Dawn Crosby to jeden z najbardziej intrygujących kobiecych wokali jakie było mi dane słyszeć. I owa wokalistka najbardziej znana jest z thrash metalowej kapeli FEAR OF GOD, która została założona z jej inicjatywy w 1989r. Kto wie jakby się potoczyła kariera zespołu, gdyby nie śmierć wokalistki. Kto wie czy nie byłby to jeden z oryginalniejszych zespołów. I tu zbliżamy się do kolejnej kwestii a mianowicie czy faktycznie mamy do czynienia z thrash metalem? No właśnie, gdzieś tam pewne elementy można wychwycić, ale tutaj mamy raczej psychodeliczne granie oparte na ponurym, mrocznym, przygnębiającym klimacie, wymieszanym z elementami czysto doom metalowymi. To w połączeniu z prawdziwymi tekstami, ocierającymi się o mrok i depresyjne podejście do życia sprawia, że muzyka jest jedną z mroczniejszych. Ten klimat zostaje też wyeksponowany za sprawą dość oryginalnie brzmiącej wokalistki Dwan Crosby, której umiejętności sięgają wyżej niż tylko czyste śpiewanie, niż wrzaski , ale sięgają do bardziej teatralnego podejścia, gdzie np. recytuje zamiast śpiewać. Nabiera to wszystko niezwykłego klimatu i oryginalności. Pod względem muzycznym i aranżacyjnym mamy do czynienia z naprawdę technicznym graniem i jak na owe czasy bardzo nowoczesnym. Jest brutalność i negatywny ładunek emocji. To z kolei przedkłada się na to że muzyka jaką prezentuje ten zespół na debiutanckim albumie „Wihin The Veil” nie trafi do każdego, nie każdy ja odbierze w ten sam sposób, nie każdy ją pewnie zrozumie. I właściwie wszystko w rękach słuchacza. Tak więc myślę, że po tym fragmencie każdy powinien zaprzestać czytać moje narzekania i powinien we własnym zakresie posłuchać tego dość nie typowego materiału. Wszystko zaczyna się tak jak powinno a więc od mocnego uderzenia w postaci „All That Remains” i tu już można się przekonać, że nie będzie to typowy thrash metal z tamtych rejonów i że tak w ogóle thrashu tutaj za wiele nie ma. Jest sporo zwolnień, ponurego klimatu i urozmaicenia. Można się w tym wszystkim zgubić, gdyż nie ma jednego tempa, nie ma jednej linii melodyjnej. Początkowo była fascynacja i zauroczenie, a owy wstęp napawał optymizmem, zwłaszcza wokal był tym elementem najbardziej przekonującym. „Betryed” jest jakby zbyt rozciągnięte i zbyt nijakie, szkoda że dopiero pod koniec zaczyna się coś dziać. Moim ulubionym utworem jest “Diseased” a to z tego względu, że jest większy nacisk na energię, na dynamikę, jest w końcu prawdziwa demolka, a wolne momenty stanowią tutaj mniejszość. Również pierwszy raz uświadczyłem atrakcyjną solówkę, która nadaję odpowiedniego smaku kawałkowi. „Drift” to kolejna ciekawa kompozycja, a to z tego względu że jest bardzo nastrojowy utwór i znów mamy do czynienia z dobrze rozplanowaną solówką. Równie okazale się prezentuje „Love's death” który ukazuje walkę cierpienia z mrokiem, podoba mi się nastrój jaki panuje na tym utworze. Jest to też jeden z nie wielu kawałków, który pozbawiony jest nie potrzebnych zwolnień. Jeśli ktoś ceni sobie warstwę liryczną to powinien się wsłuchać i wczytać w „Red To Grey” który opowiada o koleżance Crosby, który wyniku poparzenia roztopionym żelazem popełniła samobójstwo. Cała płyta jest utrzymana w podobnym klimacie i na dłuższą metę potrafi to zmęczyć. Wszystko brzmi bardzo oryginalnie, dość