czwartek, 29 lipca 2021
BLACKSWORD - Alive Again (2021)
Muzykę Blacksword można określić jako miks progresywnego metalu i power metalu w amerykańskim wydaniu. Kto lubi muzykę z pogranicza Queensryche, Crimson Glory i Iron maiden ten odnajdzie się w świecie Blacksword. "Alive again" to kontynuacja tego co mieliśmy na debiucie "The sword accurst".
Styl grupy sugeruje, że to amerykański band, a nie rosyjski. Pod tym względem jest to spore zaskoczenie. Blacksword działa od 2009r i może pochwalić się doświadczeniem i swoim pomysłem na progresywny heavy metal. Nie jest to może najlepsze co słyszałem w progresywnym świecie, ale nowy album przyciąga uwagę, wciąga swoim stylem i ciekawymi kompozycjami. Band potrafi czarować i tworzyć killery i to słychać w przebojowym "Iron Will". Dużo progresywności znajdziemy w "Cave of the witch", w którym błyszczy wokalista Mike Livas. Co za głos, co za talent. To jest to! Wciąga bez wątpienia klimatyczny "Long lost Days" czy przebojowy " Darkest Heart".
Niby band niczego odkrywczego nie gra, to jednak "Alive again" to kawał solidnego grania, gdzie dominują progresywny elementy. Znajdziemy tutaj sporo ciekawych motywów i złożonych partii gitarowych. Brakuje może nieco mocy i agresywności, ale może nadrobią to następnym razem? Na pewno warto obczaić ich nowy album.
Ocena: 7/10
piątek, 23 lipca 2021
CAULDRON BORN - Legacy of altantean kings (2021)
Ta okładka mówi wszystko. Motyw bitwy, rycerze i już wiadomo, że kryje się za tym epicki heavy/power metal, który opiera się na motywach Manowar czy Manilla Road. Jednak ten amerykański band o nazwie Cauldron Born czerpie inspiracje również z takich kapel jak Savatage, Iron Maiden czy Helstar. Każdy znajdzie coś dla siebie, ale najważniejsze jest to, że ta zasłużona formacja , która powstała w 1994r powraca po 19 latach ciszy. "Legacy of Altantean Kings" to płyta, która pokazuje że kapela nic nie straciła na atrakcyjności.
Band reaktywował się w 2021 r i znakomicie funkcjonuje i to słychać. Do roli wokalisty zatrudniono Matthew Knight, którego dobrze znamy z Eternal Winter. Jego głos idealnie współgra z tym co wygrywają Howie i Alex. Gitarzyści mimo upływu czasu wciąż mają w sobie to coś i potrafią czarować swoją grą. Znajdziemy tutaj sporo mocnych i wyrazistych riffów, a wszystko jest zagrane z polotem i finezją. Panowie stawiają na klasykę i to zdaje swój egzamin.
Otwieracz to ma być cios między oczy i taki właśnie jest "Bloodbath in the Arena". Riff i sama stylistyka mocno wzorowana jest na twórczości Manowar czy Sacred Steel i słucha się tego jednym tchem. Dużo US power metalu znajdziemy z zadziornym i przebojowym "Storming the Castle", który przyprawia o dreszcze. Co za wykonanie, co za jakość. Należą się owacje na stojąco. Elementy Helstar, Vicious Rumors czy Juadas Priest znajdziemy w klasycznym "Dragon throne". Epickość wybrzmiewa w marszowym "People of the dark circle" i tutaj band znów zachwyca dbałością o detale. "And rome shall fall" czy "By this Axe i rule" to kwintesencja US power metalu i znakomicie oddają styl grupy. Panowie mają smykałkę do power metalu i upływ czasu nie powstrzymał ich zapału i nie zgasił ich potencjału.
"Legacy of Atlantean Kings" to płyta przebojowa, zadziorna, epicka i bardzo power metalowa. To jest właśnie płyta, która może namieszać w tegorocznych zestawieniach. Ta płyta ma wszystko, a nawet więcej. Brawa dla zespołu i już czekam na kolejne dzieła tej formacji. W końcu konkretny Us power metal !
Ocena: 9.5/10
REBELLION - We are the People (2021)
W roku 2021 band zasilili gitarzysta Fabrizo Constantino i perkusista Sven Tost. Z kolei w roku 2019 pojawił się Martin Giemza. Nowi wioślarze i nowy perkusista i słychać, że to już nieco inny band. Nie wiem czemu, ale strasznie ciężko słucha mi się nowego albumu. Brakuje mi wyrazistych hitów, wciągających melodii, a całość jakby zdominowała toporność. Niby są echa Grave Digger, ale zostało to jakoś średnio podane. Dobrze wypada bez wątpienia agresywny "Risorgimento", który definiuje styl grupy i mocny riff robi tu robotę. Udane kawałek, który wpisuje się w styl wypracowany przez Rebellion czy Grave Digger na przestrzeni lat. "Sweet Dreams" to toporny kawałek, który nie wiele wnosi. Niby sprawdzone patenty tu mamy, ale brzmi to koszmarnie. Drugi ciekawy utwór z tej płyty to chwytliwy i niezwykle przebojowy "Ashes to light". W końcu coś się dzieje w sferze partii gitarowych i są jakieś pozytywne emocje. Na uwagę zasługuje "World War II", w którym gościnie pojawia się Simone Wenzel i Uwe Lulis. Tak to brzmi jak stary dobry Rebellion. Nudny w swojej konwencji jest "All in Ruins" i to kolejny koszmarek na płycie. Warto wytrwać do końca, bo tytułowy "We are the people" to rasowy killer. Ten kawałek ma wszystko co potrzebne w heavy/power metalu i szkoda że cały album nie ma w sobie tyle energii.
Nie czekałem specjalnie na nowe dzieło Rebellion i przeżyję jakoś fakt, że nowy album Rebellion jest niewypałem. 4 czy 5 utworów godnych uwagi to za mało. Za dużo mroku i toporności tutaj, a za mało konkretów. To już nie jest ten Rebellion, który ceniłem sobie.
Ocena: 4.5/10
WINGS OF DESTINY - Memento Mori (2021)
46 minut klasycznego heavy/power metal w symfonicznej oprawie, gdzie spotykają się style wypracowane przez Rhapsody, Helloween czy Gamma ray i czy trzeba coś więcej fanowi power metalu? Myślę, że nie! Wings of Destiny wywodzi się z Kostaryki,a serwuje iście europejski power metal w klasycznym wydaniu. Najnowsze dzieło "Memento mori" z pewnością umacnia pozycję zespołu i jest obowiązkową pozycją dla fanów power metalu.
Band nie tworzy nic nowego i to trzeba sobie wyjaśnić na samym początku. Oni nie są od wyznaczania nowych trendów, czy tworzenia nowego odłamu metalu. Wings of destiny to band który kocha power metal i z miłości do tego gatunku tworzy muzykę szczerą, przemyślaną i niezwykle dojrzałą. Fundamenty są tutaj sprawdzone i patenty nie raz już słyszeliśmy, ale band wszystko robi po swojemu i ten ich autorski charaktery słychać od pierwszych dźwięków. Kto zawiódł się na nowym Helloween tutaj poczuje się niczym w domu.
Anton Darusso w tym roku już błyszczał w Magic Opera i podobne emocje wzbudza w Wings of Destiny. Mistrz w swoim fachu i jego głos sieje zniszczenie w każdej kompozycji. Dzięki niemu wiem, że to power metal z prawdziwego zdarzenia, a nie jakaś marna podróba. Momentami brzmi niczym Kiske, czy Fabio Lione co jest sporym atutem. Andres i Cristian to duet gitarzystów, który funkcjonuje po prostu bez błędnie. Szybkość, chwytliwe melodie, mocne riffy i magiczny klimat, to wszystko tu jest. Brawo panowie, bo jest to autentyczne a nie na siłę kopiowanie wielkich kapel.
Zaczyna się podniośle w "Playing with Fire" i nie wiele można wywnioskować z pierwszych dźwięków. Kiedy wkraczają gitary i słychać zadziorny głos Antona to dostaję gęsiej skórki. To się nazywa power metal, gdzie klasyka spotyka nowoczesne brzmienie i agresywność. No jest moc, a to przecież dopiero początek, a band jeszcze wszystkich kart nie odkrył. Dobra zwalniamy w "Death wish" i odnoszę wrażenie, że tutaj ktoś nasłuchał się Gamma ray i tylko głosu Kaia mi tutaj brakuje. Co za świetny hicior. Wszystko brzmi niczym marzenie i czemu Helloween nie mógł tak błyszczeć na swoim nowym albumie? Ciekawe zaczyna się "Holy grail", jest bowiem pianino i balladowy feeling. Nie to nie jest ballada, a kolejna power metalowa perełka. Ta kompozycja ma mocne zabarwienie neoklasycznego power metalu i momentami spotykamy tutaj twórczość Iron mask z pierwszych płyt. Jest niesamowity klimat i rozmach, a całość kusi dynamiką i obłędnymi zagrywkami gitarowymi. Band nie idzie na łatwiznę i urozmaica swój nowy materiał. "Shadowland" zaskakuje formułą i stylistyką, bowiem mamy stonowane tempo, nieco mroczniejszy feeling, a całość ma bardziej heavy metalową stylistykę. "Reborn Immortal" to utwór nieco bardziej progresywny w swojej konwencji, choć ma coś z Edguy czy Gamma ray. Stary dobry helloween z czasów keepera mamy w chwytliwym i przebojowym "My freedom". Jednak lata lecą, a power metal wciąż ma się dobrze i może czarować swoich fanów. Dziękuje Wings of destiny za takie perełki jak właśnie "My freedom". Partie basu w "Of dwarves and men" są niezwykle mocne i zapadają w pamięci. Ten kawałek to prawdziwa petarda i band jeszcze bardziej przyspiesza. Tytułowy "Memento mori" to kolejny ukłon w stronę neoklasycznego power metalu i brzmi to niczym miks Iron mask i At vance. Oczywiście to kolejny killer na płycie i taka definicja stylu Wings of destiny. Na koniec dostajemy "theater of tragady", który imponuje rozmachem, energią i zadziornością. Idealne zakończenie tej magicznej płycie.
Jak szybko zleciało te 46 minut. Nie ma tutaj smętów, a całość imponuje ciekawymi aranżacjami, pomysłowością i świeżym podejściem do tematu. Idealnie wyważona płyta z muzyką power metalową i tutaj jest wszystko o czym można sobie zamarzyć. Uzdolniony wokalista, świetnie zgrani gitarzyści i pomysłowe kawałki, które potrafią rzucić słuchacza na kolana. Mega zaskoczenie i jak dla mnie to jedna z najlepszych płyt roku 2021. I jak do tego ma się nowy Helloween?
Ocena: 9.5/10
WHYZDOM - Of wonders and wars (2021)
17 września to data premiery "Of wonders and Wars", czyli 5 wydawnictwa francuskiej formacji Whyzdom. Nie jest to może pierwszoligowy band jeśli chodzi o symfoniczny metal, ale jest to solidny band, który zasługuje na uwagę, zwłaszcza jeśli gustuje się w muzyce pokroju Nightwish, epica czy Xandria. Nowy album nie namiesza w tegorocznych zestawieniach, ale w swojej stylistyce sprawdza się całkiem dobrze.
