czwartek, 24 października 2024
VANIK - IV (2024)
Po 3 latach przerwy powraca amerykański Vanik, który idzie w heavy/speed metal osadzony w latach 80. Co na pewno ich wyróżnia to klimat grozy, taki nieco mroczniejszy feeling i pełno patentów wyjętych z lat 80. W muzyce Vanik nie ma za grosz oryginalności, ale "III" to był kawał świetnego heavy/speed metal, który robił ogromne wrażenia. Czy udało się powtórzyć ten sukces na najnowszym krążku zatytułowanym "IV"?
Niestety, nie udało się nagrać równie genialnej płyty, która wyrywa z kapci. Natomiast "IV" to wciąż solidna porcja heavy/speed metalu w klimatach lat 80, która zasługuje na uwagę. Trzeba pamiętać, że tytuł nie oznacza, że to 4 album studyjny grupy, bo ta nagrała już 6. Vanik działa od 2016r i wciąż to praktycznie jednoosobowy projekt, gdzie dzieli i rządzi Vanik, który odpowiada za partie gitarowe, perkusję no i wokal. Przebłysku geniuszu nie ma i momentami wkrada się zmęczenie materiału i po prostu nuda. Najlepiej słucha się takiego rasowego speed metalu jaki band prezentuje w "Chamber of Horrors". Dobrze rozegrane partie gitarowe, łatwo wpadający w ucho refren i do tego dochodzi mocny riff. Jeszcze ciekawszy w podobnej motoryce utrzymany jest "No one Else". Bardziej toporny i agresywniejszy jest "Devoured Melody" i tutaj momentami można poczuć się jakbyśmy słuchali mieszanki speed/thrash metalu. W podobnej tonacji utrzymany jest "Dead End" czy zadziorny "Trapped" . To jest ten moment, w którym zdajemy sobie sprawę, że album jest utrzymany w jednym stylu i szybko utwory zaczynają zlewać się w całość. Brakuje w pewnym momencie elementu zaskoczenia, powiewu świeżości. Ot co solidny heavy/speed metal, ale nic ponadto.
Vanik powrócił i niczym specjalnym nie zaskoczył. Nagrał solidny heavy/speed metal, który troszkę jest rozegrany ostrożnie. Nie wykracza poza swoją strefę komfortu, przez co wyszedł trochę taki nijaki album, który dobrze się słucha do pewnej chwili. Nie wiele zostaje w pamięci. Konkurencja nie śpi i Vanik nie ma szans skraść serc w tym roku. Szkoda, mogło być znacznie ciekawiej.
Ocena : 6/10
środa, 23 października 2024
PATXA - Just Heavy Metal (2024)
Na pierwszy rzut oka pachnie kiczem. Okładka jakaś taka tania i może trochę taka naiwna, a do tego tytuł płyty w postaci "Just Heavy Metal" nie zwiastują niczego dobrego. Tak mogło by się wydawać na pierwszy rzut oka. Zawartość pozytywnie zaskakuje, bowiem dostajemy soczysty miks heavy metalu z nutką power metalu. Band czerpie garściami z dokonań Iron maiden, choć więcej tutaj takiego Attick Demons. Jest też coś z takiego Wizard, Judas Priest czy Dio. Fani klasycznych dźwięków będą zachwyceni. Ten debiutancki krążek hiszpańskiej formacji miał premierę 10 października maltido records.
Pierwszoplanową gwiazdą jest oczywiście wokalista Patxa. Dysponuje ciekawą barwą i techniką. Pasuje do bojowego heavy metalu i potrafi rozwalić system w górnych rejestrach. Człowiek stworzony do śpiewania w heavy metalowym zespole. Dzięki niemu ten debiutujący band brzmi tak bardzo dobrze i dojrzale. Niezwykle ciekawie wypada praca gitarzystów i na pochwałę zasługuje zarówno Jon jak i Kasta. Panowie znakomicie się dogadują i brzmi to świeżo, pomysłowo, a przecież nie tworzą niczego nowego. To wszystko już było, ale słuchając Patxa miałem prawdziwą heavy metalową ucztę. Pełno świetnych melodii, chwytliwych refrenów i porywających riffów. Band trzyma wysoki poziom niemal przez cały album i to dobrze świadczy o nich i przyszłości zespołu.
Brawa się należą za świetnie dopasowane brzmienie, które dodaje całości drapieżności i nowoczesnego charakteru. Płytę otwiera agresywny i zadziorniejszy "Children of Metal", który jest wycieczką w rejony takiego Primal Fear, ale też Wizard, czy Attick Demons. Niezwykle dynamiczny i przebojowy utwór. Wymarzony start, który od razu wyrywa z kapci i zachęca do posłuchania całości. Dalej mamy przebojowy "Honey drops" i choć jest to oklepane to dostarcza sporo frajdy. Taki rasowy heavy metal w melodyjnej odmianie. Coś w klimatach Wizard dostajemy w zadziornym i takim bojowym "Steel Soul". Band gra z pazurem i polotem, a to przedkłada się na przystępność kompozycji. Klimatyczny i taki nieco mroczniejszy "Sacred Elf" to hołd dla Ronniego James Dio. Sam utwór jest dobry, solidny, ale niczym specjalnym się nie wyróżnia. Piękne wejście gitar w "New Metal blood" też robi robotę, a sam utwór też prosty i chwytliwy. Pewne elementy z twórczości iron maiden można uświadczyć w rozpędzonym "Where dreams take wing" czy przebojowym "Just Heavy Metal". Tak może i banalny heavy metal, ale niesie ze sobą pozytywną energią, która zaraża. Całość zamyka równie energiczny i przebojowy "Ladies and Queens", który znakomicie podsumowuje co niesie ze sobą album i jaką muzykę gra Patxa.
Patxa pozytywnie zaskoczył i nagrał bardzo równy i dynamiczny album. Znajdziemy tutaj wszystko co liczy się w takiej muzyce. Utalentowany wokalista, wyraziste riffy, chwytliwe melodie, czy przeboje, która potrafią poruszyć i zapaść w pamięci. Troszkę za brakło do ideału. Nie ma w tym nic oryginalnego, ani też genialnego, co by band wyróżniało. Odwalili kawał dobrej roboty i płyta powinna być zauważana. Ja jestem na tak i polecam fanom heavy metalu.
Ocena: 8.5/10
wtorek, 22 października 2024
POWERCROSS - The Lost Empire (2024)
Powercross to kolejna nowość na greckiej scenie metalowej. Band powstał w 2022r i w skład wchodzi gitarzysta Spiros Rizos z Dark Legion, perkusista Stelios Pepinidis z Valiant Sentinel, basista Panos BT i wokalista John Britsas z Crimson Fire. Mamy doświadczonych muzyków, którzy postanowili grać heavy/power metal w klimatach Stratovarius z nutką twórczości Firewind czy Nightmare. Debiutancki album zatytułowany "The Lost Empire" ukazał się 17 października 2024 nakładem wytwórni Elevate Records. Nie jest to najlepsze co usłyszałem w tym roku i sam band może nie jest geniuszem w swoim fachu, ale grać potrafią i robią to bardzo dobrze. To już sprawia, że nie można przejść obojętnie obok tego wydawnictwa.
Można ponarzekać na wokal Johna Britsasa, który jest dość łagodny i bez takiego pazura. Można ponarzekać, że band nie robi niczego nadzwyczajnego i stawia na wtórność. Można też ponarzekać na nieco słabsze momentami brzmienie, czy na brak wyrazistych hitów co porwą słuchacza. To są detale, drobnostki, ale potrafią zaważyć na całości. Motorem napędowym Powercross jest bez wątpienia gitarzysta Spiros Rizos, który wygrywa udane partie gitarowy. Mamy mocne riffy, intrygujące melodie i sporo dobrze rozegranych solówek. Wszystko brzmi tak jak powinno. Jest to wszystko rozegrane ostrożnie i brakuje tutaj trochę finezji i polotu. Zabrakło tego elementu zaskoczenia.
Na plus należy zaliczyć mocny, wyrazisty i taki podniosły otwieracz zatytułowany "The Abyss of Knowledge". Kawałek pokazuje, że w tej formacji drzemie potencjał. Troszkę progresywności, troszkę nowoczesnego charakteru i podniosłości i w efekcie mamy znakomity otwieracz. Dużo starego, dobrego Stratovarius można usłyszeć w rozpędzonym "Nightlight" i już wiadomo, że band potrafi odnaleźć się w power metalowej konwencji. Tutaj John bristsas brzmi niczym Koltipelto z Stratovarius co jest miłym dodatkiem. Podobne emocje wywołuje przebojowy "Eternity" i znów wszystko brzmi tak jak powinno. Lekki i przyjemny jest "The Lost Empire" i znów echa Stratovarius, a nawet coś z Helloween. Znajomo brzmi "The Final Storm", który opiera się na sprawdzonych riffach i zagrywkach. Wtórne do bólu, ale miłe w odsłuchu. "The Dark Days" to również klimaty Stratovarius, ale już tego bez Timo Tollkiego. Nacisk położono tutaj na klimat i ta ballada nie jest taka zła. Coś z Firewind można uświadczyć w najostrzejszym utworze na płycie tj "Waves Of Mercury" i bez wątpienia to jest droga, którą powinien obrać zespół. Całości dopełnia mroczny, zadziorny "The Circle of Life", który przemyca patenty Firewind, czy właśnie Stratovarius. Bardzo udane podsumowanie całości.
Jeszcze sporo pracy przed Powercross, ale debiut na pewno udany i warty uwagi. Bardzo udana mieszanka heavy metalu i power metalu. Dla fanów Stratovarius czy Firewind pozycja obowiązkowa. Jest kilka godnych zapamiętania hitów, jest też wtórność i odgrzewane kotlety. Najważniejsze, że wszystko zrobione ze smakiem i z pomysłem.
Ocena: 8/10
poniedziałek, 21 października 2024
VOODOO CIRCLE - Hail to the king (2024)
Będzie mi brakować Alexa Beyrodta w Primal Fear, ale na szczęście można delektować się jego grą w jego zespole o nazwie Voodoo Circle. Mając ponownie w składzie Davida Readmana można działać cuda, zwłaszcza jeśli chce się tworzyć muzykę z pogranicza heavy metalu i hard rocka. Jego charyzmatyczny głos i rockowy feeling idealnie pasuje do muzyki, która jest przesiąknięta patentami Deep Purple, Whitesnake, Rainbow czy Led Zeppelin. Najnowszy album zatytułowany "Hail to the king" to już 7 studyjny album i co ciekawe to krążek, który śmiało można postawić wśród najlepszych. Ja osobiście ustawiam obok genialnego "Broken Heart Syndrome".
Okładka z czaszą w roli głównej przyciąga uwagę i jak dla mnie to najlepsza okładka jaką stworzył Voodoo Circle. Brzmienie zadziorne, soczyste i oddające klimat lat 80 czy 90. Gwiazdami płyty są przede wszystkim utalentowany David Readman, który mimo upływu czasu wciąż czaruje i imponuje umiejętnościami i techniką. Klasa sama w sobie. Alex Beyrodt to mistrz gitary i jego partie są niezwykle klimatyczne, pomysłowe i tutaj jest czym się zachwycać. Potrafi czarować i przenieść do złotych czasów muzyki Rainbow, Deep Purple, Whitesnake czy Led Zeppelin.Pełno tu świeżych riffów i partii gitarowych. Czysta magia.