nie typowo i ciężko określić to z czym mamy do czynienia. Thrash metalem tego bym nie nazwał. Jest nacisk na ponury, pełen negatywnej energii klimat , jest nacisk na technikę i pomysłowość. Ale to sprawia że muzyka nie jest łatwa w odbiorze i tylko prawdziwi smakosze muzyki metalowej, prawdziwi poszukiwacze nie tuzinkowej muzyki docenią w pełni ten materiał. Osoby takie jak ja, które pędzą za każdą łatwo wpadającą melodią, za każdym chwytliwym refrenem gdzie liczy się szybkość, czasami agresja nie mają tutaj czego szukać. A każda minuta spędzona z tym albumem, tylko uświadamia, że to muzyka ambitna i nie dla kogoś takiego jak ja. Doceniam i podziwiam, ale na tym kończy się moja fascynacja tym zespołem. FEAR OF GOD wydał jeszcze jeden album, a działalność zespołu zakończyła się wraz z śmiercią wokalistki w 1996 roku. Ocena: 4.5/10
niedziela, 22 stycznia 2012
DARXON - Killed In Action (1984)
Dla fanów niemieckiego tradycyjnego heavy metalu spod znaku ACCEPT, U.D.O, czy też wczesnego RUNNING WILD, GRAVESTONE mam coś w sam raz. Założony w 1983 roku kapela, która udała się w trasę koncertową z ZED YAGO, w której występował Thomas Smuszyński znany później z takich kapel jak UDO, RUNNING WILD. O jakim zespole mowa ? DARXON. Zespół właściwie cały czas zmieniał swój skład i jedynym stałym nie zmiennym ogniwem zespołu był wokalista Massiom De Matteis , który mieści się ze swoją manierą i stylem śpiewania w kategoriach rasowego niemieckiego wokalisty. Również w kategoriach niemieckiego metalu, który charakteryzuje się topornością, takimi kwadratowymi melodiami śmiało można przypisać całej warstwie instrumentalnej, zwłaszcza partiom gitarowym wygrywanym przez Markusa Szarta. Proste, mało urozmaicone, mało porywające partie, czyli wszystko w rodzinie zostaje. Nawet brzmienie jest typowe dla niemieckiej sceny metalowej. Słuchając materiału też idzie wyczuć tą solidność , które zawsze będzie mi się kojarzyć z tym krajem. Zespół stawia przede wszystkim na prostotę, dynamikę i zadziorność, co już na wstępie uświadamia nam „Danger Love” będący wypadkową ACCEPT, czy też WARLOCK. Znaleźć różnicę w „Smile of a Tiger” jest ciężko, bo ten utwór strasznie podobnie brzmi. „It's an Illusion” ma przynajmniej nieco bardziej hard rockowy feeling, bardziej melodyjny riff, a to sprzyja łatwiejszemu wchłonięciu kawałka. Czasami jednak zespół gra tylko bo gra, bez jakiegoś entuzjazmu, bez jakiegoś polotu i potrafi to nieco uśpić czujność słuchacza. Tak właśnie jest z „Body Talking”. Po kilku monotonnych utworach zespół w końcu wrzuca drugi bieg i przyspiesza w „Killed In Action” dając pokaz energicznej solówki, która pobudza do życia. Bez wątpienia jeden z najlepszych kawałków na płycie. Skoro mowa o najlepszych utworach to śmiało można tutaj wymienić dynamiczny „Burning” czy taki „Stormbringer” gdzie jest taki dość znany motyw, jest nieco true metalowe zacięcie i bez wątpienia jest to najbardziej urozmaicona i najbardziej wyróżniająca się kompozycja obok „Killed In Action”. Niestety reszta potrafi nieźle zamulić przez swoją prostotę i mało różniące się między sobą riffy, czy linie melodyjne. Całościowo jest to solidny album, ale gdy się weźmie pod uwagę wszystkie możliwe czynniki to wychodzi że album jest przeciętny, bez jakieś wizji. Niestety ale taka jest prawda, jest to niemieckie granie w wersji łagodnej. Płyta kierowana dla zapalonych fanów niemieckiego heavy metalu. Ocena : 5/10