Przede wszystkim jest tutaj uzdolniona wokalistka Marie Mac Leod, który czaruje swoim operowym głosem i skupia całą uwagę słuchacza. To jest bez wątpienia mocny punkt najnowszej płyty. Dobrze spisują się też gitarzyści Vynce i Regis, którzy wiedzą jak stworzyć odpowiednie tło dla głosu Marie. Nie brakuje ciekawych zagrywek, solówek, czy podniosłych motywów. Brakuje w tej sferze nieco pazura i energii. Przez to płyta jest nieco monotonna i stonowana.
Na plus zaliczyć należy pomysłowy otwieracz "Wanderers and dreamers", który porywa nas mocnym riffem i metalową otoczką. Dobrze się tego słucha i przy okazji pokazuje że w Whyzdom drzemie potencjał. Kolejny udany kawałek to mroczny i klimatyczny "Child of Damnation", który mocno przypomina stare dobre czasy Nightwish. Na płycie są też elementy progresywne co słychać w pokręconym "Ariadne". Do grona ciekawych utworów można śmiało zaliczyć "war" czy "The final Collapse", które pokazuje nieco żywsze granie. Całość wieńczy złożony "Notre Dame", który idealnie podsumowuje całe wydawnictwo.
Niby nic odkrywczego, niby nie jest to idealne granie, to jednak Whyzdom dostaje plusa za solidne motywy, za podniosłość, klimat i dobrze rozegrane kompozycje. Dobrze się tego słucha i nie ma tutaj miejsca na kicz. Dużo tutaj wpływów Epica czy Nightwish, co tylko zwiększa wartość tej płyty. Warto mieć na uwadze nowe dzieło francuskiego Whyzdom, który solidnie pracuje na swój sukces od 2007r.
Ocena: 7/10
wtorek, 20 lipca 2021
APOSTOLICA - Haeretica Ecclesia (2021)
Apostolica podobnie jak Powerwolf wyróżnia się ciekawym i nieco mrocznym imagem. Znajdziemy tutaj styl, który również opiera się na podniosłym klimacie, na motywach religijnych. Chwytliwe melodie, proste i wciągające motywy gitarowe, a także duża dawka przebojowości to kolejne cechy Powerwolf, które uświadczymy w Apostolica. Panowie też wykorzystują język łaciński w swojej muzyce i wokal Ezekiela, który mocno przypomina głos Attila Dorna. Duża tajemniczość jest jeśli chodzi o skład. Niby są to doświadczeni muzyce, ale nie wiadomo kto stoi za tajemniczymi pseudonimami. Trzeba jednak przyznać, że znają się na rzeczy i robią to po prostu genialnie. Miły dodatkiem jest to, że cała płyta to tak naprawdę album koncepcyjny, który opiera się o "apokalipsę św Jana". Idealnie połączenie motywu religijnego z tym co słyszymy.
Emocje szoku i niedowierzania towarzyszą cały czas. Wystarczy odpalić otwieracz "Sanctus Spiritus" i szczęka opada. Brzmi to niczym Powerwolf, ale jest pewna różnica. Apostolica gra na poważnie, gra nieco może nieco nowocześniej i jakby mroczniej. Oczywiście zostajemy w stylistyce heavy/power metalowej. No jest moc i Apostolica kupiła mnie od pierwszych dźwięków. Po prostu "Wow". Dalej dostajemy rozpędzony "The sword of Sorrow". Co za energia, co za pazur i świeżość. Jak oni to robią? Brzmi jak powerwolf, ale przy tym brzmi świeżo i pomysłowo. Refren sieje zniszczenie i taki power metal to ja rozumiem. Początek "Come with us" brzmi znajomo i nasuwa się wiele hitów Powerwolf. Potem jednak band zwalnia i stawia na mrok, na stonowane tempo i robi się tajemniczo. Głos Ezekiela czaruje i buduje napięcie. Kolejny killer! Na pewno zaskakuje "Thanatos", który wyróżnia się stylistyką. Mocny atak basu na wstępie i potem podniosłe chórki. Epickość osiąga tutaj apogeum. Jestem w szoku jak Apostolica czaruje nas swoimi dźwiękami. Znakomicie buja, marszowy i zadziorny "No more place in hell", który pokazuje jak brzmi poważny i mroczny Powerwolf. "Famine" to już ukłon w stronę bardziej klasycznego power metalu i znów nie nie brakuje odesłań do Powerwolf z pierwszych płyt. "The dusk is coming" to taki nieco nowocześniejszy heavy metalu z nutką progresywności. Całość wieńczy podniosły i przebojowy "Redemption".
Muzyki w stylu powerwolf nigdy dość i miło, że zrodził się band, który idzie podobną drogą co Powerwolf. Łączy te dwa zespoły wiele, ale słychać też różnice. Apostolica gra poważniej mroczniej i nieco nowocześniej. Debiut "Haeretica Ecclesia" to prawdziwa uczta dla fanów muzyki pokroju Powerwolf, czy Bloodbound. Oby to nie był band jednej płyty i czeka na kolejne wydawnictwa. Po prostu "wow", jak to świetnie brzmi.
Ocena: 9.5/10
poniedziałek, 19 lipca 2021
SPACE CHASER - Give us life (2021)
Niemiecki Space Chaser to band, który działa od 2011r i dorobił się 3 wydawnictw. Najnowszy krążek "Give us Life" to taka definicja ich stylu i znakomita uczta dla fanów takich bandów jak Agent Steel, Overkill czy Anthrax. Jednym słowem jest to kawał solidnego heavy/speed/thrash metalu.
W tej kapeli znaczącą rolę odgrywa specyficzny głos Siegried Rudzynski, który nadaje całości charakteru. To dzięki niemu płyta brzmi bardzo zadziornie i przebojowo. Dobrze spisują gitarzyści Leo i Martin, którzy dobrze czują się w owej stylistyce. Mamy dobrze rozegrane riffy, pomysłowe melodie, a całość jest spójna i bardzo dobrze oddaje ową stylistykę.
Jest kilka mocnych killerów i jednym z nich jest "Remnants of technology", który przypomina dokonania Overkill, czy Agent Steel. Znajdziemy tutaj nieco bardziej heavy metalowy "Cryoshock" czy agresywny "The immortals". Panowie ameryki nie odkrywają i wszystko brzmi znajomo, ale same aranżacje są zagrane z pomysłem i poszanowaniem dla klasyki gatunku. Warto jeszcze na pewno wyróżnić "Dark descent" czy "Burn them all".
Takich płyt jest pełno ostatnio i choć "Give us life" niczym się nie wyróżnia, to wpisuje się w ramy udanego thrash metalowego wydawnictwa. Jest agresja, przebojowość i dużo ciekawych melodii, co sprawia że nie można narzekać na nudę. Kawał solidnego thrash metalu utrzymanego w stylu Anthrax, czy Overkill. Warto posłuchać w wolnej chwili i wyrobić własne zdanie.
Ocena: 7/10
sobota, 17 lipca 2021
RESURRECTION KINGS - Skygazer (2021)
Jest w składzie Craig Goldy, Vinnie Apice, Del Vecchio i jest Chad West na wokalu. Widać od razu, że skład jest z górnej półki i można by wywnioskować, że album również będzie zawierał muzykę wysokiej klasy. Niestety jest niespodzianka, bowiem krążek jest rozwleczony na siłę i momentami wdziera się nuda. Pozytywnie zaskakuje energiczny "Worlds on fire", który przemyca patenty Rainbow. Znajdziemy tutaj progresywny "Skygazer" z elementami twórczości Dio. Mroczny "Angry Demons" czy nieco ponury i stonowany "Is this the end", ale czy coś z tego wynika? Niestety nie, kawałki przelatują i nic nie zostaje w głowie. Nie ma emocji, nie heavy metalowego pazura, ani też przebojów. Kilka ciekawych zagrywek i udany "Worlds on fire" to za mało.
Niestety, ale "Skygazer" rozczarowuje swoją formą i aranżacjami. Wieje tutaj nudą i nie pomagają wielkie nazwiska, ani też nawiązania do twórczości Dio. Szkoda, tym razem jestem na nie, ale może następnym razem będzie lepiej ?
Ocena: 3.5/10
MARTA GABRIEL - Metal Queens (2021)
Rok 2021 dla Marty Gabriel był niezwykle pracowity i jakoś okrutny czas pandemii nie powstrzymał jej w realizacji swoich planów. Najpierw nowy album Crystal Viper, potem wiadomość, że dołącza do Blazon stone Ceda i wreszcie wydanie pierwszej solowej płyty. Ten ostatni projekt jest o tyle ciekawy, bowiem Marta postanowiła nagrać album z coverami znanych kawałków zespołów metalowych/ rockowych, w których główną rolę odgrywały wokalistyki. Tak o to narodził się "Metal Queens".
Oczywiście pierwsze skrzypce gra Marta, która odpowiada za partie wokalne i basowe. Jest też Ced z Crystal Viper, który gra na perkusji oraz Eric Jurisa. Dodatkowo mamy takich gości jak Harry Conklin czy Todd Michael Hall. Stylistycznie całość brzmi niczym kolejne wydawnictwo Crystal Viper, tak więc jest oldschoolowo i klasycznie.
Dobrze się słucha takich hitów jak "Max Overload" z repertuaru Acid, stonowany i marszowy "Metal Queen", które idealnie wpasowują się w styl Marty i w sumie Crystal Viper. Oddano ducha tych hitów i nadano im drugiego życia. Jednym z najlepszych coverów na tej płycie jest bez wątpienia agresywny i rozpędzony "Call of the wild". Na wyróżnienie zasługuje też przebojowy i nieco hard rockowy "My Angel" z repertuaru Rock Goddess. Kolejne hity z tej płyty to nośny "Goin Wild" i nieśmiertelny "Mr.s Gold" autorstwa Doro, a raczej Warlock.
"Metal Queens" to udany hołd dla zasłużonych wokalistek metalowych, które ukształtowały Martę Gabriel. Miło, że odkurzyła nieco zapomniane klasyki i kto wie może ktoś zacznie słuchać Acid czy Chastain? Duży plus dla Marty za taki album i kto wie może w przyszłości będą inne cover albumy? A może dostaniemy solowy album z prawdziwego zdarzenia? Byłoby miło!
Ocena: 8/10
piątek, 16 lipca 2021
POWERWOLF - Call of the wild (2021)
"Call of the wild" powiela schematy poprzednich płyt i to nie powinno dziwić. Przebojowość, lekkość, rozmach, urozmaicenie to jest to co tutaj znajdziemy. Można odnieść wrażenie, że jest tutaj więcej symfonicznych patentów. Jest podniosłość, jest rozmach i głos Attila Dorna idealnie pasuje do takiego grania. Dalej oczywiście główną rolą odgrywają motywy kościelne, motywy związane z wilkami i to jest nasz ukochany Powerwolf w swojej pełnej okazałości. Nie wiem jak oni to robią, bo pomimo że balansują na granicy zjadania swojego ogona, to wciąż brzmią świeżo i wciąż serwują nam pierwszoligowe przeboje. Bracia Greywolf to zgrany duet gitarowy i panowie grają z niezwykłym polotem i pasją. Lata lecą, a oni wciąż czarują i błyszczą tak jak za czasów "Bible of the beast". Ten zapał wciąż jest i pomysłów póki co nie brakuje. Najlepsze jest to, że płyta zawiera krótkie utwory. Choć każdy utwór nie trwa dłużej niż 4 minuty, to ma się wrażenie jakby zawarto tutaj motywy niczym w jakimś kolosie. To jest specjalność Powerwolf.