Płytę otwiera "Lay down Your Lovin" , który jest tym do czego nas band przyzwyczaił. 100 % hard rocka w old scholowym wydaniu. Można delektować się finezją i pomysłowością. Dużo energię ze sobą niesie zadziorny "Let it rock" i nic dziwnego, że wybrano go na singla. Na tej płycie najlepsze wrażenie robią rozbudowane i dłuższe kompozycje, gdzie stawia się na mroczny klimat i epickość. Na pierwszy ogień idzie stonowany i marszowy "On The Edge". Brzmi to naprawdę obłędnie i nawet coś z Black Sabbath z Tonym Martinem można uświadczyć. Echa "Broken Heart Syndrome" można usłyszeć w przebojowym "Sweet Little Sister" i ktoś tutaj się mocno wzorował na twórczości Whitesnake czy Scorpions.Znakomity hicior! To nie koniec perełek i zachwytów nad nowym krążkiem. Jeszcze ciekawszy wydaje się "Castles made of Glass", który mocno nawiązuje do "Stangers in us all" Rainbow. To co wyprawia Alex tutaj przyprawia o dreszcze i można słuchać i słuchać i nie ma się dość. Podobne emocje wywołuje mroczniejszy i niezwykle klimatyczny "Stand Your Ground" i brzmi to obłędnie. Przejaw geniuszu! Marszowy i bardziej zadziorny "black Country" to hołd dla wielkich zespołów z lat 70 czy 80. Band tutaj prezentuje bardziej progresywne oblicze. Największy przebój na płycie to "Billy's Song", który również przemyca sporo elementów Rainbow, czy gry Ritchiego Blackmore;a Prawdziwa perełka i dla takich hitów warto zawsze czekać. Orientalne motywy w "Strangers in the night" też robią robotę. Przepiękny jest też nastrojowy "All For One", który ma zadatki na balladę. Kolejny hicior na płycie. Finał to tytułowy "Hail to the king" i znów przebłysk geniuszu i znakomita gra Alexa. Dużo dobrego się dzieje i tylko to potwierdza w jak znakomitej formie jest ekipa voodoo Circle.
Voodoo Circle nie nagrał jeszcze słabej płyty i znów potwierdzają swoją wielkość. Mało kto tak znakomicie oddaje styl tak wielkich kapel jak Whitesnake, Deep purple czy Rainbow, a Voodoo Circle robi to bez większego problemu. Warto było czekać 3 lata na nowe dzieło od Voodoo Circle, a "Hail to the king" to w moim odczuciu ich najlepszy album od czasów "broken heart syndrome". Nic więcej nie trzeba dodawać.
Ocena: 9.5/10
niedziela, 20 października 2024
NITROGODS - Valley of The Gods (2024)
Gitarzysta Henny Wolter i perkusista Klaus Sperling to muzycy, którzy dobrze są znani fanom Sinner czy Primal Fear. Tam oddawali hołd dla Judas Priest, ale od 2010 r oddają hołd dla twórczości Motorhead, a wszystko za sprawą Nitrogods. Może i jest to kalka, może i nie ma w tym za grosz oryginalności, ale miło jest widzieć, że ktoś godnie kontynuuje spuściznę i dziedzictwo Motorhead. Takie kapele jak Nitrogods są też nam potrzebne. 5 latach przerwy band powraca z swoim 5 albumem studyjnym zatytułowanym "Valley of the Gods".
Tak jak w motorhead, tak i tutaj dzieli i rządzi utalentowane trio. Dwóch wspomnianych wcześniej muzyków nie trzeba przedstawiać. Mózgiem całej operacji jest basista i wokalista Claus Larcher, który pod wieloma względami przypomina nam świętej pamięci Lemmiego. Mając taką charyzmę, drapieżność w głosie można tworzyć muzykę w klimatach Motorhead. Wszystkie elementy układanki tworzą spójną całość. Ze wszystkich płyt akurat najnowszy wskazałbym jako ta najlepsza w ich dorobku. Płyta bardzo dojrzała i przemyślana. Jest przebojowo, zadziornie i melodyjnie. Jest heavy metal, rock;n rolla i hard rocka. Nic więcej do szczęścia nie trzeba.
Jakbym miał na coś ponarzekać to na skromną okładkę i troszkę zbyt długi materiał w moim odczuciu. To wejście w postaci "Left Lane to Memphis" i jest szybko i bardzo agresywnie. Przypominają mi się czasy "Inferno" czy "Kiss of death". Stary dobry motorhead wybrzmiewa w tym kawałku. Zniszczenie sieje też melodyjny "Shinbocker Kicker" i znów brzmi to tak dobrze, że ciężko do czegoś się przyczepić. Pozytywną energię i przebojowość niesie ze sobą "Valley of The Gods". Niech żyje rock;n roll! Troszkę inny w swojej konwencji jest "Last beer Blues", który zabiera nas w bardziej bluesowe rejony. Dalej znajdziemy "Broke and Ugly", który przepełniony jest patentami patentami Ac/DC. W tej konwencji Nitrogods też wypada bardzo dobrze. Pazur band pokazuje w agresywniejszym "Prime time error", czy "Gimme Bear", który jakieś echa Primal Fear też oczywiście mają. Końcówka płyty to energiczne i bardzo przebojowe "Ridin Out" czy "Breaking balls".
Nitrogods nie tworzy niczego odkrywczego, ale mało komu tak dobrze udało się oddać ducha starego dobrego Motorhead. Lemmiego nie ma i wiadomo że Motorhead też nie ma, ale dobrze że jest taki band jak Nitrogods, który nie boi się kontynuować dzieło tej wielkiej i kultowej kapeli. Takiej muzyki nigdy nie za dużo. Kto zna ten wie, że Nitrogods to band z potencjał, a kto nie zna ten niech odpala "Valley of the gods".
Ocena: 8.5/10
sobota, 19 października 2024
ENSIFERUM - Winter Storm (2024)
"Thalassic" z 2020r to był naprawdę bardzo udany album i dowód na to, że Ensiferum ma jeszcze coś do powiedzenia w sferze folk metalu. Dużo ciekawych melodii i dobrze skrojonych motywów gitarowych. Oj działo się na albumie, choć do ideału sporo zabrakło. Teraz po 4 latach Ensiferum powraca ze swoim 9 albumem studyjnym i "Winter Storm", który ukazał się 18 października nakładem Metal Blade Records jest jeszcze lepszym dziełem niż poprzednik.
Tym razem Ensiferum bardzo pozytywnie zaskakuje i nagrał bardzo dojrzały i przemyślany album. Przede wszystkim pojawiają się elementy folk metalu, ale też coś z power metalu czy melodyjnego death metalu, co czyni "winter storm" zabójczym albumem, który może trafić do szerokiego grona. Band jest doświadczony i znany w swoim środowisku i nigdy nie schodzili poniżej swojego poziomu, tak więc można brać w ciemno nowy album. Można tylko pozytywnie się zaskoczyć. Okładka miła dla oka i oddaje klimat płyty. Siła tej płyty tkwi w duecie gitarowym tworzonym przez Toivonena i Lindroosa. Panowie znakomicie się rozumieją i potrafią wykreować taki naturalny folkowy klimat. Jest w tym nutka tajemniczości i fińskiego chłodu. Pełno urozmaicenia i wciągających motywów. Płyta jest bardzo melodyjna i przebojowa, co tylko dodaje jej uroku. Do tego wszystkiego dochodzi bardzo miły dla ucha wokal Pekka Montina, który potrafi nadać całości klimatu i przebojowego charakteru.
Zawartość to tak naprawdę 43 minuty muzyki, która potrafi oczarować. Pomimo, że nie jest oryginalne, ani też ocierające się o geniusz. Trzeba przyznać, że podniosły "Aurora" sprawdza się jako intro. Buduje napięcie i pokazuje melodyjny aspekt tej płyty. Szybko wkracza przebojowy "Winter Storm Vigilantes", w którym jest pełno elementów power metalu, jest energia i folkowy charakter. Co za hicior! Marszowy, bardziej epicki "Long cold winter of Sorrow and strife" to 7 minutowy rozbudowany utwór, który przemyca sporo elementów muzyki Orden Ogan. Jednym z najlepszych utworów na płycie jest bez wątpienia energiczny i pomysłowy "Fatherland", który pokazuje w jak świetnej formie jest Ensiferum. Co za pasja, drapieżność i świeżość bije z tego kawałka. Brawo Panowie! Madeleine Liljestam zalicza gościnny występ w lżejszym i bardziej nastrojowym "Scars in my heart". Jak dla mnie jest to słabszy moment tej płyty. Przebojowy "The howl" to granie bardziej nastawione na folkowy klimat. Troszkę za długi jest "From order to chaos", ale to nie oznacza że utwór jest słaby. To w dalszym ciągu znakomita dawka power metalu i folk metalu. Dużo dobrego się dzieje. Całość wieńczy rozpędzony "Victorious", który znów pokazuje nieco power metalowy aspekt Ensiferum. Mocna rzecz!
Nie jest to może najlepsze co nagrał ten zasłużony fiński band. Jednak to żywy dowód na to, że wciąż potrafią zmajstrować płytę na wysokim poziomie. Stać ich na pomysłowe hity, na wciągające motywy gitarowe. Bardzo udany miks folk metalu, melodyjnego death metalu i power metalu. Ensiferum znów błyszczy i pokazuje że to klasa sama w sobie.
Ocena: 9/10
piątek, 18 października 2024
ASTRAL DOORS - The End of it all (2024)
Ta kapela nie wymaga żadnego przedstawienia i wstępu. Szwedzki Astral Doors to jedna z tych kapel, która stara się iść ścieżką wydeptaną przez Ronnie james Dio. Mając za sitkiem Nilsa Patrika Johannsona to zadanie wydaje się do zrealizowania, bo Nilsa ma podobny styl śpiewania do Dio. Pierwsze płyty Astral Doors były genialne. Ostatnie lata nie były złe, ale gdzieś ten zespół zatracił swój blask i przebłysk geniuszu. Teraz po 5 latach powracają z nowym albumem i "The End of It All" wzbudza pozytywne emocje. Na tyle silne, że można rzec, że to jeden z ich najciekawszych albumów ostatniej dekady.
Jest smok na okładce i przypomina się okładka "Evil is Forever", muzycznie to wiadomo że nie udało się doścignąć klasyka Astral Doors, ale jest naprawdę bardzo dobrze. Nils w znakomitej formie wokalnie i nic u niego się nie zmienia. Cały czas sieje zniszczenie, pomimo że lata lecą. Nordlund i Gesar stworzyli zgrany duet gitarowy, ale tym razem jakby ciekawsze zagrywki nam serwują. Może troszkę bym zmniejszył hard rockowe zapędy i bardziej skupiłbym się na heavy metalowym zacięciu. Zwłaszcza druga połowa płyty, gdzie jest nacisk na klimat, na mrok i bardziej epicki wydźwięk to słychać, że był tu ogromny potencjał. Płyta na pewno jest zróżnicowany i każdy znajdzie coś dla siebie.