VANADIUM - A Race With the Devil (1983)
„Włoski DEEP PURPLE” to określenie które często było przypisywane włoskiej kapeli VANADIUM. Owy zwrot nie mijał się wiele z prawdą, bo muzyka tego zespołu opierała się heavy metalu wymieszanym z hard rockiem lat 70, a także z pewnymi elementami charakterystycznymi dla NWOBHM. Kapela została założona w 1980 r i po dwóch latach zadebiutował za sprawą „Metal Rock” i to przysporzyło zespołowi rozgłos. Jednak to co najlepsze było jeszcze przed nimi. Rok 1983 światło dzienne ujrzał album numer dwa czyli „A Race With The Devil”. Tutaj mamy ukształtowany styl zespołu, który obejmuje wcześniej opisane cechy, a do tego wykazuje się większym wyrafinowaniem, większym zaangażowaniem i większym doświadczeniem muzyków w stosunku do pierwszego krążka. To co przesądza o tym, że wiadomo że słuchamy VANADIUM, a nie jakiegoś innego zespołu, to przede wszystkim wokal Pino Scotto który odnajduje w każdej formie, a to w stonowanych, zadziornych kompozycjach, w bardziej hard rockowych, czy też w nastrojowych utworach. Jego znakiem rozpoznawczym jest wysoka skala głosu, a także szeroki wachlarz tonacji. Stefano Tessarin to kolejny powód który przeciąga szalę entuzjazmu słuchacza na stronę VANADIUM .O tym jakie ma możliwości ów wokalista można przekonać się słuchając pięknej , nastrojowej ballady „Don't Be Looking Back” zakorzenionej w scenie brytyjskiej. Jest to gitarzysta wszechstronny i utalentowany pod względem technicznym, jak i rytmicznym. Nie brakuje mu też pomysłów co do chwytliwych, ambitnych, pełnych polotu riffów jak choćby te w rozpędzonym „Outside of Society” który ma sporo wspólnego z IRON MAIDEN z albumu „Killers”. Również jeśli chodzi o szybsze tempo i bardziej szalone zagrywki gitarowe to na wyróżnienie zasługuje „ A race With The devil”. Czasami po prostu słychać zakorzenieniu w hard rocku spod znaku AC/DC, czy KROKUS tak jak choćby w „Get Up Shake Up”. Rugerro Zanolinni to również ciekawa postać VANADIUM. Klawiszowiec który potrafi nadać utworom niezwykłej przestrzeni, klimatu i melodyjności. To właśnie jego partie uatrakcyjniły urozmaicony „Running Wild”, czy też epicki „Russian Roulette” będący instrumentalny wulkanem. Tutaj mamy do czynienia z konfrontacją gniewu, miłości, czy też pasji. Ileż emocji dostarcza ten krótki materiał zamknięty w ośmiu kompozycjach dających łącznie nie całe 40 minut muzyki. Standard utrzymany został nie tylko w kwestii trwania albumu, ale także w nieco mało perfekcyjne brzmienie, które uwypukla najważniejsze składniki muzyki VANADIUM i podkreśla ich naturalność. Ciężko znaleźć jakieś minusy na tym albumie, tak samo ciężko wybrać najjaśniejsze momenty na albumie, bo cała płyta świeci niczym diament. Kapela jak i krążek, nie należą do tych bardzo znanych, ale to jest jeden z ich najlepszych albumów jeśli nie najlepszy. Ocena: 8.5/10
czwartek, 19 stycznia 2012
BURN - Burn (1983)
