo. Nie ma w tym nic oryginalnego, ale jest to proste i sprawdzone granie. No i kolejny killer na albumie. Nic dziwnego, że posłużył do promowania albumu, że nakręcono do niego klip. Nieco bardziej rockowy jest „We're History” i znów mamy prostą i zarazem melodyjną warstwę instrumentalną. Mamy znów skoczne tempo i Acceptowy refren. Choć kawałek jest łagodniejszy, bardziej stonowany to i tak wciąż mamy dobry poziom kompozycyjny. Nieco odstaje „Painted Love” a to za sprawą przeciętnego riffu, który jakoś się nie wybija ponad przeciętność. Utworowi nie można odmówić dynamiki i melodyjności, lecz to wszystko trzyma się tylko na dobrym poziomie. Dobry też jest taki tytułowy „Mean Machine” gdzie znów jest więcej rzemiosła, jest więcej przeciętnego heavy metalu, niż dobrego łojenia. Jest mało chwytliwy motyw, a jedynie co w głowie zostaje to refren. Kolejnym mocnym punktem na albumie jest „Dirty Boys” i tutaj ma znów dynamiczne tempo, prosty rasowy riff, a także Acceptowy refren. Mathias Dieth może nie jest Hoffmannem, ale wg mnie to jest najlepszy gitarzysta jakiego miał Dirkschneider. Fajne solówki wygrywa na tym albumie, o wiele lepsze niż na debiucie, ale to dopiero początek, bo on się cały czas rozwija. Nic nowego nie wnosi „Strets of Fire” bo i poco? Fanów Udo i Accept na pewno się spodoba. Mamy tutaj średnie, takie skoczne tempo, mamy łagodniejszy wydźwięk, ale i tak kawałek się broni. Ma przede wszystkim ciekawe partie gitarowe Mathiasa, a refren tez jest całkiem ok. Nie jest to ani killer, ani przebój, ot co kolejny przeciętny kawałek, który jest miły w odsłuchu. „Lost Passion” to kolejny utwór, w którym mamy ciekawą sekcję rytmiczną i melodyjne partie gitarowe. Tak niby wszystko ok, ale refren i warstwa liryczna nieco kuśtyka. Utwór dobry i niestety nic ponadto. Ballada w postaci „Sweet little Child” jakoś też szybko przemija i nie zostawia po sobie jakiegoś śladu. Nie ma w niej jakiegoś klimatu, nie ma ciekawego motywu, a owy refren tutaj jest mało przekonujący. Czyżby wypalenie Udo w tej kwestii? Chyba tak skoro przez dwa kolejne albumy nie będzie typowej ballady. Temu co podobały się do tej pory owe kompozycje, nie powinien narzekać na nieco rockowy „Catch My Fall” i choć tym razem jest łagodniejszy kawałek, to przynajmniej ma skoczne tempo i chwytliwy refren, a tego brakowało ostatnim kompozycjom. Ciekawym zakończeniem albumu jest „Still in Love with you”, który trwa zaledwie 50 sekund. Ale jest fajny popis sekcji rytmicznej, zwłaszcza Schwarzmana.

„Mean Machine” jest albumem bardziej dojrzałym, bardziej dopracowanym choć i tutaj Udo nie ustrzegł się błędów. Dalej jest kilka średniej klasy utworów, dalej jest nie równy poziom. Natomiast na plus trzeba zaliczyć lepsze brzmienie, lepszy styl, taki bardziej pod Accept, jak również dobrą predyspozycję muzyków, zwłaszcza Mathiasa Dietha, który zrobił krok na przód jeśli chodzi o grę na gitarze. Album jest dobry i tylko dobry. Nie ma poziomu Accept, jeszcze nie. Mean Machine to muzyka ukierunkowana do fanów Udo Dirkschneidera i Accept. Nota: 6.5/10

czwartek, 1 września 2011

MERCYFUL FATE - Don't Break the oath (1984)