Piękna, okładka, niezmieniony skład, soczyste brzmienie i dużo muzyki w stylu Dio. Nic więcej do szczęścia nie trzeba maniakom takich klimatów. Genialne zaczyna się ten album. "Temple of Lies" to rasowy killer, który przywołuje na myśl najlepsze lata Astral Doors. Co za energia i rozmach. Słychać nawet pewne echa Civil War. Mocna rzecz i szkoda, że cała płyta nie jest właśnie taka. Takie utwory jak "Iron Dome" troszkę odstają. To dobry rockowy kawałek, ale nie ma błysku geniuszu. Solidny rockowy kawałek. Na pewno lepiej wypada mroczny "Vikings rise " i partie klawiszowe, mroczny klimat i ciężki riff robią robotę. Dalej mamy jeszcze melodyjny i zadziorny "Masters of The Sky", który również oddaje to co najlepsze w Astral Doors. Jednak to i tak nijak ma się wszystko kiedy wkracza melodyjny, klimatyczny i niezwykle przebojowy "The end of it all". Idealny kawałek, który pokazuje że mimo lat ten band wciąż potrafi rzucić na kolana. Mocna rzecz! Druga część płyty jakby ciekawsza, bardziej w stylu Dio i bardziej dojrzała. Jest stonowany, mroczny "Father Evil", który przemyca pewne patenty Black Sabbath. Uroczy jest "When clocks strikes midnight", gdzie pomysłowo wykorzystano orientalne melodie. Co za piękne wejście ma "A night in berlin" i znów jest błysk geniuszu. Właśnie w takich kompozycjach Astral Doors pokazuje swoje prawdziwe oblicze. Na koniec epicki, bardziej rozbudowany "A Game of Terror" i znów band pokazuje na co ich stać. Przypominają się stare dobre czasy Astral Doors. Wszystko brzmi tak jak trzeba i jest w tym jakiś pomysł.
Mamy "Evil is Forever" part 2? Nie, ten poziom na razie nieosiągalny dla Nilsa i spółki. Jednak wracają na właściwie tory i znów jest ten zapał, ta pomysłowość i już sporo killerów. Gdyby odrzucić rockowe zapędy i bardziej skupić się na heavy metalowym aspekcie, to byłoby jeszcze ciekawiej. "The end of it all" to i tak najciekawsza płyta tej grupy od bardzo dawna. Nie można pominąć tej pozycji!
Ocena: 8.5/10
FANS OF THE DARK - Video (2024)
Szwedzki Fans of The Dark właśnie wrócił z 3 albumem studyjnym i w dalszym ciągu tworzą znakomity miks hard rocka i melodyjnego heavy metalu. Działają od 2020r i już wypracowali swój styl i już mają swoich zaufanych fanów i najnowszy album zatytułowany "Video" przysporzy im nowych. Dawno nie słyszałem tak dobrze skrojonego hard rocka z nutką melodyjnego heavy metalu, gdzie czuć klimat lat 80. Jak ktoś lubi Dokken, Pretty Maids, a przede wszystkim Survivor ten z pewnością pokocha to co gra Fans of The Dark. Duży plus za nawiązanie do tematyki wypożyczalni kaset vhs. Płyta ukazała się 11 października.
Motorem napędowym zespołu jest wokalista Alex Falk, który swoją charyzmą i stylem śpiewaniem nasuwa na myśl lata 80. No ma w sobie coś takiego, co przenosi słuchacza do tamtych lat. Robi to wrażenie i jest tajną bronią Fans of the Dark. Kawał dobrej roboty robi gitarzysta Oscar Bromvall, który stawia na klimat i finezje. Dużo dobrych melodii i riffów zostawił na tej płycie. Melodyjność i przebojowość, to jest to co jest siłą tej płyty. Od początku do końca słucha się tego z wielką przyjemnością. Otwierający "Meet me on the corner" troszkę trąci Ac/Dc z początku, ale potem utwór nabiera ciepłej rockowej barwy. Jest może i komercyjnie, ale od razu czuć klimat lat 80. Przepiękne wejście klawiszy mamy w przebojowym "Lets go rent a video", który przesiąknięty jest twórczością Survivor, ale nie tylko. O dziwo ta płyta kryje też bardziej metalowe kawałki i jednym z nich jest fenomenalny "The neon phatntom", który kipi energią i jest jednym z najlepszych utworów z całej płyty. Brawo za pomysłowy riff, melodię i wciągający refren. Coś z Demon z starych lat można uchwycić w stonowanym i klimatycznym "Christine" i znów band skradł mi serce. Prawdziwa hard rockowa perełka. Kolejny killer na płycie to bez wątpienia "The Wall" i to potwierdza jak wielki potencjał drzemie w tej grupie. Kocham takie dźwięki, takie klimaty. Jeden z najlepszych utworów na płycie, a może i najlepszy. Cudo! Syntezatory otwierają magiczny "Find Your love" i znów bije z tego szczerość, pomysłowość i klimat lat 80. Dużo pozytywnej energii znajdziemy w przebojowym "The Dagger of Tunis", a całość zamyka nastrojowy "Savage Streets".
Coś to była za piękna podróż do lat 80. Ten klimat jest naturalny nie wymuszone, klawisze, wokal i układ melodii sprawiają, że można poczuć się żyjemy w tych czasach. Fans of The Dark to band, z którym trzeba liczyć się w hard rockowym świecie. Dla fanów gatunku pozycja obowiązkowa. Takie utwory jak "The Wall" czy "The neon phantom" zostają na długo w pamięci.
Ocena: 8.5/10
czwartek, 17 października 2024
KLYNT - Thunderous (2024)
Nazwa Klynt nic mi nie mówiła i przyznaję, że jakoś wcześniej nie miałem styczności z muzyką tej kapeli. To pochodzący z Austrii band, który działa od 2008r i obrał sobie za cel granie miksu heavy/power metalu z elementami thrash metalu. "Thunderous" to ich 3 album pełnometrażowy i premierę miał 11 października i każdy kto lubi muzykę, gdzie są echa Iced Earth, Headhunter, Paradox czy Mystic Prophecy ten szybko odnajdzie się w muzyce Klynt. Potrafią grać na wysokim poziomie i tej płyty też nie można odpuścić.
Duże brawa za klimatyczną i mroczną okładkę. Jest intrygująca w takim stopniu, że zachęca by sięgnąć po owe wydawnictwo. Trzeba przyznać, że Klynt odrobił zadanie domowe i zadbał o to, żeby płyta była atrakcyjna dla potencjonalnego słuchacza. Soczyste i zadziorne brzmienie też robi swoje i dodaje uroku całości. Bardzo ważnym członkiem grupy jest wokalista David Dunkl, który potrafi odnaleźć się w wysokich rejestrach, a w niższych stawia na klimat. Klynt to przede wszystkim świetna współpraca gitarzystów Flaviusa Mirona i Patricka Hieblera, która przedkłada się na solidne i łatwo wpadające w ucho riffy i chwytliwe melodie. Jasne, że nie ma w tym przebłysku geniuszu, ani nad zwyczajnego, ale panowie odwalili kawał dobrej roboty.
Imponuje początek płyty. Jest przecież rozpędzony "World Destroyer", czyli taki bardziej melodyjny thrash metal i tutaj band zaskakuje pozytywnie. Jeszcze lepszy jest taki "Dagger", który brzmi jak mieszanka KK Priest i Iced Earth. Wokalista David pokazuje tutaj swój potencjał. Mocna rzecz! Dużo melodyjnego grania dostajemy w "Sacrifeist", z kolei "Payment in blood" jest bardziej toporny i stonowany. Band znakomicie odnajduje się w dłuższych i bardziej rozbudowanych kompozycjach i dobrze to słychać w rozpędzonym "Thoth cast his curse". Power metalowe patenty słychać w takim przebojowym "Gunslingers". Ballada "Monuments" dobra, ale nie robi większego wrażenia.9 minutowy "Taureon" pełen różnych dodatków, smaczków i pełen wigoru. Co za moc i dbałość o melodie i partie gitarowe. Bardzo dobrze to brzmi! Całość wieńczy równie udany "Thunderous", który pokazuje potencjał grupy i idealnie podsumowuje zawartość i styl grupy.
"Thunderous" to pozycja obowiązkowa dla maniaków thrash metalu, jak i tych co siedzą w heavy/power metalu. Band ma pomysł na siebie i idzie za tym jakość. Panowie dają czadu i tak powinien brzmieć miks heavy/power metalu i thrash metalu. Pozycja obowiązkowa dla maniaków takiej mieszanki, a sam band zasługuje na pochwałę i dalsze śledzenie ich poczynań.
Ocena: 9/10
PARAGON - Metalation (2024)
Każdy z nas ma takie zespoły, na które może zawsze liczyć, które nigdy nas nie zawodzą i zawsze grają swoje i wciąż na wysokim poziomie. Niemiecki Paragon, to jeden z tych zespołów, które uwielbiam i które nigdy mnie nie zawodzą. Panowie są na scenie od 1990r i dali się poznać jako niemiecka potęga heavy/speed metalu z dużą dawką power metalu. W ich muzyce słychać elementy Grave Digger, Iron savior czy Gamma ray. Swoje piętno na muzyce Paragon odcisnął bez wapienia Piet Sielck, który odpowiada za brzmienie większość płyt Paragon. Echa Iron Savior są i tego nie da się uniknąć. "Metalation" to najnowsze dzieło Niemców i to już album nr 13. Co ciekawe okładka przypomina trochę te wczesne i jest wojownik z "chalice of Steel" czy tarcza z "Steelbound". Dostajemy rasowy i typowy dla zespołu materiał. Nie ma niespodzianki, a to świetna wiadomość. Płyta ukaże się 8 listopada nakładem Massacre Records.
Kocham w tym zespole, że wiem co mnie czeka, że dostanę to co zawsze. Od czasu wydaniu "Force Of Destruction" band po prostu błyszczy i pokazuje, że to prawdziwa potęga niemieckiego heavy metalu. Potęgą i znakiem rozpoznawczym Paragon jest bez wątpienia charyzmatyczny i jedyny w swoim rodzaju wokalista Andreas Babuschkin. Jego wokal nadaje całości mocy i drapieżności. Lata lecą, a głos Andreasa wciąż robi wrażenie. Nie można też zapomnieć o zgranym duecie gitarowym, który tworzą Martin Christian i Jan Bertram. To gitarzyści, którzy znają się na swojej robocie i nie mają problemów z tworzeniem ostrych, agresywnych riffów, wciągających melodii, czy przemyślanych i pełnych polotu solówek. Wszystko się zgadza. Minus? No nie jest to drugi "Force of Destrucion"
Jak najlepiej rozpocząć album? No oczywiście, że od szybkiego, zadziornego killera, który oddaje to co najlepsze w muzyce Paragon."Fighting the Fire" to Paragon jaki kocham. Szybki, agresywny, przebojowy, który pokazuje piękno niemieckiej sceny heavy metalowej. Co za moc! Wielkim hitem tej płyty jest pomysłowy "Slenderman" i tutaj wszystko imponuje. Począwszy od pomysłowego riffu, łatwo wpadającego w ucho refrenu. Paragon w najlepszym wydaniu i ja chcę więcej tego typu killerów! Troszkę słabszy jest "Batallions", który jest bardzo dobry w swojej konwencji, ale już tak nie zaskakuje. Nie mogło zabraknąć bardziej epickiego i marszowego kawałka, który sieje zniszczenie za sprawą mrocznego klimatu i epickości. Taki jest "Beyond the Horizon", który ma coś z "Blood & Iron". Na płycie nie brakuje szybkich, agresywnych kawałków i taki "Marionet" to potwierdza. Pewne echa "painkiller" judasów można uchwycić w agresywnych "The haunted house". Tytułowy "Metalation" to znów ukłon w stronę mroczniejszego grania i przykład, że można grać atrakcyjny toporny heavy metal w niemieckim wydaniu. Końcówka płyty to stonowany i nastrojowy "My asylum", a na dokładkę mamy na nowo zagrany "Hellgore" z "Screenslaves".