Ostatnio tak usiadłem sobie w fotelu i pomyślałem sobie posłuchałbym zadziornego, melodyjnego heavy metalu podlanego hard rockowy szaleństwem i przebojowością. Posłuchałbym sobie czegoś w stylu takich kapel jak KILLER,OZ, KROKUS, CITIES, czy tez MOTORHEAD i tak troszkę poszperał w największym źródle informacji czyli w internecie. I tak po kilku minutowej akcji poszukiwawczej trafiłem na szwedzki zespół BURN. Przemówił do mnie argument nazwy kapeli, który sugerował, że zespół potrafi podgrzać temperaturę. Przemówił do mnie też okres działania owej formacji, czyli początek lat 80, a także fakt wydania tylko jednej debiutanckiej płyty, zatytułowanej po prostu „Burn”. Zespół podobnie jak większość podobnie grających kapel opierał swój styl na dwóch ryczących gitarach, dynamicznej, czasami rozpędzonej sekcji rytmicznej no i na rasowym wokaliście który spełnia wszelkie wymogi stawiane takiej osobie. Umiejętność śpiewania w średnim rejestrze, bardziej zadziornie, stawiając przede wszystkim na moc to atut Tomasa Enklunda. Brzmienie jest typowe i niczym się nie wyróżniające od innych płyt heavy metalowych z tego okresu. Słuchając materiału, też ciężko przypisać jakieś bardziej unikatowe cechy. Trzeba jednak przyznać, że zespół nie miał pomysłu co do otwieracza bo „Gates Of Hell” początkowo nie robi większego wrażenia na słuchaczy. Średnie, nieco ospałe tempo, oklepany i banalny riff który jest zakorzeniony w tradycji niemieckiego heavy metalu. I najlepiej wypada w tym utworze łatwo wpadający w ucho refren. Zespół jednak szybko stara się zmazać złe wrażenie i daje nam na drugiej pozycji prawdziwą petardę w postaci „Get Lost” gdzie jest nutka rock'n rollowego szaleństwa znana z KILLER czy MOTORHEAD. Utwór wyróżnia się na tle innych a to za sprawą atrakcyjnie rozwiązanej linii melodyjnej i urozmaiconej sekcji solowej. Z kolei to w jaki sposób brzmią gitary w „Burn In Fire” początkowo nasuwa mi ACCEPT, jednak po kilku sekundach kiedy wkracza sekcja rytmiczna, kiedy słychać już całą strukturę i wokal to na myśl przychodzi IRON MAIDEN z okresu Paula Di Anno. Natomiast w „Make Her Mine” można bez problemu usłyszeć ukłon w stronę AC/DC czy też KROKUS. I ta forma BURN najmniej mi przypadła do gustu. Materiał jest naprawdę urozmaicony i „Fade Away” to kolejny dowód na to. Tym razem oddalamy się od heavy metalowego pędzenia, od hard rockowego szaleństwa w stronę nastrojowej ballady, gdzie wytworzono nieco ponury, ale wciągający klimat. Potem jest znowu seria kawałków które mają odnośniki do AC/DC, czy też KROKUS a więc „Living On The Highway”, czy też nieco ostrzejszy „Good Or Evil”. No i na koniec pozwolę sobie wyróżnić instrumentalny „Fata morgana”który jest dowodem, że zespół potrafi wy myśleć atrakcyjną melodię, potrafi czerpać z IRON MAIDEN ( patrz „Transylvania”) bez większych kompleksów. Całościowo słucha się to z wielką frajdą, bo jest urozmaicenie, jest kilka mocnych momentów jak choćby wspomniany wcześniej przeze mnie „Get Lost” a większych wpadek nie ma. Problem tego albumu tkwi w tym że jest to strasznie wtórne i ciężko tutaj pochwalić za coś autorskiego, nawet umiejętności muzyków też się kończą na etapie „dobre”. Brak tożsamości i brak siły przebicia doprowadziły zespół do upadku. Do dziś został po nich tylko ten jeden album. Ocena: 7/10
wtorek, 17 stycznia 2012
BURNING VISION - Positiv Forces (1987)