W muzyce heavy metalowej są takie albumy, które każdy fan powinien znać i szanować. Do tego grona na pewno należy zaliczyć kultowy i ponadczasowy „Dont brak The oathMercyful Fate. Po sukcesie debiutu „Melissa” wzięli się do pracy nad kolejnym albumem. Sprawę im ułatwił fakt, że większość kompozycji mieli gotowych przy nagrywaniu debiutu. Jedynie wystarczyło je tylko nieco dopieścić i wejść do studia, żeby je zarejestrować. W 1984 roku weszli do studia i zarejestrowali nowy materiał, oczywiście znów pod okiem Henrika Lunda. Album jest zarówno genialny jak debiut, styl i klimat został utrzymany. Jednak jest pewna różnica między dwoma albumami. Drugi LP jest bardziej dojrzałym i bardziej dopieszczonym materiałem niż Melissa. Mamy dalej muzykę inspirowaną dokonaniami Black Sabbath, czy też Judas Priest, dalej panuje mroczna, wręcz satanistyczna atmosfera, dalej jest ciężko i agresywnie. Dalej mamy oryginalny wokal Kinga i nie banalną warstwę liryczną. Tak jak czasami nad używa się słowa „Arcydzieło” tak w przypadku tego albumu nie jest to nad użycie. Jeden z najlepszych albumów Mercyful Fate to nie podlega nawet dyskusji. Poza genialną muzykę, można też się na cieszyć najlepszą okładką Mercyful fate, najlepszą także w karierze Thomasa Holma. Ten wizerunek diabła w płomieniach jest tak kultowy jak ten album i zespół. Album odniósł sukces komercyjny, znalazł się na listach najlepiej sprzedających się albumów, a także podbił...Stane zjednoczone. Co też świadczy o poziomie tego albumu.

Podobnie jak na debiucie tak i tutaj zaczyna się od klasyka, a mianowicie od „A dangerous Meeting”, który jest utrzymany w stonowanym tempie. Słychać tutaj przede wszystkim Judas Priest z początku lat 80. Jest wolniejsze tempo, ale kawałek imponuje przede wszystkim atrakcyjną linią melodyjną i wokalną. Słychać jak zespół się rozwinął, gra bardziej dojrzale i słychać, że utwór jest dopieszczony pod każdym względem. Mamy oczywiście kontynuację stylu z debiutu, no bo po co zmieniać, coś co jest perfekcyjne. Są zmiany temp, są imponujące popisy duetu Shermann. Denner. Nabrali o ni większego doświadczenia,a ich solówki są grane jeszcze zwiększą finezją. Skrzydła rozwinął też King, którego wokal brzmi pewniej, nieco mocniej i można rzec, że pozycja zespołu zaczęła się umacniać. Jest też nieco Black Sabbath co słychać w dynamicznym „Nightmare”. Kawałek jest bardzo urozmaicony i sporo się w nim dzieje. Jest skoczne tempo, jest przeplatanie temp, od wolnego po nie co szybsze. Nic się tu nie dzieje bez przyczyny. W tych 6 minutach zespół przemycił wiele atrakcyjnych motywów, które imponują pomysłowością i oryginalnością. Nie zaznacie tutaj stagnacji czy nudy. Niesamowite melodie, który mogłyby wzbogacić nie jeden film grozy. Sam King Diamond śpiewa tutaj bardzo teatralnie. Kolejny killer. Atrakcyjnym i bardzo melodyjnym kawałkiem jest „Desecration of Souls” gdzie znów gitary Shermanna brzmią niczym Judas priest, jednak sekcja rytmiczna to wypisz wymaluj Black Sabbath. Przy muzyce jednak zbytnio to nie ma znaczenia. Liczy się King, liczy się mrok, klimat i ciężar i to wszystko jest. Nie ma może takiej dynamiki, bo utwór utrzymany w średnim tempie, ale to akurat nawet na plus wychodzi. To, że Shermann jest znakomitym gitarzystą wszyscy wiedzą, a ci którzy mają wątpliwości, na pewno przekona „Night of Tuborn”. Tak ta elektryzująca solówka to jego dzieło. Kawałek jest dynamiczny i zarazem bardzo skoczny. Tutaj na uwagę zasługuje także wokal Kinga, gdzie momentami śpiewa bardzo w wysokich rejestrach. Fanom filmów grozy, fanom Kinga Diamonda solo bez wątpienia do gustu przypadnie najmroczniejszy „The Oath” w którym to klimat gra równą rolę. Mamy deszcz, burzę, dzwon i organy kościelne. Mamy szatański śmiech i kiedy wkracza sekcja rytmiczna i riff, który razem tworzą genialny podkład pod teatralny głos Kinga. Utwór jest dynamiczny, skoczny i ma bardzo melodyjny riff. Jest to mój ulubiony kawałek, bo ma niesamowity klimat i sporo ciekawych motywów, które urozmaicają ten prawie 8 minutowy kolos. Czy tylko mi się podobają te wyśpiewane prze z Kinga :”ohh aaah”? Kolejnym moim faworytem jest kolejny klasyk zespołu „The Gypsy” tutaj jest mrok, ciężar, klimat grozy, normalnie ciarki przechodzą. Mimo tego kompozycja jest bardzo melodyjna i skoczna, nie sposób jej zapamiętać. Poziomem nie odstaje także „Welcome Princess of hell” gdzie też coś z Judas Priest słychać w partiach gitarowych. Znów dominuje bardziej stonowane tempo, ale utwór wysoki poziom utrzymuje. Inny bez wątpienia jest krótki „To one Far Away”, ale na pewno nie gorszy. Czym się wyróżnia? Nie ma szatana, nie ma Kinga Diamonda. Jest za to Micheal Denner i jego popis umiejętności. Warto dodać, że oprócz tego że jest to jedyny instrumentalny utwór na płycie, to jeszcze robi za ...balladę. Nastrój tutaj równie genialny co na całym albumie. Całość zamyka kolejny klasyk, a mianowicie „Come To the sabbath” i jest on niczym innym jak wypadkową całego albumu. Jest ciężko, dynamicznie i przeplatają się różne ciekawe motywy. Jednak co go wyróżnia, to że jest to...najszybsza i najostrzejsza kompozycja na albumie.