To było pewne, że Paragon nie zawiedzie i wyda kolejny świetny album. Mocne riffy, soczysty wokal, przebojowy refren i przemyślane solówki. Płyta kipi energią, przebojowością i mimo kilku słabszych momentów to jest to prawdziwa uczta dla maniaków takiego graniu, a przede wszystkim fanów Paragon. Można brać w ciemno!
Ocena: 9/10
środa, 16 października 2024
SPEEDRUSH - Division Mortality (2024)
Po 8 latach od wydania debiutu wraca grecki Speedrush, który skupia się na graniu speed/thrash metalu. "Division Mortality" to drugi pełno metrażowy album młodej formacji i to w dalszym ciągu kawał dobrze skrojonego speed/thrash metalu. Jest klimat lat 80/90, jest nacisk na agresywność, szybkość i melodyjność. Jest w tym trochę muzyki Destruction, slayer, czy Exciter. Panowie potrafią grać i nowy materiał to kawał porządnego grania, które zasługuje na uwagę.
Płyta ukazała się 11 października roku 2024 nakładem Jawbreaker Records. Okładka średnia i niczym specjalnym się nie wyróżnia. Brzmienie dobre, pasujące do tego co gra zespół. Można było dopracować bardziej te elementy. Dobrze spisuje się na tej płycie duet gitarowy tworzony przez Nick Ratmana i Tasosa. Panowie stawiają na szybkość, agresję i melodyjny aspekt partii gitarowych. Nie brakuje ciekawych i intrygujących momentów, które potrafią zapaść w pamięci. Kawał dobrej roboty, choć nie ma w tym niczego nowego, odkrywczego. Całość bardzo dobrze spina wokal Nir Beera, który nadaje całości thrash metalowego pazura. Nie jest to idealny wokalny, ale jego barwa pasuje do tego co gra Speedrush.
Słuchając płyty od razu serce potrafi skraść dynamiczny, przebojowy "Ride With Death". Bardzo udana mieszanka speed metalu i thrash metalu, a wszystko podane w melodyjnej oprawie. Wszystko jest na miejscu, a band robi tak dobre wrażenie, że chce się poznać resztę utworów. Thrash metal pełną gębą dostajemy w rozpędzonym "Feeding The Carnivores", z kolei motyw przewodni "Sons of Thunder" jest pomysłowy i pokazuje, że band ma pomysł na siebie i potrafią grać na wysokim poziomie. Minus? Band serwuje nam kompozycje w podobnym klimacie i choć taki "Blood Legacy" czy "Iron Wisdom" są udane, to już ta koncepcja troszkę na dłuższą metę staje się przewidywalna. Rozbudowany "Beyond the Vortex" jest nieco bardziej progresywny, bardziej klimatyczny i pokazuje troszkę inne oblicze zespołu.
Grecka scena heavy metalowa słynie bardziej z epickiego grania i wolę ich w takim wydaniu. Speedrush pokazuje, że thrash metal tam też ma się dobrze. Nowy album tej grupy jest udany i pełen soczystych riffów. Troszkę zabawę psuje brak elementu zaskoczenia i troszkę tak na jedno kopyto. Mimo pewnych wad, warto posłuchać!
Ocena: 7/10
wtorek, 15 października 2024
STAR RIDER - Outta Time (2024)
Uwaga! Francuska scena heavy metalowa nie śpi i właśnie wypuściła na świat prawdziwą bestię. Działający od 2021r młody band o nazwie Star Rider to tajemna broń francuskiej sceny heavy metalowej. To odpowiedź na ostatnie sukcesy takich kapel jak traveller czy Riot Cioty. "Outta Time" to debiut, który pokazuje, że Star Rider to coś więcej niż kolejny band grający heavy/speed metal utrzymany w klimatach lat 80. To band, który ma pomysł na siebie, na kompozycje, ale ma też odpowiednie wyszkolenie technicznie. Stać ich na wiele i płyta "Outta Time" to tylko potwierdza. To już kolejna miła niespodzianka roku 2024.
Nie dajcie się zwieźć tej nieco kiczowatej okładce, bowiem za nią kryję się świetna muzyka, która potrafi wyrwać z kapci. Star Rider to nie tylko pomysłowość i wehikuł czasu do lat 80, to przede wszystkim jakość, dbałość o detale i umiejętność wykorzystania patentów nwobhm, speed metalu i klasycznego heavy metalu, by stworzyć coś godnego uwagi. Brzmienie wzorowane na latach 80 też jest miłym dodatkiem. Band zadbał o każdy szczegół, by to brzmiało autentycznie i szczerze. Star Rider to przede wszystkim wyrazisty i charyzmatyczny głos Kima Saxxa. Trzeba przyznać, że potrafi oczarować swoim głosem i od razu kupić słuchacza od pierwszych dźwięków. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Duet gitarowy tworzony przez Deth/Charly imponuje dynamiką, zadziornością i pomysłowością na riffy i solówki. Panowie dają czadu i pokazują, że stać ich na wiele.
Nie ma czasu na zabawę w kotka i myszkę i Star Rider od razu daje killer w postaci "Outta Time". Co znakomita dawka speed metalu i do tego wpływy Nwobhm. Wszystko brzmi tak jak powinno i choć nie ma za grosz oryginalności, to dostarcza sporo frajdy. Nie trafia do mnie w 100 procentach "Rock Muscle, który jest tylko solidny. O wiele ciekawszy jest energiczny "Resistance", który przemyca trochę elementów iron maiden. Klasyczny heavy metal daje o sobie znać w prostym "Deal breaker", gdzie coś z judas priest można wyłapać. Kolejna szybka galopada to "Shoot To kill" i te partie basowe wpadają w ucho. Ktoś nasłuchał się Iron maiden.Jest energia i pazur! Podobne emocje wywołuje zadziorny "Angle Mort", nieco hard rockowy, ale bardzo przebojowy "Rings Of Saturn", czy szybki "Hell Breaks Loose", które stanowią trzon tej płyty. Końcówka płyty bardzo emocjonująca i pokazująca w pełni potencjał grupy.
"Outta Time" to płyta energiczna, urozmaicona i oddająca klimat lat 80. Takich płyt w ostatnim czasie jest pełno. Na szczęście francuski Star Rider ma pomysł na siebie i kompozycje. Pełno wciągających melodii, zadziornych riffów i nie sposób się nudzić przy muzyce francuskiego Star Rider. Czekamy na więcej muzyki od tych panów!
Ocena: 8.5/10
IGNITOR - Horns and Hammers (2024)
Kto by pomyślał, że amerykański Ignitor jest na scenie 21 lat. Czas szybko leci, ale na przestrzeni lat band nie przebił się do czołówki epickiego heavy/power metali. Marka dobrze znana fanom gatunku, ale to band drugiej ligi, który trzyma bardzo dobry poziom, ale to przede wszystkim solidne rzemiosło. Kto szuka powiewu świeżości, czy zrywu i przebłysku geniuszu to tego tu nie znajdzie. 3 października ukazał się nowy krążek grupy, który nosi tytuł "Horns And Hammers" i to nakładem metal on metal records. Fani Manilla Road, Cirith Ungol czy Manowar powinni posłuchać co tam zmajstrował Ingitor tym razem.
Okładka robi robotę i zachęca by sięgnąć po nowe dzieło Ignitor. Troszkę przypomina okładki Blazon Stone czy Rocka Rollas. Samo brzmienie też nieco przybrudzone i oddające klimat lat 80. Od strony technicznej jest naprawdę dobrze. Ignitor to przede wszystkim doświadczony wokalista Jason Mcmaster, którego charyzma i styl śpiewania idealnie współgra z stylem grupy. Od strony partii gitarowych jest dobrze, ale duet Stuart Laurence i Robert Williams nie wykraczają poza pewne ramy. Serwują nam ograne riffy i takie melodie, które dostarczają emocji, ale jakoś brakuje w tym błysku geniuszu i powiewu świeżości. Ignitor nie robi nic nadzwyczajnego i serwują po prostu solidny heavy metal, który jest miły w odsłuchu.
Na plus zaliczam na pewno melodyjny i przebojowy otwieracz "Horns and hammers", który pokazuje, że w tej kapeli drzemie potencjał. Stonowany i nieco w klimatach doom metalu "Dark Horse" nie jest zły i w swojej konwencji broni się. Klimat lat 80 unosi się nad prostym i łatwo wpadającym w ucho "Cyber Crush". Warto też pochwalić za taki tradycyjny i marszowy "Taking up With Serpents", gdzie unosi się epickość i jest w tym wszystkim pomysłowość. Uroczy jest przewodni motyw w "Ferecious the martys" i do tego ta partie klawiszowe i nutka progresywności. Jeden z ciekawszych momentów na płycie. Rycerski klimat można wyłapać w agresywniejszym "Chaos Maximus Eternal". Riff robi robotę. Reszta dobra i jakoś niezbyt wybijająca się. Band serwuje nam solidną porcję heavy metalu.
Ignitor to rozpoznawalna marka, ale jakoś nie potrafią wyjść ze strefy solidności i rzemiosła. Niby potencjał jest na coś więcej, ale jakoś zespół nie potrafi się przełamać. Płyta dobra do posłuchania i potrafi umilić czas, ale czy ktoś będzie pamiętał o tej płycie za kilka miesięcy? Pewnie nie. Ignitor swoje zrobił, ale ja czekam na jakąś perełkę od tej formacji. Może kiedyś się doczekam...
Ocena: 7/10
poniedziałek, 14 października 2024
CLEANBREAK - We are The Fire (2024)
Kariera Jamesa Durbina nabiera rozpędu. Kto by pomyślał, że uczestnik amerykańskiego Idola zajdzie tak daleko i będzie rozpoznawalny? Jego głos jest mocny, wyrazisty i wpasowuje się w stylistykę heavy/power metalową, ale również coś z pogranicza hard rocka. Ma spore możliwości i niesamowity talent. Nic dziwnego, że tak przyciąga fanów takich dźwięków. W ramach solowej kariery wydał już dwa albumy, z czego debiut robił największe wrażenie. Kolejny band to Cleanbreak i tutaj również mamy na koncie dwa albumy. Najnowszy "We are The Fire" też niestety jest troszkę słabszy od swojego poprzednika. Mimo pewnych wad i mniejszej siły rażenia to wciąż muzyka na wysokim poziomie. Płyta ukazała się 11 października nakładem Frontiers records.