Do rzeczy. Piękna okładka kryje wiele motywów i wciąga w ten magiczny świat wilków. Muzyka to cud, miód, malinka i prawdziwa uczta dla fanów Powerwolf. Każdy wie jak wygląda płyta Powerwolf. Szybki, rozpędzony, energiczny otwieracz. Taki właśnie jest power metalowy "Faster than the flame". Można rzec, że to klasyczny Powerwolf. Podniosła, klimatyczna ballada też oczywiście jest i w tej roli czaruje nas "Alive or Undead". Brzmi to niczym jakiś musical, no czysta magia. Ostatnio też na dobre wpisały się kawałki w języku niemieckim i tutaj też znalazło się miejsce na taki utwór. "Glaubenskraft" wciąga nas swoim mrocznym klimatem i pokazuje, że Powerwolf bez względu na język potrafi rzucić na kolana. Schemat schematem ale trzeba przyznać, że całość ma niezły wydźwięk niczym symfoniczny power metal. Dobrze to słychać choćby w takim "beast of gevauden". Niczym Powerwolf jaki znam, a chórki i rozmach jasno dają sygnał, że band mocno inspiruje się symfonicznym power metalem. Kolejny przebój z tej płyty to dobrze znany nam "Dancing with the dead" i znów gdzieś można poczuć się niczym w jakimś musicalu. Zadziorny i mroczny "Varcolac" brzmi jakby nagrał w okresie "Bible of the beast". Zaskakuje bez wątpienia nieco folkowy "Blood for blood" czy przebojowy "Call of the wild", który jest kolejnym power metalowym killerem. Płyta trzyma równy poziom i pewnie każdy znajdzie tutaj swoje perełki, a moją prywatną jest "Sermon of Swords". Jeden z najlepszych utworów jakie stworzył Powerwolf. Ten refren to jest po prostu coś pięknego. No jest moc i już wiemy dlaczego powerwolf to jeden z najlepszych zespołów naszych czasów.
Powerwolf nie gra speed metalu, nie gra też hard rocka, w ich krwi płynie mieszanka heavy/power metalu z dużą dawką symfonicznego pazura. Mają swój charakter, swoją wizję i ją realizują. "Call of the wild" to swoista kontynuacja poprzednika, choć może więcej tutaj tych symfonicznych rozwiązań. Powerwolf jest sobą, nie idzie za trendami i nikogo nie klonuje. Brawo Powerwolf i nie zmieniajcie nic i róbcie swoje. Gwiazda naszych czasów. Powerwolf nie ma sobie równych i wciąż jest fenomenem dla mnie.
Ocena: 10/10
niedziela, 11 lipca 2021
LAURENNE/LOUHIMO - The reckoning (2021)
Szanuje obie panie i bliższa mojemu sercu jest Louhimo za sprawą Battle Beast. Jednak od dłuższego czasu panie kojarzą mi się z komercyjnym graniem, niż faktycznie czymś dobrym w kategorii heavy metalu. Niestety ale projekt Laurenne/Louhimo nie zmienia tego stanu rzeczy. Jest kilka ciekawych momentów, ale to za mało żeby "The reckoning" namieszał w tegorocznych zestawieniach. Gitarzysta Nino Laurenne dwoi się i troi, by płyta była atrakcyjna, ale ostatecznie nie jest to efekt, która powala na kolana. Ot co taki sobie album heavy metalowy, który niczym nie zaskakuje.
Płytę otwiera średniej klasy "Time to kill the night", który brzmi jakoś tak nijako. Tytułowy "The reckoning" przesycony jest hard rockiem i też nie ma tutaj efektu "wow". Przekombinowany jest bez wątpienia "Striking like a Thunder" i tutaj wieje po prostu nudą. Znajdziemy tutaj też popową balladę "Hurricane love" i tak cała płyta w zasadzie jest ciężko strawna i na dłuższą metę męcząca. W pamięci tak naprawdę został jeden kawałek i jest to rozpędzony "Bitch Fire". Szkoda, że cała płyta taka nie jest.
"The reckoning" to komercyjna próba ściągnięcia fanów głosu obu wokalistek. Szkoda tylko, że poza wielkimi nazwiskami sama muzyka się nie broni. Płyta z kategorii heavy metalu, a jednak ciężko tutaj mówić o jakiś ciekawych zagrywkach gitarowych, czy heavy metalowym pazurze. Niestety wieje nuda i tym razem wytwórnia Frontiers records wydała nijaki album.
Ocena: 3/10
sobota, 10 lipca 2021
HARDLINE - Heart, mind and soul (2021)
Jestem wielkim fanem głosu Johnnego Gioeliego i kocham jego pracę w Axel Rudi Pell, ale też w Hardline. Akurat w tym roku przypadła premiera 7 albumu Hardline i "Heart, mind and soul" to kolejny udane wydawnictwo w ich dorobku.
Od 2011 r skład i styl grupy ustabilizował się. Oczywiście nieustannie gwiazdą Hardline jest Johnny, który swoim głosem czaruje i nawet z prostych melodii jest wstanie stworzyć coś niezwykłego. Lata lecą, a jego głos wciąż jest piękny i potrafi podziałać na zmysły słuchacza. Drugą gwiazdą jest bez wątpienia wszędobylski Alessandro Del Vecchio, który odpowiada za warstwę klawiszową. Warto też pochwalić utalentowanego gitarzystę Mario Percudani, który stawia na proste i klasyczne, hard rockowe dźwięki. To wszystko sprawia, że Hardline nie zawodzi i zadowoli fanów hard rocka, czy nastrojowego AOR.
Z zawartości na pewno warto wyróżnić agresywny i zadziorny "Fuel to the fire" , który pokazuje jak band dobrze funkcjonuje. Stonowany i klimatyczny "Surrender", czy lekki "Like that" to kolejne mocne punkty tej płyty. Na pewno wgniata w fotel energiczny i przebojowy "Waiting for Your fall". Na taki Hardline zawsze warto czekać i to jest to za co ja ich kocham. Świetny kawałek. Dużo hard rocka znajdziemy w "heartless" czy "80's moment".
Hardline może nie powala na kolana swoim nowym album, ale to wciąż solidna porcja hard rocka w klasycznym wydaniu. Sporo tutaj sprawdzonych rozwiązań i choć brakuje może nieco pazura i elementu zaskoczenia, ale i tak płyta się broni. Pozycja godna uwagi.
Ocena: 7/10
czwartek, 8 lipca 2021
EMERALD RAGE - High King (2021)
Wiele zostało powiedziane w stylizacji heavy/power metalu i jedynie co zostaje to tylko powielanie różnych znanych motywów i tworzenie czegoś na wzór znanych nam kapel. Nie ma mowy o oryginalności, ale pozostaje pomysłowość w sferze melodii, chwytliwych refrenów i zadziorności danych riffów. Niby tak nie wiele, ale te czynniki odgrywają ważną rolę w rozróżnieniu tak wiele podobnych kapel. Amerykański Emerald Rage to debiutujący w tym roku band, który w swojej grze łączy elementy Rocka Rollas, Manowar, Gamma Ray, Hammerfall i wielu innych kapel tego typu. To już spora zachęta by sięgnąć po debiut zatytułowany "High King".
Emerald Rage powstał w roku 2016 i dopiero teraz po wydaniu kilku dem przyszedł czas na debiut z prawdziwego zdarzenia. Zespół tworzą 4 osoby i każdy z nich wnosi wiele do muzyki Emerald rage. Mamy gitarzystów Jake Wherley'a i Patricka Kerna, którzy stawiają na klasyczne rozwiązania, które zabierają nas do lat 80 czy 90. Słychać tam sporo finezji, pomysłowości i każda partia gitarowa jest rozegrane z niezwykłą fantazją. Panowie dobrze się bawią i ta dobra atmosfera udziela się podczas słuchania. Warto też pochwalić Jake'a za niesamowitą technikę śpiewania i charyzmę. Idealnie współgra z tym co słychać tutaj.
Płytę otwiera klasyczny "Into the Sky" i słychać coś z starego Running Wild czy Manowar. Tak się gra heavy metal wysokich lotów, a band ma pomysł jak to robić. Partie basu w "Wrathful eyes" są po prostu wyborne i nadają kawałkowi odpowiedniej dynamiki. Epicki, wręcz marszowy "High king" to ukłon w stronę takich zespołów jak Manowar czy Omen. Riff prosty, ale bardzo pomysłowy. Coś z Rocka Rollas czy Running wild można wyłapać w "Heart of a pagan". Jeden z mocniejszych, agresywniejszych kawałków na płycie jest "White stag". Moim osobistym faworytem został mega przebojowy "Goddess Freya", który również mocno inspirowany jest Running Wild, a nawet coś z Gamma ray się tu znajdzie. Całość wieńczy równie melodyjny i przebojowy "Wings of solitude", który bardzo dobrze podsumowuje owy krążek.
"High King" to dobrze skrojony album heavy metalowy, który stawia przede wszystkim na sprawdzone motywy. Wszystko jest jednak świeżo podane i z pomysłem. Słucha się tego z niezwykłą przyjemnością i jest to debiut, który warto znać. Emerald Rage to band, przed którą kariera światowa stoi otworem i wróże temu zespołowi świetlaną przyszłość.
Ocena: 8.5/10
środa, 7 lipca 2021
CHALICE OF SIN - Chalice of sin (2021)
Band powstał w 2019r i tworzą go doświadczeni muzycy, którzy znają się na swojej robocie. Jest wszędobylski klawiszowiec Del Vecchio, który nadaje całości progresywnego charakteru i niezwykłego rozmachu. Mamy też utalentowanego wokalistę Wade'a Blacka, którego dobrze znamy z Crimson Glory. Oj niszczy tym swoim niesamowitym głosem. Do tego dochodzą mocne riffy w wykonaniu Martina Andersena, które są niezwykle pomysłowe. Jest w nich pasja, dojrzałość i finezja Martina, który imponuje swoją grą. Tutaj wszystko znakomicie ze sobą współgra. Nie jest to jakaś zgraja przypadkowych muzyków i dźwięki, które nijak się mają do samego gatunku. Wszystko zostało przemyślane i w efekcie dostajemy wysokiej klasy album, który zapada w pamięci.
Tytułowy "Chalice of Sin" to rasowy killer i to pod każdym aspektem. No jest moc i dzieje się sporo w tym utworze, a trwa nie całe 5 minut. Lekkość i finezja to atuty "Great escape", który przemyca patenty również hard rockowe. stonowany i również nieco hard rockowy "Whisky" pokazują, że band znakomicie potrafi urozmaicać swoją muzykę. Więcej power metalu i agresywności dostajemy "Sacred Shine" i wokal Wade'a momentami przypomina manierę Tima Rippera Owensa. Band czaruje znakomitym klimatem w złożonym "Ashes of the black rose". No czapki z głów, bo to co tutaj się dzieje przyprawia o dreszcze. No jest moc! Mroczny i marszowy "I stand" też ma swój urok i też wyróżnia się na tle innych kompozycji. Kolejny killer na płycie to "The show" i znów band powala na kolana swoimi aranżacjami i pomysłowością. Wow! Całość wieńczy "Nightmare", który przemyca kilka ciekawych progresywnych elementów.
Chalice of Sin nagrał dobrze wyważony album, który nie tylko uderza w rejony heavy/power metalu, ale też i hard rocka czy nawet neoklasycznych zagrywek. Każdy utwór to prawdziwa przygoda i niesamowite doznania. Melodie są przemyślane i wyszukane, to nie jakaś tam banalna płyta, która stawia tylko na patatajki i oklepane zagrywki. Jestem w szoku i gorąco polecam debiutancki krążek Chalice of Sin. Oj są emocje!