Po tym genialnym albumie, zespół się rozpadł, King tworzył dalej. „Dont break The Oath” to doskonały album, to dzieło bardziej dopracowane, zrobione z rozmachem niż w przypadku debiutu. Poziom perfekcji został utrzymany, choć muzycy zrobili ogromne postępy w tym co robią. Klasyka muzyki heavy metalowej, album który trzeba znać. Album, który stał się inspiracją dla wielu kapel, album który przetarł drogi wielu innym zespołom. Najlepszy album Duńczyków, który otwarł drogę dla Kinga Diamonda w jego dalszej działalności. Jest to przykład albumu, który poza genialną muzykę ma niesamowity klimat a także warstwą liryczną, którym często brakuje nowym wydawnictwo. Kult – wstyd nie znać. Nota; 10/10

MERCYFUL FATE - Melissa (1983)

Czy się lubi, czy też nienawidzi to jednak trzeba oddać hołd duńskiemu Mercyful Fate. Nagrał 2 kultowe albumy, które zrewolucjonizowały muzykę heavy metalową, dając inspirację i pomysł nagranie późniejszym kapelom choćby takiej Metallice, czy zespołom z pogranicza Black Metalu. Zarówno debiutancki album „Melissa”i „Dont Break the Oath” to są dwa kultowe albumy, dwa które wliczają się do klasyków muzyki heavy metalowej. Są to oczywiście arcydzieła, które nie poszły w zapomnienie, ba są nawet ponadczasowe, bo kolejne pokolenia będę się inspirować muzyką tworzoną przez Kinga Diamonda i Hanka Shermanna. King Diamond początkowo grał w zespole Black Rose, jednak po pewnym czasie dołączył do zespołu Brats, z którym nagrał jeden album. Hank Shermann miał jednak wizję swojego ciężkiego i mrocznego heavy metalu. Po długoletnich zgrzytach i nie porozumień, w końcu wykrystalizował się już ten właściwy skład zespołu tj Micheal Denner - gitara, Hank Shermann – gitara, King Diamond – wokal, Kim Ruzz – perkusja, Tim Grabber – bas. Na początku było demo, dopiero w 1983 roku światło dzienne ujrzał debiutancki album „Melissa”. Zespół już był znany i to jeszcze przed tym krążkiem. Rozgłos już mieli, dzięki dziennikarzom, czy też stacjom radiowym. No owy rozgłos pozwolił im także podpisać kontrakt płytowy z Roadrunner, która była również w owym czasie młoda. Album zdobiła dość oryginalna i mroczna okładka autorstwa Thomasa Holma. Nie tylko okładka był oryginalna, ale też zawartość albumu. Bo tak o to mamy mroczny, ciężki heavy metal, gdzie słychać inspirację Black Sabbath, czy Judas Priest, lecz to nie szatański płód tych dwóch kapel to Mercyful Fate z okultystyczną otoczką. Jak tamte lata, muzyka prezentowana przez Duńczyków, jest mroczna, agresywna i ciężka. Ale wszystko i tak jest melodyjne i atrakcyjne dla ucha. Mamy w muzyce MF niesamowity duet Shermann/ Denner, mamy tez charyzmatyczny i wyróżniający się spośród innych wokalistów King Diamond, który ma teatralny i taki nieco demoniczny wokal, gdzie ma ciekawą skalę głosu, a to pisczy, a to spiewa falsetem, a to demoniczne jęczy i brzmi to atrakcyjnie i oryginalnie. Tak wokal to nie tylko pewne novum w muzyce heavy metalowej, pierwszy raz ktoś tak odważnie porusza tematykę ciemnej mocy, szatana i całego tego satanizmu. Tak obok MF jeszcze warto wspomnieć w tej kwestii Venom. Produkcją zajął się Henrik Lund, zaś wszystkie kompozycje są autorstwa Kinga i Hanka. Płyta kultowa pod każdym względem.