Durbin to wiadomo gwiazda i motor napędowy Cleanbreak. Trzeba pamiętać, że ten band to również utalentowany gitarzysta Mike Flyntz, który stawia na pomysłowe riffy i bardziej złożone melodie. Potrafi odnaleźć się na heavy/power metalowej płaszczyźnie, ale potrafi zagrać bardziej w klimatach hard rockowych. Jednak mimo wszystko czuć lekki spadek formy, a przede wszystkim pomysł na kompozycje w niektórych momentach wymagały by dopracowania i nieco urozmaicenia. No jak Frontiers Records to jest też obecny pan Del vecchio, który znów tworzy klimatyczne partie klawiszowe. Wnoszą melodyjny aspekt i nutkę progresywności. Sama zawartość płyta dostarcza sporo frajdy i każdy kto lubi miks heavy/power metal z dużą dawką hard rockowego feelingu ten szybko pokocha to wydawnictwo.
Końcówka płyty robi największe wrażenie. Taki hard rockowy "Start to Breathe" z ciekawym motywem gitarowym i wciągającym refrenem to rasowy hicior, który potrafi oczarować od pierwszych sekund. Dużo dobrego się tutaj dzieje. Agresywny "We are The Fire" to już bardziej heavy/power metal, w który są echa Masterplan czy Primal Fear. Co za energia i drapieżność napędza zamykający "Resilience in our Souls" to istny majstersztyk i przykład jaki potencjał drzemie w Cleanbreak. Mocna rzecz! Początek płyty nie jest zły, bo przecież jest otwierający "warriors Anthem", który przemyca hard rockowe patenty, ale ten epicki rozmach też potrafi oczarować. Hitów nie brakuje i jednym z nich jest rockowy "Never Gone" i dobrze się tego słucha. Pomysłowo to wyszło i próbowali nas zaskoczyć tutaj. Nie do końca przemawia do mnie solidny "Unbreakable" , który nie wiele wnosi do płyty. Jest jeszcze "Can't Lose Hope", który kipi energią i przebojowością. Taki miks heavy metalu i hard rocka tutaj zdaje egzamin. "Breathless" jakiś taki młodzieżowy i nadający się na stadiony utwór o hard rockowym zabarwieniu. Brawa się należą za piękną balladą "Love Again", w którym pewna echa Magnum czy Whitesnake są słyszalne. Kawał dobrej roboty!
Cleanbreak dał nam 40 minut naprawdę udanej muzyki, który przemyca patenty heavy/power metalu i hard rocka. Mamy hity, ciekawe melodie i świetnego Durbina, który wciąż błyszczy. Miło jest widzieć, że jego kariera nabiera rumieńców i wciąż tworzy nową muzykę. Najlepsze jest to, że to wciąż wysoki poziom. Brawo! Warto posłuchać, bo panowie nie zawodzą!
Ocena: 8/10
sobota, 12 października 2024
GLORIUS - Renacer (2024)
Nazwa glorius nic mi nie mówiła. Nadarzyła się okazja, by to zmienić. "Renacer" to najnowsze dzieło zespołu Glorius, który pochodzi z Boliwii. Band działa od 2019r i najlepsze w tym wszystkim jest to, że grają neoklasyczny heavy/power metal, który przemyca patenty Yngwiego Malmsteena, Magic Kingdom, czy Galneryus. Czerpać garściami od najlepszych to połowa sukcesu, bo trzeba jeszcze to umiejętnie podać, by brzmiało świeżo i na równie wysokim poziomie. Ta sztuka tej młodej kapeli się udało, a drugi album zatytułowany "renacer" po prostu zachwyca.
Okładka troszkę taka kiczowata i nie zdradzająca co tak nas naprawdę czeka. Jednak zawartość już robi wrażenia. Jest energia, ciekawe pomysły, jest sporo starego dobrego neoklasycznego power metalu, a całość jest bardzo równa i trzyma wysoki poziom. Do ideału nie wiele zabrakło. Przepięknie układa się współpraca klawiszowca Mauricio i gitarzystą Johnem Pavlo. Od razu słychać chemię między nimi i ona jest motorem napędowym w muzyce Glorius. Nie można zapomnieć o wszechstronnie uzdolnionym wokaliście o imieniu Victor. Odnajduje się w wysokich rejestrach, potrafi nadać klimat i przebojowego charakteru. Wszystkie elementy łączą się w spójną całość.
Najpierw wkracza klimatyczne intro, a potem "Renacer", który daje wyraźny sygnał co band gra i w jakim kierunku chce pójść. Dobrze się tego słucha i dostarcza sporo radości. Brakuje takiego grania i na takim udanym poziomie. Jeszcze piękniejszy i barwniejszy jest "Salvame" i co za ekspresja mocy i talentu zespołu. Robi się co raz ciekawiej. Neoklasyczny power metal w najlepszym wydaniu dostajemy w energicznym "Capitan", z kolei nastrojowy, stonowany "Mi Vida Tu Vida" to kompozycja, która uderza w nasze emocje. Łapie za serce i porusza swoim przepięknym klimatem. "Fantasia Barroca" to instrumentalny kawałek, który pokazuje że band ma spory potencjał i umiejętności. Balladowy "Amor Infinito" troszkę zbyt długi i taki trochę monotonny. Całość wieńczy nastrojowy i bardziej energiczny "Dios", który znów pokazuje to co najlepsze w Glorius.
Wiadomo, że tym albumem Glorius ameryki nie odkrywa i również nie wprowadza rewolucji w neoklasycznym power metalu. Robią swoje, czerpią od najlepszych zespołów tego gatunku, ale robią to bardzo dobrze i tworzą ciekawe kompozycje, które potrafią zapaść w pamięci. Bardzo miłe zaskoczenie roku 2024.
Ocena: 8.5/10
FELLOWSHIP - The Skies Above Eternity (2024)
Jest i druga płyta od czarodziejów z Fellowship, który przywraca wiarę w brytyjski power metal. "The Skies above Eternity" to długo wyczekiwany następca "The saberlight chronicles", który w dalszym ciągu kontynuuje podróż tej młodej formacji w klimaty fantasy. Tym razem poza wyraźnymi wpływami Power Quest, Majestica, czy Twilight Force, można doszukać się pewnych elementów japońskiego power metalu spod znaku choćby Galneryus. Debiut zawiesił wysoko poprzeczkę i byłem ciekaw czy Fellowship utrzyma wysoką formę.
Tak udało się utrzymać wysoki poziom artystyczny płyt, choć można odnieść wrażenie, że płyta nie robi już takiego efektu "wow" co właśnie debiut. W dalszym ciągu band gra swoje, trzyma się swojego stylu i to już ciężko czymś bardziej zaskoczyć. Miło jest słyszeć, że band czerpie garściami z klasyki i oddaje hołd najlepszym power metalowym zespołom i daje też troszkę od siebie. Wykonania, aranżacje, ozdobniki robią wrażenie. Nie brakuje chwytliwych melodii, wyrazistych riffów, wciągających refrenów i tego klimatu fantasy. Wszystko się zgadza.Wosko/Browne w dalszym ciągu czarują swoją grą i przepięknymi solówkami. Panowie znają się na swojej robocie. To słychać od pierwszych sekund. Jest jeszcze specyficzny wokal Matthew Corry, który nie każdemu przypadnie do gustu. Tu słychać, że się rozwinął i jest bardziej pewny siebie. Pasuje do muzyki fellowship.
Już otwieracz "Hold Up your hearts" to taki klasyczny power metal i swoista kontynuacja stylu z debiutu. Jeszcze ciekawszy jest melodyjny "Victim",który potrafi kupić słuchacza klimatem i wpływami japońskiego power metalu. Motyw przewodni w "The Bitter winds" wyróżnia się i jest godny zapamiętania. Fellowship właśnie w takich kompozycjach błyszczy najbardziej."Eternity" też momentami brzmi jak hołd dla mistrzów z Galneryus. Fellowship nie robi kalki, a wykorzystuje pewne patenty i wplata w swój styl. Echa Power Quest i Helloween przewijają się w "King of Nothing" i to rasowy hicior. "A New Hope" jest przesiąknięty twórczością Majestica i troszkę za słodko jak dla mnie.
Fellowship robi swoje i trzyma wysoki poziom. Klimat fantasy, przepiękne solówki, słodkie melodie i podniosłe refreny. To wszystko jest, choć już nie ma takiego zaskoczenia i takiego zniszczenia jak na debiucie. Płyta obowiązkowa dla fanów power metalu.
Ocena: 9/10
czwartek, 10 października 2024
GRAND MAGUS - Sunraven (2024)
Kiedy mam ochotę posłuchać czegoś z rejonów doom metalu, to często sięgam po wydawnictwa Grand Magus. Mają ciekawy styl i nie brakuje w tym heavy metalowego pazura i stylistyki. Mroczny klimat, specyficzny wokal Jb Christofferssona i jego dbałość o detale w partiach gitarowych sprawiają, że ten band to klasa światowa. Miło wspominam przede wszystkim "Iron Will' czy " "Swords Songs", a tak w ogóle to nigdy nie zeszli poniżej pewnego poziomu. Na najnowszym krążku "Sunraven" też nie schodzą poniżej swojego poziomu, ale to też nie jest najlepsze dzieło szwedów. Płyta ukażę się 18 października 2024 nakładem Nuclear Blast.
Mamy tu wszystko co przesądza o stylu Grand Magus. Mroczne i nieco przybrudzone brzmienie, te ich pomysły na melodie, czy mocne i wyraziste riffy. Specyficzny wokal Jb i duża dawka heavy/doom metalu. To wszystko jest. Tylko, że kompozycje takie bez zaskoczenia i nie poczułem, że mam do czynienia z arcydziełem. To kolejna solidna płyta od Grand Magus.
Co do zawartości, to mamy przebojowy "Skybound", który przemyca troszkę hard rockowego feelingu i troszkę jakoś zaleciało mi gdzieś poniekąd Spiritual Beggers. Marszowy, stonowany i drapieżny "The Wheel Of Pain" przykuwa uwagę i imponuje pomysłowością Grand Magus. Za takie kompozycje ich kocham, znów błyszczą jak starych dobrych lat. No jest moc, choć nie graja tutaj szybko czy agresywnie. Tytułowy "sunraven" dobry, ale jakoś nie sieje zniszczenia i czegoś mi tu brakuje. Nutka hard rocka pojawia się w "Winter Storms" i tutaj też czuje lekki niedosyt. Troszkę zabrakło pomysłu, bo w pełni dopracować te kawałki. Złe wrażenie zaciera klimatyczny, mroczny i posępny "The Black Lake" i jakoś przypomniały mi się złote lata Black Sabbath. Prawdziwa perełka. Band przyspiesza w "Hour of the wolf" i muszę powiedzieć, że szczęka mi tu opadła. Co za energia, drapieżność i pomysłowość. Grand Magus pokazuje w pełni swoją moc! Riff w "Heorot" też potrafi oczarować słuchacza i ukazuje również melodyjny i epicki aspekt Grand Magus. Kolejna mocna rzecz na płycie. To wejście perkusji i gitar w "The end belongs to You" imponuje i to wielkie zakończenie tej płyty. Rasowy Grand Magus i ten utwór uchwycił wszystko to co jest najpiękniejsze w muzyce tej grupy.