Ten kto ceni sobie tradycyjny heavy metal który przemyca pierwiastki muzyki GRAVESTONE, CROSSFIRE, JUDAS PRIEST, SCANNER, ACCEPT czy IRON MAIDEN to bez wątpienia może w ciemno posłuchać zespołu BURNING VISION. Jest to heavy metalowa kapela wywodząca się z Austrii i mimo założenia w 1980 r, mimo umiejętności grania przyszło im poczekać na swój debiutancki krążek „Positiv Forces” aż 7 lat, wydając przy tym kilka dem, czy też komplikację. Nie przedstawię wam tutaj długiej, bogatej historii zespołu, nie zaszpanuje wam tutaj znajomością nazwisk muzyków, bo ciężko jest ustalić jaki skład się ukształtował w momencie nagrywania tego albumu, a nie sprawdzonych informacji nie mam zamiaru tutaj przedstawiać. Mogę za to przybliżyć sylwetkę owego wydawnictwa, mogę się podzielić z wami przemyśleniami i wrażeniami z odsłuchu tego krążka, co zawsze może być natchnieniem dla innych czy warto czy nie brać się za ten album. Co mnie urzekło to okładka albumu a to z tego względu, że jest naturalna i miła dla oka. Choć BURNING VISION nic nowego nie prezentuje to jednak muszę przyznać, że umiejętnie łączy heavy metalową zadziorność, ostrość dzikość i naturalność z hard rockowym luzactwem i przebojowością. Charakterystyczne dla muzyki tego zespołu jest urozmaicona, dynamiczna sekcja rytmiczna, charyzmatyczny wokal i melodyjne, pełne wyrachowania, finezji i szaleństwa solówki. To wszystko już było nie raz lepiej, nie raz gorzej, ale tutaj nabiera to innego wymiaru. Tutaj nie liczy się technika, nie liczy się też jakiś ciężar, liczy się zabawa i to słychać niemal w każdym utworze i najlepiej to oddaje radosny, nieco hard rockowy, nieco glam metalowy „Charline”, nieco komercyjny „Don´t Give Up Good Feelings” . Choć jest tutaj też sporo kompozycji gdzie mamy coś z niemieckiej kultury którą tworzą RUNNING WILD, ACCEPT, GRAVE DIGGER, GRAVESTONE co słychać w otwierającym „Positiv Forces” gdzie mamy taki nieco toporny, nieco kwadratowy motyw, ale wszystko zagrana w oparciu o chwytliwość czy melodyjność, co da się wychwycić przy refrenie, czy w momencie solówek. W takiej formule utrzymany jest bardziej rozpędzony „No Romantic for Hire”, gdzie jest pełno luzu. Solówki na tym albumie odgrywają znaczącą rolę i gitarzysta Herby Mergancy jest człowiekiem godnym nagrodzenia. Ma w sobie to coś co przyciąga słuchacza i trzyma przez dłuższy czas. To już nie tylko wyszkolenie, umiejętność grania, to charyzma i radość z grania. Najbardziej emocjonującym kawałkiem pod tym względem jest dla mnie „Overload” , nieco rock;n rollowy „Waiting & Fighting”. Co ciekawe końcowa część albumu to już hard rock, aor, nieco odesłania do brytyjskiego rocka. Druga część płyty jest bardziej nastrojowo, bardziej poważna, bardziej wzruszająca i takie utwory jak „Easy thing” ambitnie zagrany 'Be Yourself” czy też „Play the Game of Life „ to kompozycje które łapią za serce. Jak widać mamy urozmaicony i bardzo wyrównany materiał i nie dostrzegłem jakiś większych wpadek czy to w konstrukcji, aranżacji, czy w pomysłowości jeśli chodzi o muzykę tego zespołu. Wadą jest tylko nieco garażowe brzmienie, ale to da się wybaczyć przy tak znakomitym materiale, jaki znajduje się na tej płycie. Choć zespół nie jest znany szerszej publiczności, to uważam, że można brać w ciemno, bo sama muzyka jest tutaj autentyczna , a niektóre kompozycje aż się proszą o szczególną pamięć. Brać w ciemno. Ocena : 8.5/10
poniedziałek, 16 stycznia 2012
MANIAC - Look Out (1989)