Mrok, tajemniczość już nam towarzyszą od samego początku. Wejście „Evil” i ma się wrażenie że słuchacz uczestniczy w czarnej mszy. Mroczne, okultystyczne teksty, wokal Kinga, ciężkie gitary i ten mroczny klimat. Jasne słychać riff, który przypomina nieco Black sabbath, ale Mercyful Fate ma gra agresywniej, dynamiczniej, z większa werwę i może coś z wczesnego Iron Maiden się niektórzy doszukają. Dlaczego utwór? Jest skoczny i sekcja rytmiczna może nieco przypominać tą z debiutu Brytyjczyków. Jest tutaj bardzo teatralnie to też trzeba zaznaczyć, bo jest sporo zmian motywów, melodii, tempa. Klasyk zespołu i to nie podlega dyskusji. Natomiast w „Curse of the paharoah” można się do szukać w początkowej fazie Judas Priest. Riff w podobny sposób został odegrany. Jednak po chwili znów wraca mrok, demoniczny klimat, znów coś z Black Sabath można usłyszeć, z tym że Mercyful Fate gra oryginalnie, w stylu do jakiego nas przyzwyczaił. Liczne zmiany temp, różne motywy od tych wolnych po te szybkie, oryginalny wokal Kinga i ciężar który wybrzmiewa z gitar. Bez wątpienia klasykiem i kolejnym killerem na albumie jest „Into The Coven” i znów nieco inny utwór. Tym razem zaczyna się spokojnie, akustycznie, melodyjnie i bardziej radośnie. Mrok gdzieś został przepędzony. I miło usłyszeć zespół w nieco innym rytmie. Jasne jest coś z Black Sabbath, czy z Judasów, ale czy ktoś jakoś zwraca na to uwagę przy tym co gra tutaj Mercyful Fate. Tak jak oni grają tutaj, żaden zespół tak nie grał. Dynamicznym utworem jest również „At the sound of the Deomns Bell” choć nic nam tego nie zapowiada. Początek jest skoczny, porywający taki trochę taki pod Judasów, potem mamy wolne tempo i klimat Black Sabbath, jak wszystko się zmienia przy solówkach, które należy zaliczyć do tych genialnych, ale właściwie pod względem album tez jest atrakcyjny. Ale to jest moja ulubiona solówka. Najkrótszy na albumie jest „Black Funeral” i znów bardzo szatański utwór, gdzie mamy popis geniuszu Kinga, to co wyprawia ze swoim głosem, jest imponujące. Utwór ma fajne skoczne tempo, takie brudne, ciężkie partie gitarowe i jest to kolejny killer na albumie. Jednak to nic w porównaniu z „Satan's Fall”, który trwa 11 minut. Tutaj można poczuć same piekło. Zespół tutaj zawiera nie mal wszystko. Jest mrok, jest brud, ciężar, jest klimat, jest nawet nieco progresywnego rocka. Mamy zmiany temp, motywów, linii wokalnych, partii gitarowych, no killer i to najlepsze podsumowanie tego kawałka. Kto by pomyślał, że wśród tych ciężkich killerów uda się wpleść nieco balladowy „Melissa”? Ale się udało, a kawałek niczym nie ustępuje poprzednim kompozycjom. Ba tutaj słychać coś, z przyszłego Kinga Diamonda solo. Ale ciepłych klimatów tutaj nie uświadczymy. Też są tutaj momenty ciężaru i mroku. Piękna kompozycja zarówno pod względem solówek jak i wokalu. Tylko 7 kompozycji, może i mało, ale nie można narzekać, bo poziom ich jest fenomenalny.

„Melissa” to już kultowy i ponadczasowy album, który wpisał się do kanionu muzyki heavy metalowej i black metalowej. Mercyful Fate ustawił sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Nagrał perfekcyjny album , gdzie wszystko zostało dopracowane: brzmienie, kompozycje. Mamy znakomity duet gitarzystów, charakterystycznego Kinga Diamonda i w sumie te osobistości, które są ikonami muzyki heavy metalowej, przyczyniły się, że Mercyful Fate wymienia się jednym tchem jako jeden z najlepszych zespołów heavy metalowych. Muzyka prezentowana przez Duńczyków jest sama w sobie oryginalna, świeża, ma swój styl, jest dynamiczna,agresywna, mroczna i chwytliwa na swój sposób. Mrocznym, szatańskim klimatem album niszczy nie jeden black metalowy album. Czarna msza, szatan i King Diamond – Arcydzieło murowane. Nota: 10/10 czyli tzw. musisz mieć.