Ocena: 9/10
wtorek, 6 lipca 2021
INNER CALL - Leviathan (2021)
Okładka w tym przypadku nie wiele zdradza. Przykuwa uwagę, ale widziałem ciekawsze okładki metalowe w tym roku. Brzmienie jest surowe, nieco przybrudzone i mocno wzorowane na latach 80, a nawet 90. Jeśli chodzi o sam zespół to ich motorem napędowym jest wyrazisty i utalentowany wokalista Roberto Santos. Nie wiele odstają gitarzyści, którzy atakują nas mocnymi i zadziornymi riffami. Momentami jest troszkę nierówno, troszkę wdziera się wtórność, ale ostatecznie jest to kawał solidnego rzemiosła heavy metalowego.
Taki właśnie jest otwierający "Run man run", który idealnie pokazuje co nas czeka na płycie i w jakiej stylizacji obraca się band. Mocnym kawałkiem jest bardziej thrash metalowy "Pandemic", który pokazuje w jakim kierunku powinien band się rozwijać. Stonowany i rozbudowany "Inner call", który też wypada całkiem dobrze. Troszkę może brakuje energii i pazura, ale i tak jest dobrze. Nie brakuje też hitów, co potwierdza "Empty eyes" czy "Wings of the evil".
Jeszcze daleka droga Inner call, by stać się rozpoznawalną marką, która jest w stanie namieszać na heavy metalowym rynku. Póki co jest solidnie i drzemie potencjał w tej formacji, ale brakuje ostatecznego szlifu i dopracowania. Zobaczymy czy kiedyś panowie nas zaskoczą ? Oby!
Ocena: 6/10
poniedziałek, 5 lipca 2021
SKYEYE - Soldiers of Light (2021)
Z każdym rokiem przybywa nam płyt, w których jest pełno nawiązań do twórczości Iron Maiden, a nieraz są ta płyty typu "kopiuj-wklej". Jedni słuchacze mogą już mieć dość takich kalk, a drudzy wciąż będą czuć ekscytacje. Po 3 latach od debiutu powraca pochodzący ze Słowenii Skyeye, który powstał w 2014r. Kapela rośnie w siłę, a najnowsze dzieło "Soldiers of light" to bez wątpienia płyta wysokich lotów.
Każdy z muzyków dołożył swoją cegiełkę do sukcesu tej płyty. Mare i Grega, to dwaj utalentowani gitarzyści, którzy stawiają na klasyczne patenty, ale chcą brzmieć przy tym świeżo i nowocześnie. Panowie dobrze wykonują swoją robotę i aż miło słucha się ich wyczynów. Sekcja rytmiczna nadaje odpowiedniej dynamiki, no a wokalista Jan brzmi niczym Bruce Dickinson. Wszystko spina się w spójną całość.
W tym przypadku wystarczy tak naprawdę odpalić płytę i wszystko od razu zrozumiemy z czym mamy do czynienia. "King of the skies" wyrywa z kapci i to dosłownie. Co za killer i panowie pokazują swój ogromny potencjał. Dużo w tym Iron maiden, ale bije z tego szczerość i ambicja zespołu żeby też stworzyć też mimo wszystko własny styl. Kolejny utwór to przebojowy "Soldiers of light", który znów oddaje klimat starych płyt iron maiden, a przy tym jest z pazurem i nowoczesnym charakterem. Imponuje również mroczny i agresywniejszy "Constellation". Band czaruje również w złożonym i nieco progresywnym "Son of God". Oj sporo dobrego dzieje się w tym kawałku, a wokalista Jan pokazuje klasę. Niesamowity głos. Znalazło się też miejsce na nastrojową balladę "Eternal starlight", która nie przynudza i wpasowuje się w klimat całej płyty. Na sam koniec band zostawił na kolosa "Chernobyl", który jest pięknym hołdem dla twórczości Iron maiden.
Kolejny klon iron maiden i nic więcej? Nic z tego! Skyeye nagrał świetny album, który kusi nowoczesnym brzmieniem, zadziornymi riffami. No i wciąż za mną chodzi ten niesamowity głos Jana, który swoim głosem sieje zniszczenie, ale i sama muzyka tutaj zawarta to wysoka klasa. Nie ma mowy o jakiejś tam nijakiej kopii Iron Maiden. Posłuchajcie i na pewno nie pożałujecie!
Ocena: 9/10
ARCANE TALES - Tales from sharanworld (2021)
Arcane tales to nie jeszcze duża marka i mało kto ich zna. Projekt działa od 2008r i dorobił się 5 albumów, więc jakiś poziom i styl został wypracowany. Oryginalności tutaj nie znajdziemy, ale kto jej tutaj będzie szukał? Nie o to chodzi w takim graniu. Luigi na pewno pozytywnie zaskakuje swoim talentem. Jego głos, jego maniera i techniczne aspekty sprawiają, że słychać inspiracje Fabio Lione. No robi to ogromne wrażenie. Same aranżacje, ciekawe melodie i złożone partie gitarowe sprawiają że płyta jest atrakcyjna i może się podobać. Minusem jest jednak to, że płyta jest nie równa i pojawiają się nieco słabsze kawałki. Taki jest nieco stonowany "Mirror of the dark side" który nie wiele wnosi wiele do płyty. Też nie przemawia do mnie progresywny "Winter symphony", ale jednak przez większość płyty mam uśmiech na twarzy, bo jednak są to dźwięki, które do mnie przemawiają. Na pewno mocnym punktem tego krążka jest rozpędzony "Wall of shields". Oj przypominają mi się złote lata Rhapsody i to jest komplement dla Luigi. Nieco rozbudowany "the shadows raise" pokazuje, że Luigi ma pomysł na partie gitarowe, na riffy i wciągające motywy. Dużo się dzieje w melodyjnym i szybkim "Magic Spell". Rycerski klimat da się wyłapać "Ghostly Whispers", który też jest mocnym atutem płyty. Całość wieńczy podniosły i melodyjny "Angels Descent".
"Tales from sharenworld" to przemyślany i dojrzały album w kategorii symfonicznego power metalu. Klimat fantasy idealnie się tu sprawdza i choć nie ma tutaj niczego odkrywczego to jednak słucha się tego z wielką przyjemnością. Jest kilka słabszych momentów, ale nie rzutują na ostateczny efekt i jest to płyta, której poświecić uwagę.
Ocena: 8/10
niedziela, 4 lipca 2021
KILLING - Face the madness (2021)
Wielu fanów thrash metalu wypatrywało debiutu duńskiego Killing. Ich mini album "Toxic asylum" z 2018r zyskał pochlebne recenzje i opinie słuchaczy. Niby band młodego pokolenia, bo działa od 2013r to jednak stylistyka i sama jakość muzyki to hołd dla takich wielkich zespołów jak Slayer, Exodus czy Kreator. Premiera "Face the madness" jest przewidziana na 13 sierpnia tego roku, ale już teraz chce troszkę wam przybliżyć czego należy się spodziewać.
Killing tworzą 4 osoby, z czego kluczową rolę odgrywa wokalista i basista Rasmus Soelberg, który swoim głosem nadaje muzyce Killing agresji i takiej surowości. To za jego sprawą czuć klimat lat 80. Dużo się dzieje w sferze partii gitarowych i tutaj na pochwałę zasługuje Rasmus Holm Sorensen, który dawkuje nam techniczne zagrywki i wiele ciekawych riffów. Nie ma miejsce na nudę, a każdy motyw gitarowy to kwintesencja thrash metalu. Jest oldschoolowo, a z drugiej strony całość brzmi świeżo i współcześnie.
Sporą robotę robi klimatyczna okładka, który na długo zostaje w pamięci, z resztą jak dopieszczone i ostre niczym brzytwa brzmienie. Jeśli chodzi o zawartość to mamy 9 przemyślanych kompozycji. Album otwiera "Kill everyone" i cała motoryka i konstrukcja utworu przypomina pierwsze albumy Kreator. Kolejny killer to "before violence strikes" , w którym band imponuje szybkością i pomysłowością. To się nazywa rasowy thrash metal. Podobne emocje wzbudza agresywny i złowieszczy "See You in hell". Niby znajomo brzmi taki "Legions of Hate", ale w tym szczerości i miłości do thrash metalu. Słychać, że panowie żyją tym gatunkiem i wiedzą jak zadowolić słuchacza. W podobnym stylu utrzymany jest "1942" i w sumie wyróżnia się z tej thrash metalowej nawalanki nieco stonowany i bardziej złożony "Killed in action".
40 minut klasycznego thrash metalu spod znaku Slayer, Kreator, czy Exodus sprawia że debiut Killing jest naprawdę warty uwagi. Duńska formacja zalicza naprawdę świetny start i pokazuje tylko, że obrali sobie za cel namieszanie na thrash metalowej scenie metalowej. Mocne riffy, klimatyczna okładka, melodyjne solówki czy aranżacje samych kompozycji sprawiają że to debiut warty uwagi.
Ocena. 9/10
niedziela, 27 czerwca 2021
ILLUSION FORCE - Illusion paradise (2021)
Fani Dragonforce, Majestica, czy Twilight Force powinni zwrócić w tym roku na nowe dzieło Japońskiej formacji Illusion Force. Działają tak naprawdę od 2018r i mają już za sobą debiut i co ciekawe jest to band, którzy tworzą doświadczeni muzycy, których znamy z Thunder Fall. Nowy album "Illusion Paradise" na pewno znajdzie odbiorców i fanów takich dźwięków. Taki power metal zawsze jest w cenie.
W tej kapeli przoduje bez wątpienia utalentowany wokalista Jinn, który sprawdza się w wysokich rejestrach. Idealnie pasuje do tego grania i potrafi nadać kompozycjom emocjonalnego charakteru. Dobrze sobie radzą gitarzyści Yuya i George, którzy stawiają na riffy i melodie pokroju Twilight Force, Rhapsody czy Majestica. To nie tylko wzorowanie się najlepszymi, ale też chęć tworzenia czegoś własnego. Niby wszystko pięknie, tylko troszkę brakuje do perfekcji. Problem tkwi tak naprawdę w nierównym materiale, który przeplatany jest killerami i nieco nijakimi kompozycjami. Mimo pewnych wad i niedociągnięć to wciąż album godny uwagi.
Pierwszy killer to otwieracz "Illusion paradise" i już na wstępie czuć klimat Twilight Force czy Majestica. Jest podniośle, jest melodyjnie i przebojowo. No jest moc! W podobnej tonacji mamy rozpędzony "Unlimited Power" i te popisy wokalne Jinna przyprawiają o dreszcze. Troszkę gorzej wypada przekombinowany i nowoczesny "Neo". Tutaj jest przerost formy nad treścią. O wiele lepiej prezentuje się podniosły i rycerski "Beast of the Earth", który przypomina dokonania Rhapsody z ostatnich płyt. Znów power metalowa petarda! Stonowany i nastrojowy "our reason" , który należy traktować jako balladę. Kolejny killer na płycie to energiczny "Awakening your universe". Rozbity na 4 części utwór "Sazareishi" przykuwa uwagę swoim rozmachem i ciekawie rozplanowanymi melodiami.
Illusion Force rośnie w siłę i nowy album przysporzy im na pewno nowych fanów. Jest tutaj dynamika, podniosłość, przebojowość i kwintesencja power metalu. Band czerpie mocno z Rhapsody, Majestica czy Twilight force i robią to bardzo dobrze.