Historia austriackiego MANIAC wygląda identycznie jak większości kapel heavy metalowych, a więc została założona na początku lat 80, a dokładniej 1983 zaczynając od grania w klubach, grania różnego rodzaju coverów. Potem podpisują kontrakt płytowy wydają debiut „Maniac” który ukazał się w 1985 roku. Na kolejny trzeba było czekać aż 4 lata i to przełożyło się z kolei na kosmetyczne zmiany personalne. Kontrastując „Look Out” z 1989 r z debiutem mamy nową sekcję rytmiczną, który brzmi o wiele bardziej urozmaicenie, bardziej energiczniej i bardziej żywiołowo aniżeli na poprzedniczce. Zmiany na lepsze można dostrzec gołym okiem patrząc na bardziej malowniczą okładkę, a także wsłuchując się w bardziej dopieszczone brzmienie, które jest na poziomie innych albumów wydawanych w końcowym okresie lat 80. Są wyostrzone partie poszczególnych instrumentów i nie ma jakiś nie dopracowań, ze mamy trzaski, albo że coś jest głośniejsze niż cała reszta. Wszystko jest odpowiednio wyważone, a to w połączeniu z bardziej dojrzałym pod względem kompozytorskim jak i aranżacyjnym materiałem daję niesamowity efekt. Christoph Just to nie jakiś przeciętny wioślarz i o tym świadczą choćby jego dryg do zadziornych riffów, do energicznych, zbudowanych w oparciu o melodyjność solówki. Tak, to on jest motorem całego albumu i bez niego to nie byłoby to samo. Jednak nie jest to album jednej osoby. I swoje 3 grosze dorzucił też Mark Waderell który ma coś z maniery Kaia Hansena z „Walls Of Jerycho” a także z Roba Halforda z lat 70 . Potrafi śpiewać zadziornie, potrafi krzyknąć kiedy trzeba, a więc jest na usługi całego zespołu. Jednak kogo tam obchodzą takie detale? Liczy się argument w postaci materiału, jak dużo jest przebojów, jak dużo utworów niszczy obiekty, jak dużo utworów jest spisana na straty. To wszystko ma znaczenie przy ostatecznym werdykcie. Na 9 utworów nie ma ani jednego gniota, co daje oczywiście 9 różnorodnych killerów. Mamy głównie speed metalową łupaninę czasami ocierającą się o hard rock jak to ma miejsce w „Fighting”, który robi za najbardziej stonowany utwór. Stonowane tempo, ciepły nieco nostalgiczny nastrój i do tego gdzieś echa ACCEPT, czy też JUDAS PRIEST. A czasami ocierającą się o power metal co słychać w rozpędzonym „Armageddons Day”, który łączy w sobie coś z ACCEPT i HELLOWEEN z ery „Walls Of Jerycho” świetnie to słychać w finezyjnej solówce, która stanowi jeden z ważniejszych momentów na płycie. Sporo też można się doszukać wpływów amerykańskiej sceny, słychać to choćby w otwierającym „Evil” gdzie mamy akustyczne wejście godne thrash metalowej kapeli. Również motoryka „Bell Of doom” i jego złożona struktura kieruje skojarzenia z zespołem ATTACKER. Sporo jest tutaj kompozycji wzorowanej na działalności JUDAS PRIEST i śmiało można tutaj wymienić melodyjny „City's Burn”, dynamiczny „Lambs To slaughter” czy też nawiązującej do „Jawbreaker” JUDAS PRIEST - „Power Metal Addicts”. Fani ACCEPT zaś powinni się zainteresować rozpędzonym o zabarwieniu hard rockowemu „Hot Shots”. Przebój goni przebój, ostry riff tnie kolejny melodyjny, zadziorny riff i właściwie nie ma czasu na nudę. Materiał jest bardzo dobrze przyrządzony, nie ma zbędnych wstawek, nie ma smęcenia, nie ma też wolnych kompozycji, co przyczyniło się do tego, że mamy naprawdę energiczny, pełny wigoru album. Co ciekawe wraz z tym genialnym album nastał też koniec zespołu i znikli oni ze sceny. Czyżby już wysoka pozycja JUDAS PRIEST, ACCEPT czy też innych kapel zrobiła swoje, że nie był potrzebny jakiś bliźniak? Hmm uważam, że dobrego speed/ heavy metalu nigdy za wiele. Wstyd nie znać. Ocena: 9/10