Nie da się ukryć, że są słabsze momenty, pewne niedociągnięcia. Każdy kto kocha Grand Magus pokocha i nowe dzieło. Kolejna dawka killerów, perełek i utworów , które oddają to co najlepsze w ich muzyce. Ten klimat, ten mroczny feeling, specyficzny wokal Jb i te epickie motywy. Wszystko się zgadza i troszkę szkoda, że band nie dopracował ten album, bo był potencjał na coś wyjątkowego. Nie zmienia to faktu, że nie można pominąć premiery nowego albumu Grand Magus.
Ocena: 8.5/10
DRAGONY - Hic Svnt Dracones (2024)
Twórczość austriackiego Dragony jest mi znana i nawet muszę przyznać, że do tej pory był to poziom godny uwagi. Po 3 latach od wydania "Viribus Unitis" band powraca z swoim 5 wydawnictwem zatytułowanym "Hic Svnt Dracones", którego premiera przypada na 11 października 2024. Płytę wyda wytwórnia Steamhammer. Wiele fanów power metalu wypatrywało ten album. W końcu band czerpie garściami z Sabaton, Twilight Force czy Rhapsody of Fire. Czy warto było czekać?
O ile poprzednie płyty trzymały dobry poziom, tak tutaj niestety coś poszło nie tak. Niby jest power metal, niby jest melodyjnie i nawet podniośle. Tylko dużo tu słodkości, dużo wtórności i oklepanych patentów. Nic nowego tutaj nie ma, a to co band prezentuje na dłuższą metę męczy. Tak słucha się tego i nie wiele gdzieś potrafi zapaść w pamięci. Dużo na nowej płycie takich nieco lekkich hitów, gdzie troszkę wieje komercją. Tak też jest z "Perfect Storm" i gdzieś tam troszkę wieje kiczem i troszkę może Sabaton. Tytułowy "Hic Svnt Dracones" zbyt długi, zbyt słodki i jakiś taki bez mocy. Jasne jest melodyjnie i podniośle.Ostrzejszy riff pojawia się w "The World Serpent" i tutaj można poczuć jakiś mocniejszy motyw gitarowy i troszkę więcej power metalu. Słodkość tutaj nie dominuje i to spory plus. Klawisze w "Twilight of The Gods" bardziej przeszkadzają niż pomagają i w takich momentach wieje troszkę kiczem. Refren dobry, ale nie ratuje tego kawałka. Na wyróżnienie zasługuje na pewno ostrzejszy "Dreamchaser" i klimatyczny, z nutką balladowego charakteru "i'll met by moonlight". Jest kilka momentów, jest kilka ciekawych utworów, ale niestety całościowo ta słodkość i wtórność troszkę przytłacza i na dłuższą metę męczy, Potencjał był na coś większego.
Swoim głosem czaruje Siegfried Samer, który jest w dobrej formie wokalnej. Pasuje do takiego grania i wypada tutaj bardzo dobrze. Z kolei Manuel Hertleb swoim partiami klawiszowymi wnosi sporo podniosłości i przebojowości. Duet gitarowy Plekhanov/ Saito też miewa dobre momenty, ale jako całość to troszkę zabrakło pomysłowości i jakiegoś powiewu świeżości. Płyta do posłuchania i raczej zapomnienia. Co za dużo słodkości to nie zdrowo.
Ocena: 5.5/10
środa, 9 października 2024
KINGCROWN - Nova Atlantis (2024)
Przepiękna jest ta okładka nowego albumu Kingcrown. "Nova Atlantis" to już trzeci album tej formacji, a wliczając album pod szyldem Oblivion to nawet i czwarty. Kingcrown działa od 2018r i dobrze jest widzieć, że Dawid i Joe Amore znaleźli sobie miejsce po długoletniej przygodzie z Nightmare. Panowie w dalszym ciągu trzymają się heavy/power metalowej stylistyki. Skład uzupełnia basista Sebastian Chabot, który grywa w Galderia. Gitarzysta Bob Saliba to też muzyk z Galderia, a drugi gitarzysta tj Ced Legger grywał w Headless Cross. Doświadczeni muzycy, których stać na wiele. Debiut Kingcrown to prawdziwa perełka. Drugi to już niestety słaba płyta i na szczęście teraz po 2 latach wracają z trzecim albumem "Nova Atlantis", który wypada lepiej niż "Wake Up Call". Premiera przewidziana na 22 listopada roku 2024 nakładem Rockshot Records.
Okładka na pewno najlepsza w dorobku grupy i jedna z piękniejszych jeśli chodzi o okładki roku 2024. Samo brzmienie też bardzo dobre, soczyste i takie z nutką hard rockowego feelingu. Kingcrown to przede wszystkim niesamowity głos Joe Amore, który sieje zniszczenie. Kocham jego głos i nigdy mi się nie znudzi. Czarował w Nightmare i robi to w Kingcrown. Jestem ciekaw jakie spustoszenie zrobi w Tower of Babel. Na tym lepiej układa się współpraca gitarzystów, bowiem Legger i Saliba stawiają na chwytliwe melodie, łatwo wpadające riffy, które czynią album łatwy w odbiorze.
Płytę wypełnia 11 kawałków i choć do ideału sporo brakuje, to płyta dostarcza sporo frajdy. Zadziorny, energiczny "The Magic Stone" to kawał dobrze skrojonego heavy/power metalu. Można doszukać się pewnych elementów Nightmare, jest mocny riff i podniosły refren. Do tego niezwykle melodyjne solówki. Bardzo udany start! Najdłuższy na płycie jest tytułowy "Nowa Atlantis" i tutaj bardziej hard rockowo, bardziej klimatycznie i ma to swój urok. Refren robi robotę. Dalej mamy przebojowy "Real or fantasy" choć za bardzo przekombinowany jak dla mnie. Rasowy power metal dostajemy w rozpędzonym "Guardian Angels" i podoba mi się jak to brzmi od strony instrumentalnej. Jest moc i pazur i o to chodzi. Więcej hard rocka i słodkości dostajemy w "Letter to myself". Nie do końca przemawia to do mnie. Już lepiej w takiej hard rockowej konwencji wypada "Judgment Day". Band próbuje urozmaicić nowy album i raz to wychodzi lepiej a raz gorzej.Troszkę ożywienia dostajemy w "Souls of travelers", który zabiera nas znów w heavy/power metalową motorykę. Przepiękny jest "Utopia Metropolis", gdzie chwytliwa melodia i klimat hard rockowy napędzają utwór. Naprawdę jeden z mocniejszych hitów na płycie. Mamy jeszcze rozpędzony "When Stars are Aligned" i znów taki Kingcrown na jaki czekałem. Całość wieńczy nastrojowy "Endless Journey", który również przesiąknięty jest hard rockiem.
Nowy album francuzów kryje kilka perełek, kilka świetnych pomysłów. Płyta o wiele ciekawsza niż poprzednia, ale kilka klas słabsza niż genialny "a perfect world". Mimo pewnych wad, słabszych momentów płyta trzyma poziom i dobrze się jej słucha. Kiedy nie ma już Nightmare z Amore na wokalu, to trzeba się cieszyć z jego udziału w Kingcrown i z tego że wciąż tworzy nową muzykę. Warto posłuchać !
Ocena: 7/10
wtorek, 8 października 2024
IRON ECHO - Forged in Fire (2024)
Gdybym tak zmienić logo na Primal Fear, to byłaby to znakomita okładka na nowy album tej grupy. Mimo wszystko to nie koniec skojarzeń z tą grupą. Iron Echo to również niemiecka kapela i również stara się grać heavy/power metal z wyraźnymi wpływami Judas Priest. To już miła zachęta, by sięgnąć po debiutancki krążek Iron Echo zatytułowany "Forged in fire" , który miał premierę 27 września 2024.
W skład grupy wchodzi wokalista Johnny Vox, który śpiewa w X ray. To rasowy wokalista, który sprawdza się w takiej konwencji. Ma ciekawą manierę i wnosi nawet troszkę takiego rockowego feelingu. Basista Lois to weteran, który błyszczał w genialnym i pewnie nieco zapomnianym Elwing. Perkusista Bjorn i gitarzysta Timo grali razem w Spitefuel, zaś drugim gitarzystą jest Zottel. Panowie są zgrani i mają chęci grania, nawet jakiś pomysł jest. Brakuje troszkę ostatecznego szlifu i tego ostatecznego uderzenia. Jest gdzieś tam potencjał, ale nie został w pełni wykorzystany. Płyta przez co jest troszkę nie równa, bowiem obok ciekawych kawałków zdarzają się słabsze momenty.
Jak dla mnie Iron Echo powinien pójść w kierunku melodyjnego heavy/power metalu w klimatach Primal Fear jaki prezentują w "Seven sins". Kompozycja melodyjna, zadziorna i szybko wpadająca w ucho. Jeden z najlepszych utworów na płycie. Jeszcze więcej Primal Fear czy Judas Priest dostajemy w nieco bardziej agresywnym "Downfall" i tutaj band pozytywnie zaskakuje. Mają jednak coś do powiedzenia i potrafią stworzyć rasowy killer. Początek płyty też niesie ze sobą kilka hitów. Jednym z nich jest "Ready To Rumble", który przemyca troszkę hard rockowego klimatu. Totalne zniszczenie sieje tutaj "Death Dealer" i jest pomysł, chwytliwa melodia, mocny riff i heavy/power metal w najlepszym wydaniu. Jak dla mnie najlepszy kawałek na płycie. Podobne emocje wywołuje energiczny "Last man Standing". W klimatach bardziej hard rockowych jest jeszcze solidny "Sinner".
Iron Echo jeszcze ma daleką drogę do bycia jednym z najlepszych w swojej kategorii. Póki co jest solidne rzemiosło z kilkoma przebłyskami. Band grać potrafi i robi to naprawdę dobrze. Wystarczy troszkę popracować nad komponowaniem, nad ciekawymi melodiami i intrygującymi solówkami. Brakuje troszkę tego elementu zaskoczenia. Płyta zasługuję na uwagę, to na pewno!
Ocena: 7/10
niedziela, 6 października 2024
GALNERYUS - The stars Will Light the way (2024)
Każdy kto jest fanem neoklasycznego power metalu na pewno zna japoński Galneryus, który działa od 2001r i słynie z tego że tworzy muzykę na wysokim poziomie. Ostatni album "Between Dread and Valor" to był solidny album, ale nie robił takiej furory jak te największe dzieła tej grupy. Mija rok, a Galneryus wraca z nowym materiałem. "The Stars will light the way" miał premierę 25 września nakładem Warner Music Japan. Galneryus wraca w wielkim stylu i przypomina, że wciąż ich stać na świetny album z neoklasycznym power metalem, gdzie mamy wpływy Magic Kingdom, czy Yngwie Malmsteena. Concertoo moon wydał równie ciekawy album, to i Galneryus nie mógł być gorszy.
Skład nie zmienił się od 2020r i wciąż pierwsze skrzypce gra utalentowany gitarzysta Syu, który potrafi porwać słuchacza swoją grą, finezją i przebłyskiem geniuszu. Potrafi oczarować słuchacza od pierwszych sekund. Tym razem pomysły na kompozycje są bardziej imponujące i zachwycające. Znów gdzieś tam w tym wszystkim słychać geniusz tej grupy. Yuhki znakomicie współgra z Syu i jego partie klawiszowe wprowadzają słodszy i bardziej melodyjny charakter. Bije z tego bardzo pozytywna energia, która zaraża. Jest jeszcze uzdolniony wokalista w postaci Masatoshi Ono, który wpisuje się w styl grupy i dostarcza nam tego power metalowego pierwiastka. Dyskografia Galneryus jest bardzo bogata i szok, że grupa mimo 20 letniego stażu wciąż brzmi tak świeżo i wciąż tak błyszczy. Normalnie szok!