Ocena: 7.5/10
AXEL RUDI PELL - Diamonds unlocked II (2021)
Axel potrafi zawsze tak rozegrać, że nawet covery brzmią jak jego autorskie utwory. Po prostu nadaje utworom swój charakter i styl. To tylko potwierdza jak wielkim artystą jest Axel. Nowa porcja coverów została przemyślanie dobrana. "Theres only one way to rock" to niezwykle przebojowy kawałek i czuć tu klimat płyt Axel Rudi Pella, a przecież to utwór autorstwa Sammiego Hagara. Wpływy rainbow zawsze pojawiały się w muzyce Axela i nic dziwnego że pojawia się tutaj cover tego zespołu. "Lady of the lake" brzmi świeżo i zarazem klasycznie. Dalej mamy hard rockowy i zadziorny "Black Cat Woman" i znów Axel nadał drugiego życia temu klasykowi. Imponuje też wysoka jakość Rockn roll queen" czy "Paint it black". Całość wieńczy rozbudowany "Eagle" z repertuaru Abba. Jest epicko i zarazem nieco progresywnie. Najlepszy cover na płycie
Nie jest to jednak nowy materiał, co oczywiście troszkę smuci. Dobrze jednak, ze Axel nie zmarnował wolnego czasu podczas pandemii i zarejestrował kolejną porcję coverów znanych muzyków. Axel nadał im swojego charakteru i sporo świeżości. Bardzo dobrze się tego słucha i na pewno fani Axela muszą mieć to dzieło w swojej kolekcji. W roku 2022 ma być nowy album Axela, więc znów będzie czym się zachwycać.
Ocena: 7/10
wtorek, 22 czerwca 2021
SEASON OF DREAMS -Heroes (2021)
Johannes Nyberg i Jean micheal Volz powracają z nową płytą projektu muzycznego sygnowanego nazwą Season of dreams. "Heroes" to kontynuacja "My shelter", tylko że jest bardziej dopracowana i przemyślana. To już nie tylko ciekawa konstrukcja utworów i mieszanka melodyjnego heavy/power metalu z nutką symfonicznego metalu, to już płyta która przyprawia o szybsze bicie serca. Panowie wyciągnęli wnioski i nagrali o wiele ciekawszy materiał.
Okładka pełna jest epickości i klimatu fantasy. To faktycznie też przedkłada się na zawartość płyty i dostajemy dojrzały i dopracowany materiał. Mamy mocne riffy i sporo atrakcyjnych melodii, które wciągają słuchacza od pierwszych sekund. Jest masa hitów i killerów, które pokazują że ten projekt muzyczny ma rację bytu. Nyberg też wokalnie brzmi ciekawiej niż na debiucie i jego partie wokalne potrafią zaimponować techniką i drapieżnością. Sama zawartość szokuje i potrafi oczarować swoją jakością. Zaczyna się wszystko od "Shadowreaper" .To taki rasowy heavy/power metal, który opiera się na mocnym i zadziornym riffie, a całość spina chwytliwy refren. Mocny otwieracz. Główny motyw w tytułowym "Heroes" ma coś z Nightwish, coś z Saboton,czy Epica. Jest marszowe tempo i duże pokłady epickości, które zachwycą nawet najbardziej wybrednych fanów heavy/power metalu. Mamy też mroczny i bardziej stonowany "Princess of the dark". Fanom klasycznego europejskiego power metalu na pewno spodoba się przebojowy "Season of dreams" i to jeden z mocniejszych punków tej płyty. Wciąga też chwytliwy i podniosły "Reign of Wisdom". Słychać że panowie mają na siebie pomysł i ta wizja naprawdę potrafi zachwycić. To nie jakaś kolejna tam miałka znanych nam zespołów. Całość wieńczy prosty i zadziorny 'Eternity", który idealnie podsumowuje całość. Jest pasja i miłość do muzyki w tym kawałku. Oj dobrze się tego słucha.
Season of Dreams rośnie w siłę i nowy album jest jeszcze ciekawszy niż debiut. Panowie stworzyli udaną mieszankę heavy/power metalu. Zadbano o hity, mocne riffy i powiew świeżości w kompozycjach, co sprawia że to jeden z tych albumów które warto znać. Miłe zaskoczenia, bo nowy album jest ciekawszy niż "My shelter". Polecam!
Ocena: 8/10
niedziela, 20 czerwca 2021
TIMO TOLKKI'S AVALON - The enigma birth (2021)
W składzie pojawiają się znani i doświadczeni muzycy. Jest perkusja Marco Lazzarini, klawiszowiec Antonio Agate z Secret Sphere, a także basista Andrea Arcengeli. Do współpracy zaproszono tradycyjnie ciekawych gości i sprawiają, że płyta jest urozmaicona. Mamy tutaj od rasowego power metalu po hard rocka czy melodyjny metal. Problem tkwi w tym, że jest kilka mocnych utworów, ale też sporo niedociągnięć i słabszych momentów, gdzie wdziera się nuda i komercyjność.
Na pewno zaskakuje tytułowy "The enigma birth", w którym błyszczy Pellek. Tak to jest Timo Tolkki z czego słynął Timo w okresie Stratovarius. Słychać ten charakterystyczny riff, ten klimat i power metalowy pazur. Bardzo świetny start i fanom tego zasłużonego gitarzysty na pewno się spodoba ten utwór. Niestety pierwszy wypełniacz to popowy wręcz "I just collapse". Przepraszam, ale ja tego nie kupuje. Zwyżkę formy Tolkiego mamy w killerze "Master of Hell", gdzie Raphael Mendes nadaje klimatu iron maiden, z kolei sama instrumentalna warstwa to znów stare dobre czasy Stratovarius. Więcej tego typu hitów poproszę. Nic dziwnego, że ten kawałek promował album. Pojawia się troszkę progresywnego metalu z okolic Evegrey w nowoczesnym "Beutiful Lie". Jest też lekki i melodyjny "Truth", który również ma choć trochę power metalowego zacięcia. Mamy dalej smętny i nijaki "Another Day", który nudzi swoją formułą. Jest znów Raphael Mendes w agresywniejszym "Beauty and war". Timo pokazuje w takich kawałkach, że potrafi jeszcze tworzyć hity na miarę tych z czasów Stratovarius. Bardzo dobrze się tego słucha i może następnym razem więcej kawałków tego typu i wszystkie partie wokalne powierzyć Mendesowi? To byłoby coś. Fabio Lione sieje zniszczenie w progresywnym "Dreaming", ale jest w tym wszystkim podniosłość i rozmach. Bardzo przemyślana kompozycja, która czaruje ciekawymi aranżacjami. Również dobrze Fabio wypada w rozpędzonym "Without fear" i znów dostajemy klasyczny power metal. Timo Tolkki jeszcze jednak nie zatracił swojego muzycznego geniuszu i stylu. Za to go kochamy.
Znowu mam problem z dziełem Timo Tolkkiego. Tak są mocne momenty i rasowe power metalowe killery, ale za dużo tutaj komercji i popowo-rockowych elementów, przez co płyta na atrakcyjności. Solidny album z przebłyskami, który może zadowolić tak naprawdę fanów Timo Tolkkiego.
Ocena: 5.5/10
sobota, 19 czerwca 2021
CROWNE - Kings in the north (2021)
"Kings in the north" to debiut szwedzkiej formacji Crowne. To płyta, która miesza elementy melodyjnego metalu i hard rocka. Słychać w ich muzyce coś z Dynazty, coś the unity czy Hardline. Panowie mają pomysł na siebie i nie przeciętne umiejętności i to przedkłada się na jakość owej płyty. Kapela działa od 2020r, ale już zaznacza swoją obecność na muzycznej scenie.
Z okładki bije chłód i gdzieś tam w muzyce również pojawia się. Panowie znaleźli receptę na atrakcyjny melodyjny metal z nutką hard rocka. Wszystko kręci się utalentowanego wokalisty Alexendera Strandella, który brzmi momentami jak Ronnie Romero. Podobna maniera i sam styl śpiewania. Oj robi spore wrażenie i czaruje w każdym utworze. Sprawdza się on zarówno w metalowym graniu jak i hard rockowym. Mamy tutaj doświadczonych muzyków, bo jest basista John Leven (ex Yngwie Malmsteen) czy gitarzystę Jona Tee, którego dobrze znamy z Heat. To doświadczenia sprawia, że nie ma tutaj chybionych melodii, czy nie trafionych pomysłów. Jest trochę może za dużo Aor czy komercyjnych dźwięków.
Pierwsze utwór to marszowy, podniosły i klimatyczny "Kings in the North" i to jest granie na wysokim poziomie. Wszystko się zazębia i band czaruje. Chwytliwy refren rozrywa na strzępy, a band błyszczy na każdy polu. Począwszy od brzmienia, po same aranżacje. Hard rockowy feeling pojawia się w "Perceval", ale jest tutaj lekki posmak Deep Purple. Refren znów buja i zachwyca swoją przebojowością. Jest też coś z płyt Dynazty. Dalej mamy kolejny udany hicior, czyli "Sharoline" i band pokazuje że grać potrafi. Nieco nowocześniejszy hard rock dostajemy w stonowanym "Mad world". Kapela pokazuje pazur w szybszym "Sum of all fears". Sporo klasycznego hard rocka z lat 80 uświadczymy w chwytliwym "Make a stand". Troszkę nie pasuje mi tutaj balladowy "Save me from myslef".
Crowne to band, który idealnie łączy cechy melodyjnego metalu, którego pełno na szwedzkim rynku i hard rocka z lat 80. Mamy przemyślane melodie, jak i aranżacje, a wszystko spina znakomicie utalentowany wokalista. Momentami wkrada się komercja, ale i tak jest sporo hitów i atrakcyjnych riffów. Fani melodyjnego metalu czy hard rocka będą na pewno zadowoleni. Warto mieć na uwadze debiutujący Crowne.
Ocena: 8/10
PHARAOH - The power that be (2021)
Wysunięty wokal Tima Aymara skupia naszą uwagę i to on napędza ten band i nadaje mu charakteru. Jest jeszcze dwóch doświadczonych gitarzystów, którzy odpowiadają za aspekt prostych i zadziornych riffów. Niczym nas nie zaskakują Chris Black i Matt Johnsen, którzy stawiają na sprawdzone patenty i takie nieco ograne melodie. Jest wtórność, jest przewidywalność i tym samym płyta jest monotonna i nieco nudna. Jasne punkty tej płyty to zadziorny i nieco toporny "The power that be" i problem tkwi że słyszało się o wiele ciekawsze rzeczy w us power metalu na przestrzeni ostatnich lat. Dobrze prezentuje się agresywniejszy "Lost in the Waves", choć brakuje nieco świeżości i kopa. Nieco bardziej rozbudowany "Dying Sun" pokazuje, że band potrafi też zagrać coś bardziej progresywnego. Mam wrażenie, że jest to płyta jednego hitu, a mianowicie "Freedom". Co za świetna melodia i klimat Running Wild.
Za mało tutaj konkretów, za mało ognia i heavy metalowego pazura. Wkrada się nuda, wtórność i brak elementu zaskoczenia. Płyta po prostu średnia i nijaka. Jest wiele ciekawszych płyt w kategorii power metalu, ale Pharaoh nagrał krążek w swoim stylu. Może czas coś zmienić? Może mała rewolucja w stylu?