niedziela, 15 stycznia 2012
DARK WIZARD - Reign Of Evil (1985)
Kto powiedział, że okultyzm, mroczna tematyka związana z szatanem jest zarezerwowana dla MERCYFUL FATE? Ano nikt, i fanom tej kapeli mogę polecić bez wątpienia holenderski DARK WIZARD, który został założony w 1983 pod nazwą BLIAND. Kapela właściwie zostawiła po sobie tylko jeden album, a mianowicie „Reign Of Evil”, który ukazał się w 1985 roku. Zespół i jego styl jest o tyle ciekawy bo połączył dość ambitnie heavy metal przesiąknięty NWOBHM z okultystyczną tematyką, które jest bliższa black metalowi. W muzyce DARK WIZARD można usłyszeć też coś z BLOODY SIX, czy też BLACK ALICE. Co jest charakterystyczne dla stylu tej kapeli to stonowane czasami wręcz doom metalowe tempo co słychać choćby w ponurym „Master Of Time”. Również charakterystyczny dla stylu zespołu jest wokal Berto Van Veen, który ma w sobie coś z Dio, coś z Udo Dirkschneidera. Choć nie grzeszy on techniką, to trzeba przyznać, że w pasował się on w konwencję zespołu. Znaczącą rolę odgrywa też tutaj przesiąknięta NWOBHM sekcja rytmiczna i najlepiej to oddaje melodyjny, dynamiczny, można rzec nawet przebojowy “Coming Out Of The Sky” który miesza styl IRON MAIDEN z dwóch pierwszych albumów z erą DIO w BLACK SABBATH. Ten utwór jest też przykładem, że zespół znakomicie radzi sobie w szybszych utworach i że nie zawsze musi być ponoru i mrocznie. Ostatnim, ale nie mniej ważnym elementem składowym stylu DARK WIZARD jest gitarzysta Hans Pol, którym niczym prawdziwy czarnoksiężnik wygrywa ambitne melodie zakorzenione w BLACK SABBATH, MERCYFUL FATE i to bez jakiś kompleksów, urozmaicając każdy utwór przeróżnymi trikami jak zwolnienia, bardziej skomplikowane melodie, wszelkiego rodzaju przyspieszenia. To on jest też człowiekiem odpowiedzialnym za wszelki przejaw finezyjności co słychać w solówkach. I to właśnie dzięki jego zagrywkom mamy w tej jasno określonej konwencji urozmaicony materiał. Od przebojowego „Mortal Agony” z łatwo wpadającym, wręcz koncertowym refrenem poprzez „Choice Of Life”, gdzie zespół nie kryje zamiłowań do IRON MAIDEN, aż po zakorzenione w BLACK SABBATH - „Judgment Day” który jest pełen urozmaiceń, smaczków czy też epicki „Evil Spirits” który jest nastawiony na klimat i co ciekawe jest to też jeden z wolniejszych utworów na płycie. Ale to właśnie ta kompozycja wzbudza największy zachwyt to właśnie tutaj można poczuć ten mroczny klimat, to właśnie tutaj da się wyłapać ambicję muzyków. Na a całość zamyka „Reign Of Evil” który przykuwa uwagę bardzo wyeksponowanym basem i zajawką w stylu IRON MAIDEN. 8 utworów w miarę urozmaiconych, utrzymanych na równym poziomie i łącznie to daje 40 minut frajdy i uczty muzycznej na najwyższym poziomie. Brzmienie w przypadku tego album jest standardowe czyli ani krystalicznie czyste, ani też garażowe. Zespół mimo swoich atutów, mimo bardzo dobrego debiutu nie dotarł do słuchaczy i właściwie nie wytrwali próby czasu. Świat jednak o nich zapomniał i tak o to zespół się reaktywował. Pytanie czy coś wyjdzie z tego? Ci zaś którzy nie znają tego zespołu, to powinni to czym prędzej nadrobić. Ocena: 8/10