SKULL FIST - Head of The pack (2011)

Dość często ostatnio trafiam na debiutanckie albumy, które nie brzmią jak debiuty. Weźmy taki Kanadyjski Skull Fist. Ich debiutancki album „Head of the Pack” w ogóle nie brzmi jak albumów żółtodziobów, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z muzyką. Ta przygoda właściwie zaczęła się w 2006 roku. Wydali demo „No false metal” i zostali zauważeni, ba wygrali nawet nagrodę Rock the nations w 2010, którą wcześniej wygrał choćby Steelwing, która pomogła być zauważonym przez innych. Tak jest tym razem. W roku 2010 zespół wydaję Ep „Heavier Than Metal” i większość tych utworów znalazło się na debiutanckim albumie. Słuchając debiutu od razu nasunął mi się inny młody zespół, który w podobnej muzyce się obraca, a mianowicie White Wizzard, gdzie tez mamy szczery heavy metal, z domieszką speed metalu, nawet power metalu. Nasuwa się także Striker, czy tez Enforcer. Zespoły, które mocno czerpią z lat 80, zespoły które stawiają na zabawę, na szaleństwo i dobre melodie, nie bawiąc się zbytnio w bycie oryginalnym i co zginęły? Nie, fani lubią takie retro klimaty, gdzie zespoły grają opierając się o sprawdzone patenty. Z tym, że tym powyższym zespołom wychodzi to bardzo dobrze, bo są też inni którzy robią to nagannie. Jednak jeśli o mknie chodzi, to uważam Skull Fist nagrał mocniejszy materiał niż te powyższe zespoły. Jasne, że jest to proste i odtwórcze granie, gdzie słychać Accept, iron Maiden, Helloween i wiele innych znanych lub mniej znanych zespołów. Ale czy tym się zajmujemy przy ich muzyce? Wyłapywaniem plagiatów? Nie, bawi się razem z zespołem.