Czeka nas ponad godzina słuchania. Intrygujące intro i ciekawy klimat "Go towards The Utopia" daje pewien przedsmak co nas czeka. Słodkość daje o sobie znać. Na szczęście jest podana w odpowiedniej dawce. Mocne wejście w "Reason we Fight" oddaje piękno neoklasycznego power metalu. Jest tu wszystko co trzeba, a nawet więcej. Nic dziwnego, że Galneryus od lat robi furorę. Przepiękny jest "Lost in the darkness", który czerpie garściami z Yngwie Malmsteena, ale też coś z Ritchie Blackmore;a można uświadczyć. Te solówki, gdzie jest dialog Syu i Yuhki są obłędne i potrafią skraść serce. Więcej epickości i urozmaicenia wprowadza "Finally, It comes". Przykład, że w wolniejszych kompozycjach band też potrafi niszczyć. Znakomicie wypada rozpędzony "In waters gaze", który zadowoli najbardziej wymagającego fana power metalu. Echa Stratovarius można wyłapać w "Heartless" i to jest killer z prawdziwego zdarzenia. Taki Galneryus to ja kocham! Broni też się lekki, melodyjny i bardzo przebojowy "Voice in sadness", a rozmach i epickość w kolosie "I believe" szokuje i tylko potwierdza powrót do wielkiej formy tego zespołu. Złożone i przepiękne partie gitarowe Syu, który przenoszą słuchacza do innej rzeczywistości. Coś pięknego.
"The stars will light the way" to płyta na jaką czekali fani Galneryus i fani neoklasycznego power metalu. Dużo pozytywnej energii, masa wciągających partii gitarowych czy melodii. Band znów błyszczy i zachwyca. Jasne jest kilka słabszych momentów i troszkę brakuje do ideału, ale i tak bardzo wysoki poziom. Dla niektórych po prostu nieosiągalny. Witamy Galneryus znów na szczytach !
Ocena: 9/10
sobota, 5 października 2024
WIND ROSE - Trollslayer (2024)
Wielki fanem Wind Rose nie jestem, ale ostatni album "Warfront" wyszedł im i to jeden z ich najlepszych albumów. Miałem nadzieję, że uda się tej włoskiej formacji utrzymać poziom i dostarczyć po raz kolejny solidną dawkę power metalu. "Trollslayer" to już 6 album tej grupy i czekaliśmy na niego tylko 2 lata. Band jest pracowity i systematycznie wydaje nowy materiał. To na pewno się ceni, tylko poproszę żeby za tym szła też jakość. Nowy album Wind Rose jest dobry, ale chyba nie tego oczekiwaliśmy od nich, prawda?
Komputerowa okładka rodem z gier rpg działa na nerwy i wieje kiczem na kilometr. Poprzednie też nie była lepsza w tej kwestii, ale muzyka robiła furorę. Co ciekawe stylistycznie band dalej gra swoje. Tylko jakoś zabrakło pomysłów na cały album. Znajdą się poszczególne utwory, który potrafią pozytywnie zaskoczyć. Pełno jest ciekawych zagrywek gitarowych, czy momentów, ale całościowo coś umyka. Nie ma jakby spójności i zgrania. Płyta nie zapada tak w pamięci i nie skrada serca. Jasne, że pełno tu miłych odesłań do Blind Guardian, Alestorm, Sabaton czy innych temu podobnych zespołów. Nie miałbym nic przeciwko takim nawiązaniom, jeśli jakość byłaby zadowalająca. Warto pochwalić za dopracowane brzmienie, które podkreśla moc instrumentów i umiejętności muzyków. Specyficzny wokal Francesco Cavalieri można albo kochać, albo nienawidzić. Na pewno nadaje całości charakteru i klimatu.
Materiał zwarty i treściwy, bo trwa 42 minuty. Jest klimatyczne intro, jest mocne wejście energicznym "Dance of The Axes" , który zachwyca melodyjnością i przebojowością. Taki Wind Rose to ja mogę słuchać. Przewodni motyw w "Rock and Stone" troszkę kojarzy mi się z Running Wild i w ogóle pirackimi klimatami. To spory plus. Folkowa melodia i stonowane tempo w "To Be a dwarf" też potrafi wywołać uśmiech na twarzy i dostarczyć sporo pozytywnych emocji. Momentami czuje się jakbym słuchał Sabaton albo Powerwolf. Rasowy power metal dostajemy w "Home of The Twilight" i tutaj jakoś zalatuje Blind Guardian. Chwytliwa melodia i podniosły refren sieją tutaj zniszczenie. "Trollslayer" to też nic nowego i dobrze znane nam motywy. Dobrze się tego słucha to na pewno. Końcówka płyty już jakoś zaczyna się zlewać w jedną całość. Troszkę jakby band zapętlił dany motyw. Jest niby dynamika, szybkość, melodyjność, ale już jakoś nie potrafi zrobić wrażenia jak te powyższe kawałki.
Wind Rose to doświadczona kapela, która grać potrafi. Nagrali udany album, który słucha się całkiem dobrze, ale niczym specjalnym nie zaskakuje. Sprawdzone patenty, które zostały troszkę podane bez pomysłu i bez większej wizji co można z tym zrobić. Solidny power metal o folkowym zabarwieniu i w sumie nic ponadto.
Ocena: 7/10
piątek, 4 października 2024
AMETHYST - Throw Down the Gauntlet (2024)
To czego mi brakowało w nowym albumie Satan, znalazłem na debiutanckim albumie szwajcarskiej formacji Amethyst. "Throw Down The Gauntlet" to płyta, która oddaje piękno lat 80, piękno płyt z kręgu NWOBHM. Nutka hard rocka i melodyjnego metalu. Amethyst powstał w 2020r i w zasadzie poza Yvesem B, który działa w death metalowym DeathCult to mamy młodych muzyków, którzy stawiają pierwsze kroki na scenie metalowej. To wszystko to i tak nie ma znaczenia, jeśli muzyka nie trafia do serca, jeśli nie porusza nas w żaden sposób. Tutaj jednak band czaruje i brzmi jakby nagrał płytę na przełomie lat 70 i 80. Nie kryją inspiracji Tank, Angel witch, czy pierwszym albumem Iron Maiden. Oj dawno nie słyszałem tak udanych nawiązań do pierwszej płyty żelaznej dziewicy. Podobne tworzenie solówek, podobna próba tworzenia melodii. Czy trzeba czegoś więcej do zapoznania się z tym wydawnictwem?
Trzeba przyznać, że band mocno postarał się by przybliżyć nam klimat lat 70 czy 80. Sama okładka jakaś taka skromna i kiczowata, ale ma to ma styl tych starych okładek. Wsłuchując się brzmienie też nie można odeprzeć wrażenia, że to wszystko zostało zarejestrowane właśnie w złotych latach NWOBHM. Panowie odrobili zadanie domowe. Jedynym problem w trakcie słuchania płyty był specyficzny wokal Fredrica G, który śpiewa dość łagodnie, dość tak bardziej rockowo. Jednak z czasem idzie się przyzwyczaić i wszystko zaczyna być spójne. Najlepsze w tym wszystkim są partie gitarowe. Duet Ramon S,./Yves B to niezawodna broń i duet, który wie czego słuchacz potrzebuje, zwłaszcza jeśli kocha się klasykę NWOBHM. Oni po prostu to robią i z jaką siłę i miłością do metalu. Jakie to szczere, świeże i pomysłowe. Brawo panowie!
Jeśli dotrzemy się z specyficznym wokalem i brzmieniem lat 70, to zaczyna się prawdziwa uczta. Energiczny "Embers on The Loose" to już prawdziwy pokaz mocy i talentu Amethyst. Ta praca gitar, ten riff, złożone i pełne ikry solówki. Ileż w tym klimatu NWOBHM, wczesnych płyt Iron maiden, Tank czy Angel Witch. Magia NWOBHM powróciła. Więcej hard rocka dostajemy w klimatycznym "stand Up and Fight" i kolejny hicior na płycie. Ta prostota w aranżacjach i partiach gitarowych jest po prostu urocza. Znowu solówki jakby wyjęte z debiutu Iron Maiden. Ten bas, ta skoczność w "Wont do it again" jest taka oldscholowa, taka pozytywnie zakręcona. Jak ten band tak znakomicie odtworzył klimat tamtych czasów? Tamtych płyt? Szok! Dalej mamy równie przepiękny i przebojowy "running out of Time" i znowu dużo dobrego się tutaj dzieje. Jednym z najszybszych utworów na płycie jest energiczny "Rock Knights", któremu wtóruje dynamiczny "Take me Away" i tutaj mamy znakomity hołd dla iron maiden. Finał płyty to nieco dłuższy i bardziej rozbudowany "Serenade", który stawia na klimat i bardziej złożoną formułę. Nic więcej do szczęścia nie trzeba.
Tak zdaję sobie sprawę, że płyta nie jest idealna. Tak wiem, że wokalista mógłby się podszkolić, ale ta szczerość, ta przebojowość i mocno wzorowanie się wczesnym iron maiden, tank, angel witch sprawiają, że płyta sporo zyskuje. Nie da się przejść obojętnie obok tych dźwięków, tych prostych kompozycji. Panowie nagrali niezwykle klimatyczną płytę, postawili na prostotę, przebojowość i wyszedł z tego album, który robi furorę. Nie ma agresji, nie ma słodkości, nie ma nowoczesności i eksperymentowania. Jesteśmy tylko my, Amethyst i NWOBHM. Prawdziwa magia.
Ocena: 8.5/10
czwartek, 3 października 2024
TRIUMPHER - Spirit Invictus (2024)
Debiut greckiego Triumpher zrobił furorę i stał się jednym z największych wydarzeń roku 2023. Po dzień dzisiejszy mam ciarki i często lubię wracać do "Storming The Walls". Płyta tak świetna, świeża i bardzo dynamiczna, a najlepsze jest to że jakby na nowo definiuje epicki heavy metal. Dorównać takiej perełce i utrzymać tak wysoki poziom to nie lada wyczyn. To niemal misja niemożliwa. Greckie zespoły to jednak inna klasa i inna rzeczywistość. Dla kapel z tamtego rejonu nie ma misji niemożliwych. Rok po wydaniu debiutu grecki Triumpher idzie zaciosem i daje światu kolejne cudo w postaci "Spirit Invictus". Krążek ukaże się 25 października tego roku nakładem No remorse Records. Zapraszam do prawdziwej heavy metalowej uczty.