Ocena: 5/10
czwartek, 17 czerwca 2021
VULTURE - Dealin Death (2021)
"Dealin Death" to już trzeci album niemieckiej formacji Vulture. To młoda formacja, która działa od 2015r i już dała się poznać jako specjalista od grania speed/thrash metalu. Już na dwóch poprzednich wydawnictwach pokazali, że bardzo dobrze im wychodzi mieszanie stylów wypracowanych przez Exciter, Razor, Agent Steel, Destruction czy exodus. Nie ma rewolucji, nie ma może też płyty roku, ale to jest płyta, którą trzeba znać.
Vulture idzie przetartymi drogami. Dalej mamy granie w stylu lat 80 i już sama okładka idealnie to odzwierciedla. Band kontynuuje to co prezentował na poprzednich wydawnictwach i to nie dziwi. Jak coś się sprawdza to po co to zmieniać? Ich siła tkwi przede wszystkim w zadziornym głosie L.Steelera, który nadaje całości thrash metalowego pazura. Castevet i Outlaw ciężko pracują na sukces formacji i słychać, że stawiają na klimat lat 80 i sprawdzone zagrywki. Czuć pasję, pomysłowość i chęć grania na wysokim poziomie. Oj dobrze się tego słucha, choć nie tworzą niczego nowego. Na takie granie zawsze jest popyt i nie brakuję wielbicieli klasycznego speed/thrash metalu.
"Malicious Souls" to mocny i zadziorny kawałek, który zachwyca dynamiką i agresywnością. Taki Vulture to ja uwielbiam. Więcej thrash metalowej stylizacji uświadczymy w rozpędzonym "Count Your Blessing". Mamy też mroczny i bardziej heavy metalowy "Gorgon", który imponuje ciekawymi motywami gitarowymi i topornym charakterem. Nie brakuje chwytliwych melodii, co potwierdza energiczny "Star Crossed City". Mamy też techniczny i nieco w stylu Megadeth "Below the Mausoleum". Tytułowy "Dealin Death" opiera się na agresywnym riffie i niesamowitej szybkości. To kolejny killer na tej płycie. Całość zamyka nieco słabszy "The court of caligula".
Pełna grozy okładka, surowe brzmienie rodem z lat 80 i przemyślana muzyka sprawiają, że jest to płyta naprawdę godna uwagi. Kto kocha speed metal, jak i thrash metal ten pokocha zawartość. Band rośnie w siłę i to już kolejny udany album w ich dyskografii. Brawo panowie i tak trzymać, a jeszcze przybędzie Wam fanów!
Ocena: 8.5.10
niedziela, 13 czerwca 2021
GRAYWITCH - Rise of the witch (2021)
Grecka scena metalowa kryje sporo perełek. W tym roku zostajemy zasypani świetnymi płytami z Grecji i debiut formacji Graywitch też do nich należy. Nie jest to jakiś progresywny power metal czy epicki metal, ale udany klasyczny heavy metalu spod znaku Iron Maiden, Judas Priest, czy Manowar. To właśnie znajdziemy na debiutanckim krążku "Rise of the witch".
Band zadbał w sumie o każdy detal by wrażenie z odsłuchu były jak najlepszy. Mamy oldschoolową okładkę, która przypomina mi lata 80, które dają o sobie znać podczas odsłuchu. Brzmienie też jest rasowe i idealnie współgra z zawartością. Z jednej strony band nie tworzy niczego nowego, ani nie zaskakuje czymś nowym, to jednak zachwyca jakością prezentowanej muzyki i ciekawymi pomysłami na kompozycje. Band należy pochwalić, za ciekawe aranżacje i przebojowość. Spyros i John są odpowiedzialni za partie gitarowe i to oni napędzają ten band. Słychać, że kochają lata 80 i ta muzyka płynie prosto z ich serca. Warto też pochwalić wokalistę Dino Nassisa, który ma charyzmatyczny głos, który może nie powala agresją, ale ciekawą manierą i hard rockowym pazurem.
Band wie jak porwać słuchacza i otwieracz "Night Demons" wgniata w fotel. Co za energia, za przebojowość bije z tego kawałka. Tak to pierwszy killer z tej płyty. Dobrze wypada klasyczny "Midnight metal queen", który przemyca patenty Dokken, czy judas Priest. Czuć klimat lat 80 od pierwszych sekund. Taki "Metalhead" zachwyca prostym motywem gitarowym i dużą dawką przebojowości. Ciarki mam przy rozbudowanym "My Comrade", który idealnie miesza patenty heavy metalowe i power metalowe. Dużo dzieje się w tym kawałku i każda zagrywka wpada w ucho. Prawdziwe cudo. Echa wczesnego helloween można wyłapać w rozpędzonym i agresywnym "The rise". Graywitch pokazuje, że jest dojrzałym zespołem, który wie co chce grać. Na sam koniec dostajemy "Realms of the unseen", w którym band zabiera nas w rejony bardziej epickie.
56 minut zawartej muzyki mija szybko i tylko potwierdza że band ma smykałkę do tworzenia wartościowej muzyki. Jest klasycznie, oldschoolowo, a przede wszystkim każdy utwór jest przebojowy i oddaje klimat lat 80. Graywitch powstał w 2018r i już widać, że jest band przed którym stoi otworem wielka międzynarodowa kariera. Będę na pewno śledził ich poczynania.
Ocena: 8.5/10
BROTHER AGAINST BROTHER - Brother against brother (2021)
Wytwórnia Frontiers Records słynie z organizowania ciekawych projektów z których rodzą się nie raz ciekawe płyty. Niegdyś był Allen/Lande, czy Lione/Conti, a teraz doszedł projekt Brother Against Brother, który stawia przeciw sobie dwóch utalentowanych brazylijskich wokalistów. Nando Fernandes i Renan Zonta to wokaliści o ciekawej barwie i z niezwykłą techniką. Może są i mało znani, ale mam nadzieję, że projekt Brother against brother to zmieni. Nando znany jest z Shining star czy Lightning strikes, a Renan znamy z Eletric Mob.
"Brother against brother" to debiut jak najbardziej udany, który łączy sobie różne odmiany melodyjnego metalu. Jest coś z Aor, jest coś z melodyjnego hard rocka, coś z heavy metalu i do tego jest sporo elementów progresywnych. Oryginalne podejście do tematu melodyjnego metalu sprawia, że "Brother against brother" to bardzo atrakcyjny album. Mamy tutaj coś z Symphony X, Dream theater, coś z The Ferryman. Tak wpływy The Ferryman i takiego Lords of Black można usłyszeć w mrocznym i zadziornym "Two Brothers". Znakomicie sprawdza się gitarzysta Jonas Hornqvist, który buduje napięcie i stawia na świeże motywy gitarowe. Brzmi to współcześnie i bardzo pomysłowo. Z kolei rockowy "What if" momentami brzmi jak Sunstorm, tylko że w mocniej oprawie. "City of Gold" jest podniosły i znakomicie łączy sobie hard rockowy feeling z heavy metalową konwencję. Wokaliści niszczą swoimi głosami. Klawiszowiec Alessandro Del Vecchio potrafi zbudować niesamowity klimat i to już nie raz pokazał. "Haunted Heart" to znakomity tego przykład. Stonowany i mroczny "Deadly Sins" zabiera nas w bardziej progresywne rejony. Kolejny killer to "Whispers in darkness", który przypomina twórczość Candlemass czy Black Sabbath z czasów Tony Martina. Całość wieńczy agresywny "Lost son", który przemyca patenty power metalu. Idealny finał.
Frontiers Records znów dostarczył fanom melodyjnego grania naprawdę wartościowy projekt muzyczny. Niezwykle urozmaicony album "Brother againts brother" pokazuje, że nie wszystko zostało zrobione w melodyjnym światku i wciąż można wnieść sporo świeżości do tej muzyki. Dwa świetne głosy i znakomicie dopasowani pozostali muzycy tworzą znakomite tło. Oj dzieje się tutaj sporo i warto zaliczyć to dzieło do jednych z ważniejszych dzieł roku 2021.
Ocena : 9/10
sobota, 12 czerwca 2021
HELLOWEEN - Helloween (2021)
Każdy z nas może śmiało jednym tchem wymienić swoje ukochane zespoły. Te które ukształtowały nasz gust muzyczny i nasz upodobania co do danego rodzaju muzyki heavy metalowej. U mnie wybór byłby bardzo prosty. Numer jeden to Running wild, a moja pasja do power metalu zrodziła się za sprawą tak naprawdę Helloween. Mini Lp "Helloween" i "Walls of Jericho" to był szok i miłość od pierwszego wejrzenia. Głos Kaia Hansena na zrobił na mnie mega wrażenia i tak potem znalazłem jego własny band Gamma ray, który jest tym trzecim najważniejszym zespołem. Jednak wszystko zaczęło się od Helloween. Miłość, staja się fascynacją, a fascynacja obsesją. Pierwszy okres z Kaiem Hansenem na wokalu to kwintesencja stylu Kaia hansena i jego geniuszu. Potem nastała era strażnika siedmiu kluczy i fenomen głosu Kiske. Tak to był złoty okres Helloween i dał podwaliny pod power metal. Za ich sprawą powstało wiele naśladowników i wiele czerpało garściami z ich muzyki. Szkoda, że ten złoty okres trwał bardzo krótki i nie było dane nam usłyszeć duetu Hansena i Kiske, którzy byli w tamtym czasie podstawą zespołu Helloween. Potem nastała era Derisa, którzy jedni kochają a inni nie nawidzą. To zupełnie inny wokalista, który łączy coś z głosu Hansena i coś z Kiske. Nadał on nowego życia Helloween, który odbijał się od dna po "Chameleon". Czy to nam się podoba czy nie to on uratował ten band. Za jego kadencji też powstały świetne albumy, które można śmiało postawić obok pierwszych płyt. "The time of the Oath", czy "Better than raw" to klasyki. Kapela troszkę pod upadła przy okazji "My god given right", który był troszkę nijaki i całościowy zawiódł moje oczekiwania. Przez ten cały czas mojej fascynacji muzyką Helloween miałem jedną marzenie. Chciałem usłyszeć jeszcze Helloween z Kiske i Hansenem na pokładzie. To było marzenie mało realne.
Kiske odsunął się w cień, grając pop rock, Kai realizował się z Gamma ray, a Helloween nagrywał równie udane albumy. Panom jakoś nigdy nie było po drodze. Kiske wystąpił gościnnie na "Land of the Free" Gamma ray, ale to jeszcze nie było to. Kolejnym krokiem Kiske w stronę metalu okazał się udział w metalowej operze Avantasia. Jednak nie wiele się zmieniło i Kiske dalej grał swój pop-rock. Były potem różne projekty muzyczne Micheala i Place Vendome, czy Kiske/Sommerville nie sprawiły, że Kiske wrócił na dobre do power metalu. Ważną rolę w powrocie Micheala do metalu odegrał Tobias Sammet z Avantasia, który z każdym udziałem Kiske na swoim albumie zbliżał do występu Kiske na koncercie Avantasia. No i nadszedł wielki dzień kiedy w ramach Avantasia spotkał się ponownie Kiske i Hansen. Znowu odżyły wspomnienia i panowie znów postanowili razem grać. Kai dołączył do zespołu Kiske, czyli Unisonic. Wielu fanów widziało w tym zespole Helloween mark II. Padały pytania odnośnie reaktywacji starego składu Helloween i w sumie Kiske zarzekał się że do tego nigdy nie dojdzie. Fani wciąż wierzyli. Rokiem przewrotnym był rok 2016, kiedy to ogłoszono planowaną trasę koncertową "Pumkins united" z udziałem Kaia Hansena i Micheala Kiske. Został w składzie Gerstner i Deris, więc to było coś wyjątkowego. Trasa była wielkim wydarzeniem i nic dziwnego, że panowie postanowili nagrać wspólnie album. Owocem tego jest "Helloween". Marzenia się spełniają i ta płyta to na pewna tego dowód. Na wstępie powiem, że nie odpowiada tytuł płyty, no ale co zrobić? 18 czerwiec to data premiery płyty. Jakże ważny dzień dla fanów Helloween. Ta nie pewność i szybsze bicie serca. Co nas czeka na płycie? Powrót do korzeni? Nowa odsłona Keeperów? A może wypisz wymaluj era derisa? O to jest pytanie!