Już od pierwszych minut słychać radość i pomysłowość. Gdzie w „Head of the Pack” połączono nieco speed metalowego grania spod znaku Warlock. Słychać coś z Helloween i Gamma Ray. No i nawet wokalista Jackie Slaughter brzmi jak młody Kai Hansen z Walls of Jerycho. Co ciekawe wśród tej speed metalowej jazdy bez trzymanki znalazło się miejsce na tak zwane shredowe granie i nie razi, nie psuje to efektu, nie ma chaosu, a owe popisy gitarowe dodają tylko więcej melodyjności utworowi. Szczerze na początku mi zespół raczej kojarzył się z Japonią niż Kanadą, widocznie wokalista i solówki zrobiły swoje. Proste, szczere i szybkie granie do przodu. Riff i melodie w „Rise the Beast” mogą nasuwać Iron maiden, ale słychać także coś z metalu granego przez Kai'a Hansena. Tempo, wokal i riff właśnie jakoś mi się z nim skojarzyło. Co mnie interesuje to nie jaki zespół słyszę, czy są atrakcyjne melodie, porywający refren, a takowe są tutaj. Zespół gra luźno, swobodnie bez jakiś udziwnień, bez udawania bycia nowoczesnym. Kolejny killer, który nie trwa nawet 4 minut. No i to też jest zaleta muzyki Skull Fist, nie ciągną jakieś motywu, solówki Bóg wie ile minut, kończą w najlepszym momencie. Coś z Judas Priest można usłyszeć w „Commanding the Night” i znów podobna stylistyka, a więc szybka sekcja rytmiczna, chwytliwe partie gitarowe. Co mnie też imponuje w muzyce młodego zespołu, to ze w ciągu niecałych 4 minut potrafią zawrzeć tyle melodii co niektóre zespoły nie potrafią zawrzeć w ciągu 5 czy 7 minut. Refren z kolei nasuwa mi Accept. Jasne wtórność, ale ileż w tym gracji, ileż w tym radości i nie ma kopiuj wklej. Jest to wizja Skull Fist jak powinno się grać pod lata 80 i ta wizja mi się podoba. Kolejną rzeczą, w której zespół zaimponował, to granie na tym samym poziomie. Kiler goni killer. Mamy „Get fisted” to petarda w czystej postaci. Znów kawałek brzmi znajomo, znów mamy dość znajomo brzmiący riff, znane tempo, ale co z tego? Oni robią to z głową. Dają sporo od siebie, a nie jak którzy biorą czyjś riff i nic od siebie nie dają. Tutaj jest inaczej. W tym gatunku tj heavy/speed metal już prawie wszystko zostało powiedziane, jeśli nie wszystko, to tez ciężko błysnąć, zaistnieć w tym gatunku, jedni pękają, inni zmieniają styl grania, a inni walczą Alltheniko – Millenium Re-burn to chyba jedyna taka godna konkurencja dla Skull Fist, nawet nieco w podobnym stylu grają. Tam też petarda goni petardę, też speed metal i poziom nawet taki sam. Kolejny killer, trwający oczywiście 3 minuty - „Cold Night”. Zimna tutaj nie da się wyczuć, bo ostra pędząca sekcja rytmiczna z melodyjnymi partiami gitarowymi rozgrzewa do czerwoności słuchacza. Znów świetne solówki, które mimo krótkiego czasu trwania, potrafią zapaść w pamięci. Szczerze już zaczynam wątpić, czy na albumie znajdę jakąś wadę. Fajnie wypada nieco mroczniejszy „Tear Down the walls” i od razu wyprostowuje zamieszanie. Dalej jest szybko, energicznie. Nie ma zalotów pod jakieś dziwaczne rejony. Ale tym razem riff jest bardziej ponoru i jest bardzo atrakcyjny. Jeden z najkrótszych kawałków na płycie. I ktoś by powiedział, co można zagrać przez nie całe...3 minuty?Ano można zagrać, jedną z dłuższych solówek, który należy wyróżnić z tego albumu. Można też zagrać dość oryginalny riff, a także za śpiewać nieco koncertowy, nieco w stylu Accept refren. Nie wierzycie? Proszę posłuchać, nie jedni tyle nie potrafią rozegrać w 5 minutach. Hurra zespół zmienił stylistykę w „Commit To Rock”. Jednym może przez to podpaść. Jednak gdzie jest napisane, że muszą cały czas pędzić? Chwila odpoczynku nawet jest wskazana. Jest bardziej rockowo, bardziej luzacko, ale nie powiem złego słowa o tym kawałku, bo czemu niby miałbym to robić. Bo jest inny? Bo jest bardziej luzacki, bardziej przebojowy i nastawiony jakby na stacje radiowe? Ani ni myślę, bo kawałek fajnie buja. Jeśli już miałby nieco ponarzekać i już wskazać, nie co słabszy moment na płycie, wybrałbym „Ride on”. Kawałek tez nieco inny stylistycznie od tego co grali na początku. Jest tutaj taki melodyjne metal z hard rockowym fellingiem. Jest dość ciekawy pomysł, jest rytmicznie, ale czegoś mi tu brakuje. Brakuje mi ognia i jakiegoś porywającego motywu. Jest dobrze,m poprawnie, jest przebojowo, ale ja chcę zniszczenie, jak chce demolkę. Brawo za refren do Ride on bo brzmi to fantastycznie. No i minus za 5minut. Zespół czuje się fantastycznie w krótkich, prostych i pędzących do przodu niczym pociąg pośpieszny, czyli w takich utworach jak „Like a Fox” i znów mamy to co grali na początku. Jest dynamicznie, znów są piękne partie gitarowe, które imponują polotem i finezją. Tutaj też słychać coś z hansenizmu, a solówki nasuwają mi najlepsze lata Helloween. Nie mogło zabraknąć hymnu zespołu - „No false metal” i choć zespół wykroczył poza 4 minuty to i tak nie przynudza, a ten kawałek świetnie oddaje styl zespołu. No i mamy zakończenie w postaci „Attack, Attack”, który ładnie wszystko podsumowuje i jeszcze raz przypomina co słuchaliśmy, co było na albumie a co było? Szybkie speed metalowe granie oparte o stare sprawdzone patenty. Jednak zespół nie odgrzał ich, on użył starych receptur, przepisów, ale danie ugotował sam, wg własnego gustu, własnego pomysłu zdając się na swój smak i pomysłowość, a danie podane przez zespół w postaci „Head Of the Pack” nie smakuje jak odgrzewany kotlet, gdzie nie ma smaku, jest za to sztuczność i nie świeżość. Debiut roku już znalazłem i uważam, że każdy fan heavy metalu, powinien tego posłuchać i zweryfikować swoje rankingi płyt roku 2011, bo warto. Należy mieć nadzieje, że o zespole jeszcze w przyszłości usłyszymy. Nota : 9.5/10