Ci wielcy wojownicy z okładki zapraszają nas do przejścia przez bramę do świata znakomitej muzyki, epickości i rozmachu. Klimat z okładki robi wrażenie i później towarzyszy nam podczas słuchania zawartości. Na pierwszy rzut oka widać, że czeka nas coś wielkiego. Brzmienie to również klasa sama w sobie i bije z tej płyta niezwykła moc. Każdy instrument niszczy i rozwala na czynniki pierwsze. Tak powinno tworzyć się brzmienie na płytach heavy metalowych. Triumpher to zgrany band, który działa od 2019r i ma swoich bohaterów, którzy tworzą coś wielkiego i wyjątkowego. Mars Triumph to rasowy heavy metalowy śpiewak, który śpiewa prosto z serca, całym sobą, całą swoją duszą. Co za zaangażowanie,co za technika i moc. Robi to wrażenie, za każdy razem, kiedy sięgam po muzykę Triumpher. Warto wspomnieć, że band zasilił Marios Petropoulos, który towarzyszy Christopherowi w partiach gitarowych. Panowie czarują i na każdym kroku zaskakują swoją grą i pomysłowością. Jest agresywnie, z pomysłem i dużo w tym znakomitej techniki i przebłysku geniuszu. Można słuchać i słuchać, a wciąż płyta odkrywa nowe smaczki. Uwielbiam takie wydawnictwa.
Triumpher w wielu momentach brzmi jak Manowar na sterydach, jak Manowar naszych czasów, do tego są też momenty przypominające twórczość Running wild. Wpływy klasyki są, ale Triumpher pisze własną historię. Pomówmy zatem o zawartości, bo to zawsze jest najważniejsze w muzyce. Rozmach, epickość, podniosłość wybrzmiewają w "Overture To Elysian". Jest moc, a ja mam ciary, ale to dopiero początek. Potem szybko wkracza pierwszy killer w postaci "Arrival of The Avenger". Dużo starego Manowar tu słychać, ale ileż w tym mocy, agresji i drapieżności. Gdzieś tam w pewnym momencie gitary wkraczają w stylistykę Running wild. Refren sieje zniszczenie i już wiadomo, że Triumpher jest wielki jak na debiucie. Najdłuższy na płycie jest "Athena (1st Chapter" , który jest przepięknym kolosem. Stonowane tempo, epickość i do tego patenty Manowar. To taki "Battle Hymn" naszych czasów. Riff z tytułowego "Spirit Invictus" mocno inspirowany jest twórczością Running wild i to żadna tam wada, a zaleta! Triumpher błyszczy i zachwyca pomysłowością i talentem. Band ma takie logo zalatujące black metalem i jakoś tak riff w "Alexander" też jakoś tak wybrzmiewa. To utwór faktycznie bardziej ponury i mroczny. Triumpher i tutaj się odnajduje bez problemu. "Shores of Marathon" to kolejny szybszy kawałek, gdzie band przyspiesza i pokazuje pazur. Warto pochwalić za energiczny i niezwykle melodyjny "Triumpher", czy 6 minutowy epicki "Hall of a Thousand storms" i to się nazywa piękne zwieńczenie całości.
Na naszych oczach zrodziła się kolejna wielka grecka potęga. Triumpher definiuje na nowo epicki heavy metal i robią to bez błędnie. Jest rozmach, pomysłowość i umiejętność tworzenia nie zapomnianych melodii, czy riffów. Muzycy czarują swoją grą i mamy do czynienia z geniuszami, którzy z niczego potrafią stworzyć coś godnego zapamiętania i wiecznego chwalenia. Brawo Triumpher. Po proszę więcej!
Ocena: 10/10
środa, 2 października 2024
ELETRIC TEMPLE - High Voltage Salvation (2024)
Eletric Temple to kolejna supergrupa, która skupia wielkie nazwiska heavy metalu. W skład wchodzą Andrew Freeman z Last In Line w roli wokalisty. Jest jeszcze Mike Duda z Wasp na basie, Matt Starr z Mr . Big na perkusji, a Tony Childs z Shanghai odpowiada za produkcję, partie gitarowe i komponowanie. Mocny skład i już można sobie wyobrazić co ta kapela gra. Powstali w 2024r, a owocem ich współpracy jest debiutancki krążek zatytułowany "High Voltage Salvation" miał premierę 1 października tego roku. To co tutaj znajdziemy tu udany miks heavy metalu i hard rocka, a wszystko utrzymane w duchu lat 80, tylko że z współczesnym brzmieniem.
Te wielkie osobistości znakomicie współpracują ze sobą. Jest klimat, jest pomysłowość i masa dobrze skrojonych riffów. Wokal Andrew z każdym rokiem co raz lepszy. Jego głos pasuje idealnie do takiej stylistyki. Dużo dobrego robi tutaj bez wątpienia Tony Childs, który gra z gracją, finezją i dbałością o detale. Najlepsze, że całość jest urozmaicona. Nie brakuje wpływów Dio, Black Sabbath, Judas Priest, czy innych dobrze znanych klasyków. Klimatyczna okładka, oddająca ducha hard rocka, do tego mocne, wyraziste brzmienie sprawia, że płyta została dbale przygotowana.
Płyta zwarta i treściwa, bowiem mamy 8 kawałków, ale liczy się jakość. Kocham, kiedy płyta rozpoczyna się z przytupem i prawdziwym uderzeniem. Taki jest "Death Wish" i tutaj dostajemy agresywny riff, szybkie tempo i heavy metalowy pazur. Od razu słychać, że w kapeli drzemie ogromny potencjał. Taki udany miks Dio i Judas Priest. Dalej dostajemy stonowany i nieco bardziej mroczny "doomed" i podobne emocje wywołuje agresywny "Big Black Hole" i tutaj pełno odesłań do twórczości Dio. Utwór przesiąknięty hard rockiem i do tego mocny, wyrazisty riff, który sieje tutaj zniszczenie. Nastrojowy "Streets of Pain" zabiera nas w rejony Black Sabbath i czasów kiedy w zespole był Ronnie James Dio. Znów nie ma się do czego przyczepić. Słucha się tego z niezwykłą przyjemnością. Kolejny hicior na płycie to "Kill or Be killed" i znów wszystko brzmi znajomo, oldschoolowo, a duch dio unosi się nad całością. Niezłe emocje niesie ze sobą spokojniejszy, nieco bardziej balladowy, rockowy "Am i Damned?" i znów band pokazuje, że potrafią urozmaicić swoją grę. Na sam koniec również udany miks heavy metalu i hard rocka w postaci "The Storm", ale to już tylko dobry kawałek, który za wiele nie ma do zaoferowania.
"Hight Voltage Salvation" to pozycja, której fani Dio, Black Sabbath, czy Last in Line nie powinni przegapić. Płyta jest bardzo dobrze skrojona i dostarcza sporo pozytywnych emocji. Przypominają się stare dobre czasy, złote lata 80, gdzie mieszanka hard rocka i heavy metalu była na porządku dziennym. Dużo wartościowej muzyki tutaj znajdziemy, ale niestety do ideału troszkę mi zabrakło. Troszkę trzeba dopracować aspekt kompozytorski i tworzenia przebojów. Reszta robi wrażenie i mam nadzieję, że band będzie dalej funkcjonował i nie będzie tymczasową odskocznią dla tych znakomitych muzyków, którzy grywają na co dzień w swoich zespołach.
Ocena: 8/10
wtorek, 1 października 2024
DIE FOR MY SINS - Scream (2024)
Czas na skrzyżowanie niemieckiego Roba Halforda, czyli Ralfa Sheepersa, który sieje zniszczenie w Primal Fear, a swoje pierwsze kroki stawiał w Tyran Pace czy Gamma Ray włoską stylistyką Heimdall. Brzmi jak świetny przepis na sukces. Die For My Sins to jest właśnie to czego trzeba fanom heavy/power metalu. Kapela powstała w 2022r przez braci Fabio i Nicolasa Calluori, których znamy z Heimdall. Jako muzyk sesyjny wystąpił Ralf Sheepers, który zaśpiewał na 8 kawałkach. Jest również Ian Parry, który śpiewa na jednym utworze, ponadto gościnnie pojawia się Carmelo Claps i Luca Sellitto. Debiutancki album zatytułowany "Scream" ukaże się 22 listopada roku 2024. Fani heavy/power metalu nie powinni przegapić tej daty.
Wielkie nazwiska i muzyka również na wysokim poziomie. Znając twórczość tych muzyków, można łatwo sobie wyobrazić zawartość i stylistykę Die For My sins. To duża dawka power metalu w stylu gamma ray, primal fear, czy właśnie heimdall, jest też gdzieś nutka judas priest. Band postawił na proste, chwytliwe melodie, na dynamikę i heavy metalowy pazur. Łatwo i przebojowe refreny sprawiają, że kompozycje szybko wpadają w ucho. Do tego dopracowane, zadziorne brzmienie i całość prezentuje się bardzo dobrze. Oczywiście największą uwagę przyciąga wokal Ralfa, który przypomina nieco czasy Gamma ray. Wokal tej klasy nigdy nie zawodzi i tutaj jest mocnym motorem napędowym. Fabio to też utalentowany gitarzysty, który potrafi wykreować pomysłowe melodie i pełne finezji solówki. Panowie tworzą zgrany duet.
Na płycie mamy 9 kawałków i jest kilka killerów, które wyrywa z kapci i od razu robi nadzieje, że szykuje się płyta idealna. Tak właśnie poczułem się, kiedy usłyszałem "Scream". Niezwykle radosny, przebojowy kawałek, który przypomniał mi stare dobre czasy Primal Fear, ale najbardziej Gamma ray. Co za przebój i to bez wątpienia jeden z takich największych hitów 2024. Podobne emocje wywołuje "time", który również czerpie garściami z czasów Ralfa w Gamma ray. Prosty schemat, niezwykle chwytliwa melodia i do tego ten łatwo wpadający w ucho refren. Ten utwór ma wszystko, żeby zachwycić fanów heavy/power metalu. Trzeci killer to następny w kolejce "Still Alive" i znów taki pozytywny klimat, łatwo przyswajalna melodia i prosty refren. Niby nic odkrywczego, a dostarcza tyle frajdy.Troszkę słabszy jest "Waiting for your hero" i to przede wszystkim ze względu na refren, który nie sieje takiego zniszczenia jak te z początku płyty. Partie gitarowe Fabio na szczęście są bez zarzutu i są mocną stroną tego utworu. Taki stonowany "In the sign of the Cross" to taki nieco mroczniejszy utwór, który można śmiało określić taki heavy metalowym hymnem. Ian Perry śpiewa w bardziej hard rockowym "Shades Of Grey" i to znów bardzo dobry kawałek, który słucha się bardzo przyjemnie. Jednak brakuje troszkę do pełnej ekscytacji. Końcówka płyty to toporniejszy "Dark Symphony" i zadziorny "Perfect Land" i przesiąknięty Primal fear "Kingdom Rise".
Dużo dałbym, że cały album miał wydźwięk jak pierwsze 3 kawałki. Znakomite, pełne energii i przebojowości killery, które przypomina stare dobre czasy Primal Fear i Gamma ray. Dalsza cześć płyty już ma nieco niższy poziom, troszkę wkraczamy w bardziej stonowane dźwięki. Całość jest pomysłowa, bardzo przemyślana i dostarcza sporo frajdy. Nie brakuje hitów, mocnych riffów, chwytliwych refrenów i wszystkiego to co najlepsze w mieszance heavy/power metalu. Znakomity Fabio i Ralf tworzą zgrany duet. Ta płyta jest tego znakomitym dowodem. Mam nadzieję, że Ralf zostanie tam już na stałe.
Ocena: 8/10
Subskrybuj:
Posty (Atom)