Pierwszy utwór który powstał w tym składzie to "Pumpkins United" i pokazał, że panowie chcą tak naprawdę połączyć coś z ery Derisa i coś Kiske czy nawet czasów "Walls of jericho". Ten kawałek jest mega przebojowy i oddaje styl Helloween. Właśnie myślałem, że taki będzie album. Niby recepta jest podobna. Kiske wysunięty w refrenach, Kai bardziej wspomaga w refrenach, a Derisa jest pełno w zwrotkach czy czasami w refrenie. Brawo dla Helloween, że udało się wybrnąć z gry na 3 wokale i panowie znakomicie się uzupełniają, co pokazali na trasie "Pumpkins united". Nie często spotyka się sytuację, że mamy w zespole 7 osób, przy czym jest 3 wokalistów i 3 gitarzystów. Helloween poradził sobie z tym stanem rzeczy. Został zrobiony szum wokół nadchodzącej płyty, Eliran Kantor stworzył magiczną okładkę i to jeszcze narysowaną ręcznie. Charlie Bauerfriend i Dennis ward zadbali o mocne i wyraziste brzmienie. A Dani Loble za sprawą pałeczek Ingo Schwichtenberga przywrócił ducha jego gry. To jest mocny punkt tej płyty.
Powroty po latach, zwłaszcza wielkich kapel to presja ze strony fanów i recenzentów, którzy mają wielkie ciśnienie na nowy album z klasycznym składem wielkiego zespołu. Helloween miał czas na stworzenie ponadczasowego albumu. Była pandemia, był czas i nikt nikogo nie gonił. Jednak mam wrażenie, że coś poszło nie tak. Mamy 12 utworów, ale za mało tutaj kompozycji Hansena, za mało takiego rasowego grania w stylu Helloween. Ciężko rozpatrywać nowy album Helloween w kategorii power metalowego krążka i w kategorii samych płyt Helloween. "Straight out of hell" to był album energiczny, power metalowy i mega przebojowy. "7 sinenrs" mroczny i ciężki, "Gambling with the devil" miał sporo killerów i rasowego helloweenowego grania. Nawet "Keeper 3" miał sporo klasycznego helloween w sobie. Nie wspomnę o klasykach z lat 90. Ciężko zestawić z każdym z tych albumów owy "Helloween" z roku 2021. Band chciał brzmieć klasycznie i zarazem współcześnie, chciał uchwycić magię keeperów, chciał brzmieć agresywnie jak z ostatnich płyt Helloween z Derisem. Wyszła dziwna mieszanka. Jest heavy metal rodem z judas priest, czy ostatnich płyt Hellowen czy Gamma ray. Jest nutka hard rocka z płyt Unisonic czy nawet Place Vendome. Słychać projektów muzycznych Kiske, w tym avantasia czy Kiske/sommervillem. Głos Kiske zawsze jest magiczny i zaczaruje nawet w słabszych i nijakich kompozycjach, ale tutaj nawet on nie odczaruje tego co tutaj mamy. A co mamy?
Odpalamy płytę i mamy ciche wkraczanie gitar. Jest mrocznie i wszystko rozpędza się powoli. Zaczyna się "Out for the Glory" autorstwa Micheala Weiketha. Ponad 7 minutowy utwór, który na pewno zaliczyć należy do najjaśniejszych momentów tej płyty. Jest sporo Kiske w zwrotkach i refrenie. Czuć gdzieś tam klimat strażnika, ale nie ma efektu wow. Co poszło nie tak? Riff po prostu jest tylko solidny i niczym specjalnym się nie wyróżnia. Tutaj co mnie zaskoczyło to głos Hansena, który wspiera Kiske w refrenie. Kiedy słychać "I am vengeance" to są ciarki i przypomina się maniera Roba Halforda. Naprawdę świetna dyspozycja Hansena. Szkoda, że jest praktycznie nie obecny wokalnie na płycie. Kolejny problem nowej płyty to niezbyt atrakcyjne solówki. Panowie w przeszłości mieli ciekawsze popisy gitarowe, a mając 3 tak utalentowanych gitarzystów można działać cuda. Otwieracz na pewno jest ciekawy, choć za bardzo rozciągnięty na siłę. Płytę promował "Fear of the Fallen" autorstwa Derisa. Co ciekawe, na początku jakoś też w pełni mi nie pasował ten utwór. Te zwolnienia i w kółko powtarzane "Decide" nieco potrafi drażnić. Utwór zyskuje z czasem i wyróżnia się na tle innych kompozycji z tej płyty. W końcu jakieś złożone pojedynki na solówki i refren, który faktycznie wgniata w fotel i przypomina czasy "Keeeper of the seven keys". Jednak dużo tutaj Helloween z czasów "Gambling with the devil" czy "Straight out of hell". Ten utwór pokazuje, jak świetnie dogadują się wokaliści i jak się uzupełniają. To jest atrakcja tej płyty i to co napędza ten album i zwiększa jego wartość. Kto z nas nie marzył, żeby usłyszeć Derisa w duecie z Kiske? Czysta magia! Panowie starą się trzymać dobrą passę i dalej mamy jeden z moich faworytów na tej płycie. Deris i Gerstner stworzyli przebojowy "Best time". Ktoś mówił, że kawałek ma coś z "I want out" i faktycznie tak jest, choć sam utwór ma bardziej hard rockowy feeling. Tak skojarzenia z Unisonic są jak najbardziej na miejscu. Sam riff czy główna melodia to ukłon w stronę projektu "Kiske / Sommervile". Utwór wpada w ucho i potrafi oczarować chwytliwą melodią czy podniosłym refrenem, w którym króluje Kiske. Pojawia się również za sitkiem Hansen, choć też jako wsparcie w refrenie. Genialny utwór, tylko ile w tym jest power metalu? No właśnie za mało jak na Helloween. Mocne wejście Grosskopfa w "Mass pollution" przywołuje czasy "Keeper legacy" i utworu "The invisible man". Tak klimat podobny i jego hard rockowy feeling przywołuje na myśl czasy tamtego albumy, ale też ostatniego "My god given right". Refren i riff to taki nieco bliźniak do "If gods love rock;n roll". Na pewno jest to przebój, ale czy tak wielki jak "Power" czy "Where the rain grows"? No nieco niższa liga, ale to wciąż świetny heavy metal z nutką hard rocka i power metalu. W refrenie czaruje Kiske, który chce podziałać na zmysły fanów i przypomnieć czasy "Keeperów". Spokojnie i nieco balladowo zaczyna się "Angels" autorstwa Gerstnera. Zaczynają się schody. Pokręcony i chaotyczny utwór. Kiske śpiewa do progresywnego kawałka? Dziwnie to brzmi. Czasami refren potrafi poruszyć, ale już nie wpada w ucho. 4 minutowy utwór a ciągnie się jakby trwał wieki. "Rise without chains" autorstwa Derisa, też brzmi jakby to był odrzut "My god given right". Tak wiem jest szybkie tempo, jest wyczekiwany power metal, ale kurde stać ich na coś lepszego. Znów akcja Kiske w refrenie i przypomnienie czasów "Keepera". Tylko czemu riff taki jakiś dziecinny, a refren w ogóle nie zapada w pamięci? Może coś ze mną jest nie tak? Jest solidny i plus za szybsze tempo. Narzekałem też na "Idestructuctible" autorstwa Grosskopfa, który brzmi jak miks ostatniej płyty Unisonic i Gamma ray. Riff rodem z Judas Priest może i dobry, ale czy to jest Helloween na jaki czekaliśmy? Z kolei refren przypomina "Exceptional" unisonic. Dobrze się słucha tego kawałka, ale też mało jakoś tutaj power metalu. Nie ma tego efektu wow, pomimo że kawałek dobry i jest to kolejny mocny punkt "Helloween". Czytałem, że "Robot King" to ma być killer. Nie jest to "Eagle Fly free", a raczej coś pokroju "Battle's won". Toporny refren jak i riff, to dalekie od najlepszych hitów Helloween. Co w tym kawałku jest warte uwagi to melodyjne i skrojone nieco w starym stylu solówki. "Cyanide" to kolejny utwór autorstwa Derisa. Zaczyna się ciekawie, bo mamy solówki i taki klimaty starego Helloween, a potem znów riff rodem z Judas Priest. Znów dużo heavy metalu i hard rocka, a jakoś mało power metalu i helloween. To taki solidny metalowy kawałek, który przypomina ostatnie płyty Helloween. Nie ma euforii i znów spory niedosyt. Nastrojowo zaczyna się "Down in the dumps", ale znów toporne dźwięki i mało atrakcyjnego grania w solówkach. Motyw główny też niczym nie zachwyca. Kiske ma tutaj ciekawe momenty i same solówki to znowu taki Helloween jaki znamy i kochamy. Tak są ciekawe momenty, ale brakuje tak naprawdę killerów. Nic tak naprawdę nie wiele wnosi instrumentalny "Orbit" Hansena. Oj miał wiele ciekawych instrumentalnych kawałków w swojej karierze. Ten jakoś nic nie wnosi do płyty. Klimatem najbliżej mu do "Follow the Sign". Jest jeden utwór, który w pełni przypomina czasy klucznika i który najlepiej połączył czasy Derisa i Kiske, a jest to oczywiście "Skyfall" autorstwa Hansena. Definicja stylu Hansena i Helloween. Słychać na wstępie melodię niczym z "March of Time" potem wkracza riff rodem z "Walls of Jericho". Epickość z "Keeper of the seven keys" i motyw przed refrenem który nasuwa namyśl Avantasia. Jest tutaj wszystko, bo i nawet sporo z Gamma Ray. Przepiękny finał i najlepszy kawałek z tej płyty. Ta albumowa wersja jest gorsza niż ta znana z singla. "Vocal mix" to najciekawsza wersja, gdzie jest więcej wokali Hansena. Tutaj czuć magię i tak powinien brzmieć cały album. Jest power metal, jest przebojowość i ciekawe solówki. Tego mi brakuje niemal w każdym utworze.
Wielu już mówi o najlepszej płycie roku i najlepszym okresie Helloween. Okres może idealnym pod względem koncertowym, bo jest szansa usłyszeć klasyki Helloween z głosem Kiske czy Hansena. Jednak ten album pokazuje, że panowie nie potrafią nagrać spójny album i przede wszystkim krążek power metalowy. Dziwne, że ojcowie power metalu grają heavy metal z hard rockiem z nutką power metalu. Za mało tego ognia, przebojów i tej lekkości, czy radości, z której Helloween przecież słynął. Dziwne uczucie, kiedy klasyki Derisa są o wiele ciekawsze niż dzieło "Helloween" gdzie jest obecny Kiske i Hansen. Marzenie się spełniło i dostałem długo wyczekiwany album z Kiske i Hansenem, a teraz niech wróci stan jaki był przed "Pumpkins United". Chciałbym usłyszeć nowy album Gamma Ray, czy Unisonic, które miały więcej z muzyki Helloween niż nowy album Helloween. Pojawiły się łzy, ale nie ze szczęścia, tylko smutku, że zmarnowano ogromny potencjał jaki drzemał w tym składzie. Zobaczymy co przyniesie przyszłość? Zobaczymy jak potoczą się losy Helloween, czy właśnie wspomnianego gamma ray. Wielu z Was wciąż czeka i liczy, że to nieprawda, że recenzent pisze głupoty i dostanie jeden z najlepszych albumów dyniowatych. Zostanie on w pamięci jako pierwszy album, gdzie spotkał się Kiske, Deris i Hansen. Dzięki temu już się zapisał w historii zespołu, szkoda że nie za sprawą zawartej muzyki.