TABERAH - The Light of wchich i Dream (2011)

Jeśli chodzi o debiutu w tym roku, to nie ma co narzekać, bo rok jest nawet udany pod tym względem. Mamy Rocka Rollas, Attick Demons, czy też Skull fist. Do tego grana doliczam dzisiaj kolejny debiut, tym razem z Australii. Mowa o Taberah założonym w 2004 roku z inicjatywy Jonathon Barwick – gitarzystę i wokalistę oraz Toma Brockmana – perkusistę. Od razu uspokoję wszystkich – nie jest to klon Ac/Dc. Choć zespół nie ukrywa swoich inspiracji do rodaków i to choćby z tego względu że mają to tak zwane rock'n roloowe serce. Tak więc co zespół gra?Ano gra heavy metal z elementami power metalu? I można usłyszeć tutaj Grave Digger, Iron maiden, Judas Priest, Gamma Ray, Blind Guardian. Taberah przez 2 lata grał koncerty, dzieląc scenę choćby z zespołem LORD. Dopiero w 2006 roku pojawia się pierwsze demo zespołu „Exordium”. Rok później zespół wydaje w 300 kopiach „Rehersal demo”. Rok 2009 i dalej nie ma debiutanckiego albumu, za to jest Ep “LIVE…ish”. W końcu mamy rok 2011 końcówka sierpnia, ba nawet już początek września i tak o to wyszedł, jeszcze cieplutki debiut zespołu, który się zwie „The Light of Which I Dream”. Jedno trzeba przyznać Taberah, mają potencjał, grac potrafią i to w taki sposób, że nie brzmi to ani amatorsko jak przystało na debiutantów, ani kiczowato, ba jest bardzo dobrze i gdy frontman Jonathon popracuje nad wokalem, albo zatrudni kogoś kto potrafi śpiewać to będzie mieć kolejny ciekawy zespół z tamtego rejonu.