Ocena: 6.5/10
piątek, 11 czerwca 2021
INNERSIEGE - Fury of Ages (2021)
No i mamy kolejny powrót po latach. Tym razem do światów żywych wraca amerykański InnerSiege, czyli band który dał się poznać na debiutanckim krążku jako band, który nie boi się mieszać heavy metalową stylizację z progresywnym metal czy power metalem. Kto lubi muzykę z pogranicza Queensryche, czy Hellstar. Na najnowszym krążku "Fury of Ages" mamy kontynuację "Kingdom of Shadows".
Gitarzyści Grose i Prater są mocnym filerem zespołu i to ich gra jest główną atrakcją nowej płyty. Znajdziemy tutaj bardziej złożone riffy i masę progresywnych melodii, a wszystko otoczone mrocznym klimatem i nowoczesnym brzmieniem. Brzmi to ciekawie i potrafi zaintrygować słuchacza. Jest jeszcze wokalista Jeremy Ray, który swoją manierą i techniką przypomina Geoffa Tate'a. Z zawartości mocno wyróżnia się agresywny i dynamiczny otwieracz "Calling for Violence". Dalej mamy przebojowy "Reborn", który ukazuje jaki drzemie potencjał w tej grupie. Wokal Jeremiego napędza klimatyczny "Firewind" i to kolejny killer na płycie. Uroku i urozmaicenia dodaje mroczny "World on fire" czy power metalowy "Power metal Glory". Słabszym momentem jest troszkę nijaki "Hero", ale i tak cała płyta sprawia dobre wrażenie i śmiało mówimy tutaj o płycie, która zasługuje na uwagę.
9 lat przerwy, ale nie wiele się zmieniło w obozie Inner Siege. Band dalej gra swoje czyli solidny progresywny heavy/power metal i robią to naprawdę dobrze. Wyrazisty wokal, shredowe popisy gitarowe są bardzo atrakcyjne i napędzają ten zespół. "Fury of Ages" to wartościowy album, który znajdzie swoich fanów to na pewno. Oby kolejny album ukazał się szybciej.
Ocena: 7.5/10
HAMMER KING - Hammer King (2021)
Hammer king czerpie wzorce oczywiście z takich kapel jak Hammerfall, Helloween, Primal Fear, Wizard, czy Bloobound. Oczywiście echa współpracy Patricka u boku Rossa też słychać i ten duch Manowar jest wyczuwalny. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że band od samego początku ma własny styl i pomysł na heavy/power metal. Nie ma tutaj udziwnień i próby bycia nowoczesnym, panowie idą drogą klasycznego grania i to się sprawdza idealnie. Wyrazisty wokal Patricka, a do tego jego współpraca w sferze partii gitarowych z Gino Wilde sprawiają, że Hammer king to perfekcyjna maszyna, która działa bez zarzutu. Każdy z muzyków to specjalista w swoim fachu i panowie wiedzą co mają robić. Patrick zachwyca swoją manierą i techniką, a to za jego sprawą album jest jak zawsze bardzo metalowy. Od strony gitarowej jak zawsze dzieje się sporo i każdy riff czy solówka jest przemyślana. Płyta jest naszpikowana hitami i chwytliwymi melodiami, a to wszystko sprawia że to jedna z najważniejszych płyt roku 2021.
Płytę promował "Awaken the Thunder" i nie wiem czemu ale sam riff momentami przypomina mi "Skyfall" Helloween. Ten utwór to tak naprawdę jest definicją heavy metalu i stylu Hammer king. Prawdziwe cudo i od samego początku wbija w fotel. Mocny jest riff w rozpędzonym "Baptized by the hammer" i to również kolejny killer na płycie. Jest pazur i podniosłość,no i ten genialny refren, który momentami przypomina mi taki miks Hammerfall i Powerwolf. Szczęka mi opadła i na takie hity zawsze warto czekać. Jest miejsce na epicki, marszowy heavy metal spod znaku Manowar i tego dowodem jest "Onward to Victory". Kolejna heavy metalowa petarda na płycie to "Hammerschlag" i momentami słychać w tym coś z Stormwarrior, coś z Primal Fear i Wizard, Jednym słowem killer i znakomicie przeplatają się wokale lidera Warkings, Isaaca z Epica, czy Gerre z Tankard. Dobrze wypada też rozbudowany i bardziej złożony "Atlantis". Co za emocje wzbudza ten kawałek. Po prostu "wow". Echa iron maiden czy Manowar można wyłapać w przebojowym "We are the kingdom". Sam refren ma coś z najlepszych lat Iron Fire. Co z tego że taki energiczny "Into the Storm" brzmi znajomo? To kolejna petarda mocno wzorowana na żelaznej dziewicy, ale też stormwarrior wybrzmiewa w samej stylizacji. Z kolei prosty i mocno heavy metalowy refren nawiązuje do Hammerfall. Jak Hammer king to robi, że każdy utwór to rasowy killer? Kto kocha epickość i bardziej emocjonalny metal ten będzie zachwycony tym co się w "ashes to Ashes". Power metal na pewno można poczuć w energicznym "In the name of the hammer". No jest jeszcze hołd dla Manowar czyli "Kings of Kings".
Hammer king jest wielki i po raz kolejny nagrał świetny album. Tytuł płyty po prostu "Hammer king", ale to takie ukoronowanie dotychczasowej dyskografii. Trzeba przyznać, że album idealnie definiuje styl tej grupy i pokazuje, że można czerpać wzorce, a przy tym być zespołem świeżym i pełnym pomysłów. Dla fanów Hammerfall, Stormwarrior czy Manowar jest to prawdziwa uczta i niezapomniane przeżycie. Jedna z najważniejszych płyt roku 2021 i Hammer king to obecnie jeden z najlepszych zespołów heavy/power metalowych.
Ocena: 10/10
czwartek, 10 czerwca 2021
HEAVY SENTENCE - Bang to rights (2021)
Uwaga nadciąga nowy utalentowany band z Wielkiej Brytanii. Heavy Sentence to kapela, która od 2017r wydawała mini albumy, ale wciąż brakowało pełnometrażowego albumu. No i w końcu przyszedł czas na debiutancki album zatytułowany "Bang to rights". Co ciekawe ten krążek brzmi jakby powstał w latach 80, w złotym okresie NWOBHM. Jednak to nie zaginiony klasyk lat 80, a płyta naszych czasów. Mało kto potrafi tak znakomicie oddać klimat NWOBHM, a Heavy Sentence gra muzykę w hołdzie Iron Maiden, Motorhead, Witchfinder General czy Blietzkrieg i robią to naprawdę dobrze.
Heavy sentence to przede wszystkim wokalista G.Howells, który mocno przypomina manierą świętej pamięci Lemmiego i to jest mocne nawiązanie do klasycznego Motorhead. Z kolei gitarzyści Tim i Jack serwują nam riffy pokroju Iron Maiden czy Blietzkrieg. Panowie stawiają na proste rozwiązania i klimat lat 80, a to się tutaj idealnie sprawdza. Niby nic nowego nie dostajemy, ale jest spora radość z słuchania tej płyty.
Dobry otwieracz to podstawa i "Medusa" znakomicie wprowadza w klimat tej płyty. Panowie znają się na klimacie NWOBHM i to słychać od pierwszych sekund. Dalej dostajemy zadziorny "Cold reins", który brzmi jak miks motorhead i iron maiden. Bardzo dobrze się tego słucha. Więcej zadziorności i riffów w stylu Judas Priest dostajemy w energicznym "Age of Fire". Kto kocha twórczość Iron Maiden z pierwszych płyt, ten zakocha się w przebojowym "Capitoline Hell", który intryguje chwytliwymi melodiami. Uroczy też jest nieco rock'n rollowy "On the run" i znów mamy tutaj dużą dawkę motorhead. Z kolei fanom żelaznej dziewicy przypadnie do gustu melodyjny "Wicked Lady" i rozpędzony "Broken hearts".
Heavy sentence to żywy przykład, że muzyka NWOBHM i Motorhead jest ponadczasowa. Miło jest usłyszeć, że młoda kapela czerpie wzorce właśnie z takich legend. To nie jakaś tam marna kopia, to kapela która ma swój pomysł na granie i wykorzystuje stare sprawdzone patenty. Płyta wypchana jest hitami i niezwykłą dynamiką. Wyrazisty wokal i zadziorne riffy robią robotę, a najlepsze w tym wszystkim jest klimat lat 80.
Ocena: 8.5/10
niedziela, 6 czerwca 2021
EISENHAND - Fires Within (2021)
Jedno spojrzenie na okładkę "Fires within"i można by się pomylić, że to jakiś mało znany klasyk z lat 80. Tu jednak was zaskoczę, bowiem to debiut Eisenhand, który powstał w 2018r w Austrii. Znajdziemy tutaj taki klasyczny heavy metal z nutką NWOBHM. Prosta muzyka w stylu takich kapel jak Enforcer, White Wizzard, czy Pounder.
Kto szuka jakiś ambitnych dźwięków czy jakiegoś świeżego podejścia do tematu grania heavy metalu, ten tego tutaj nie znajdzie. Zespół stawia na proste melodie i sprawdzone chwyty, przez co nie ma tutaj elementu zaskoczenia czy świeżości. Jest to wszystko przewidywalne i mało oryginalne, ale dobrze się tego słucha. Nie do końca przekonuje mnie wokalista Iron Herv, który śpiewa jakoś tak bez wyrazu i bez mocy. Sporo ratują gitarzyści Meidhumer i Adam Torpedo, którzy wygrywają chwytliwe melodie, czy proste riffy. To dzięki nim płyta tak łatwa jest w odbiorze i może dostarczyć choć trochę radości.
Na płycie znajdziemy 44 minuty muzyki zawartej w 7 utworach. Dobrze wypada prosty i zarazem energiczny "The Engine", który przemyca sporo patentów Iron maiden czy Saxon. Utwór przesiąknięty latami 80 i NWOBHM. Nieco punkowy "Steel City sorcery" który brzmi jakby został wyjęty z debiutu Iron Maiden. Oj dobrze się tego słucha, choć nie ma w tym za grosz oryginalności. Band dobrze radzi sobie z dłuższymi utworami i dobrym tego przykładem jest "Ancient symbols". Każdy utwór zasługuje na miano hitu i wystarczy wsłuchać się w rytmiczny "Ride free" czy melodyjny "White fortress".
To kolejna płyta, która nie wiele wnosi do heavy metalowej konwencji i niczym nie zaskakuje, ale to płyta która ma nam przypomnieć o muzyce z lat 80 i czasach NWOBHM. Kawał solidnego heavy metalu, ale w sumie nic ponadto. Zobaczymy co przyszłość przyniesie, bo drzemie tutaj potencjał.
Ocena: 7/10