Na album trafiło 10 kompozycji z intrem, ktoś powie że mało, ale całość trwa coś około 47 minut, więc nie tak znów mało. Intro w postaci „The Descent” nasuwa wiele zespołów, od Running Wild, kończąc na Lonewolf, Powerwolf, czy Crystal Viper. Jest bardzo udane to trzeba przyznać. Nie ma smętów, nie mielizn, jest chwytliwa melodia, która buja mimo wszystko. Fanom Grave Digger na pewno przypadnie do gustu „Brothers of Fire”. Jest nieco toporności, jest nieco kwadratowego heavy metalu, ale zespół wszystko kontroluje. Jest melodyjnie, a gitarzyści nie brzmią tutaj jak amatorzy, potrafią grać ostry power/heavy metal i nie mają się czego wstydzić, ba nie raz na tym albumie przekonają nas o tym, że to oni dzielą i rządzą na tym albumie. Jak wspomniałem wokal jest jakby bez mocy, śpiewa bo śpiewa ale bez emocji, bez przekonania, może powinien pomyśleć nad nowym nabytkiem? Refren nawet melodyjny, ale jednak mało przekonujący. I tak jak wspominałem gitarzyści, to oc wyprawiają w solówkach nastraja bardzo pozytywnie. Przypominają mi się najlepsze duety gitarowe. Dialog jaki jest między partiami gitarowymi jest zachwycający. Każda solówka, każdy riff tutaj jest na miarę złota. Po koniec solówki nawet słychać coś z Manowar. No i bardzo dobrze zespół zaczął. Idealnie zespół łączy patenty power metalowe i heavy metalowe w „ The Call of the Evil” który nawet ma trochę luzu i swobody. Tym razem coś z Manowar można usłyszeć. Mamy bardziej bojowe tempo, jest też jakby bardziej skocznie niż na poprzednim kawałku. Tak gitary tutaj ładnie tutaj ładnie pracują, ale wokal nieco irytuje. Refren tym razem prostszy i bardziej chwytliwy. Jedna z najlepszych kompozycji na albumie, z ciekawym popisem gitarzystów. Tym razem coś z Iron maiden. Bardzo energicznym kawałkiem jest „Fearless” gdzie słychać znów Grave Digger, coś Crystal Viper.. Znów całe chwalenie zbiorą gitarzyści. No ciekawa linia melodyjna, chwytliwe partie gitarowe, z takim skocznym tempem. Także solówki znów bardzo elektryzujące i nawet mają zaloty pod thrash metal. No kawałek bardzo dobry z bardzo bojowym refrenem. No jak nie można tego polubić? Rockowo w sumie dość brzmi „Stormchild”, ale z heavy metalu dalej nie rezygnują. Jest to proste, chwytliwe i nawet znajome zwłaszcza gdy słucham refren. No w riffie coś z Motorhead nawet jest. Kawałek nieco inny, ale dalej poziom bardzo dobry utrzymany. Czy tylko mi refren kojarzy się z Iron Fire? Z blindem Guardianem kojarzyć się może taki „The ballad of Ruby Joy” ot co dobre granie do ogniska. No końcówka albumu emocjonująca. Bo o to mamy wg mnie najlepszy na albumie tytułowy „The light wchich i Dream”. Najdłuższa kompozycja na albumie, najbardziej przemyślane, gdzie mamy sporo ciekawych i melodii. Początek nasuwa takie zespoły jak The storyteller, Running Wild i Blind Guardian z ery Somewhere Far beyond. Wokalista niczym Hansi napawa utwór klimatem. No killer nim jeszcze się rozwinął. Wejście sekcji rytmicznej i gitar godne pochwały. Akustyczna gitara prowadzi dalszą część i mamy Running Wild i Blind Guardian i tak w sumie do końca. Dialog między gitarzystami jest tutaj niesamowity. Ta kompozycja ma u mnie 10/10 i gdyby taki cały był album to kto wie, kto wie. Ileż w tym dzikości, szaleństwa, melodyjności i rozrywkowych solówek, no i jeszcze ten prosty i łatwo w padający w ucho refren. Numer jeden na albumie. No poziom słyszę, że zespół wysoki stara się utrzymać za wszelką cenę i mamy nieco ostrzejszy „Freedom or death” i tutaj mamy pędzącą sekcję rytmiczną i ostre i zarazem chwytliwe partie gitarowe. Jeden z dynamiczniejszych kompozycji na albumie z niezwykła solówką. Podobnie zresztą jest z „Requim of The Damned” killer numer 2 na albumie. I w tym roku kawałek będzie u mnie wysoko, bo kocham takie petardy. Coś z Blind Guardian, coś z Gamma Ray i wyszedł im genialny kawałek. Te partie gitarowe sprawiły, że mi szczęka opadła. Ileż agresji, ileś szaleństwa, ileż chwytliwości w tym no i ten młodzieńczy głód. No jak tak zespół będzie grał dalej to wróże i świetlaną przyszłość. Płytę słuchałem już kilka razy i wciąż nie mogę wyjść z podziwu dla gitarzystów. Jonathon/ Myles 'Flash' Flood to duet jeden z najlepszych w tym roku i mam nadzieję że jeszcze świat o nich usłyszy. W tym utworze nie przeszkadza nawet ten nie specjalny wokal Jonathana, bo ta moc która wydobywa się z warstwy instrumentalnej po prostu odwraca uwagę. Refren taki w stylu GR. Całość zamyka również genialny „The Reaper” znów mamy kolosa trwającego 7 minut. Mamy znów wejście godne Blind Guardian, no i to wejście sekcji rytmicznej i gitar jest znów zachwycające. Jest podniośle, magicznie i melodyjnie. No jest ciężko, epicko, średnie tempo i tym razem ciekawy dialog między wokalem, a gitarami. Nie muszę dodawać, że po raz kolejny mamy świetne solówki, które są motorem całego albumu.

No do teraz nie mogę się otrząsnąć z szoku jaki przeżyłem przy tym albumie. Czy tak brzmi debiutancki album? No nie. Tutaj ciężko do szukać się wad, poza wokalem i 2-3 nieco słabszych utworach, a raczej odstających od poziomu tych ostatnich utworów. Tak brzmi bardzo europejsko, brzmi nie ma perfekcyjnie. To co wyprawiają muzycy na tym albumie przyćmiewa muzykę nie jednego doświadczonego muzyka. No tak zespół ma to czego im brak, młodzieńczego zapału, szaleństwa i głodu sukcesu. Jeśli zespół będzie dalej tak grał i będzie się rozwijał, to pozycja niektórych zespołów będzie zagrożona. Poza talentem do grania, mają też owi muzycy pomysł na utwór, mają talent do komponowania. Bo są killery, jest też rockowy kawałek, jest tez bardziej epicki, bojowy kawałek, no jest urozmaicony materiał. Kolejny debiut, który nie brzmi jak debiut, tylko jak wydawnictwo doświadczonego zespołu. Mam nadzieję, że zespół znajdzie porządną wytwórnię i zdobędzie nagłośnienie i że nie przypadną na tle takich które nic ciekawego nie grają, a jedynie dzięki nazwie istnieją. No polecam każdemu fanowi power/heavy metalu. Nota: 9/10