ILLEGAL - In The Name Of Law (1992)
Ci którzy lubią prosty heavy metal z domieszką hard rocka, czy glam metalu, gdzie można coś znaleźć z DOKKEN, czy też MOTORHEAD to śmiało może się brać za amerykański ILLEGAL, który zalicza się do grona „szczęśliwców”, którzy po wydaniu debiutu przepadli bez słuchu w gąszczu lepszych kapel, który potrafiły odnaleźć swoje miejsce na scenie metalowej. Jakieś bogatej historii zespołu wam tu nie opiszę, bo nic na temat samego zespołu nie wiadomo, nawet data powstania jest okryta tajemnicą. Co natomiast wiadomo to, że 1992 światło dzienne ujrzał debiut zespołu zatytułowany „In The Name of Law” i jak się okazało jest to ich jedyny album. To, że nie jest to jakiś wielkie dzieło już mówi sama okładka, które jest wręcz śmieszna. Co znajdziemy na tym albumie to całkiem dobrze wypracowane brzmienie przez Roba Tyloka, znajdziemy też proste, czasami monotonne granie gitarzysty Jeffa Borisa, który ucieka od jakiś wirtuozerii czy też jakiś innych smaczków. Stawia na prostotę i czasami mało porywające granie. Rick Baig może nie jest jakimś krzykaczem, ale ma łagodny, ciepły wokal i to zdaje egzamin przy spokojniejszych momentach, tak jak to ma miejsce w przypadku „Kels Song”, gdzie górę bierze nastrój i akustyczna gitara i świetnie się taki wokal sprawdza w bardziej ponurym, bardziej glam rockowym „Now You Leave”. Ale ilekroć zespół przykręci śruby, ilekroć da mocniejszy riff tak jak to ma miejsce przy „Illegal Possesion” tym zaraz lepiej się tego słucha. Tak mało to oryginalne, mało porywające, ale miłe w odsłuchu. Muszę przyznać, że nie spodziewałbym się że najlepszym utworem będzie 7 minutowy kolos o tytule „Traci”. Zespół nie radził sobie z krótkimi utworami, a co dopiero z kolosami sobie początkowo pomyślałem. Ale kiedy usłyszałem posępny riff, mroczny wokal, zwolnienie w środkowej fazie i odegranie bodajże najbardziej finezyjnej solówki to pomyślałem sobie no proszę, jak zespół chce to potrafi. Nie zabrakło też mocniejszych akcentów jak choćby „Can't Get Enough”o hard rockowym zabarwieniu, czy też rozpędzony „Gun” z bodajże najbardziej atrakcyjnym motywem pod względem melodyjności. Nawet solówka tutaj brzmi bardziej ciekawiej aniżeli te które można było usłyszeć na początku. Kolejny album, który właściwie jest średni, wtórny i przewidywalny. Nie ma tutaj ani wysokiego poziomu artystycznego, nie ma jakiś utalentowanych muzyków, nie ma też hiciorów i to przedkłada się na to że album jest średniej klasy. Krzywda się nikomu niestanie jak posłucha we własnym zakresie. Jak dla mnie zespół nie miał szans na przebicie, na pewno nie w takim stylu. Ocena: 5/10
IRON FIRE - Voyage Of Damned (2012)
Dwa lata , a w zasadzie trzy lata przyszło czekać fanom duńskiego IRON FIRE, który umiejętnie łączy heavy metal z power metalową przebojowością i dynamiką na nowy album. Jednak jest to dla mnie jeden z tych zespołów który ma cały czas huśtawkę poziomu artystycznego. Znakomity debiut, potem długo nic, potem „To The Grave”. Jak dla mnie IRON FIRE nie potrafi wykorzystać swojego potencjału i jak dla mnie marnuje się tam tylko znakomity wokalista jakim bez wątpienia jest Matin Steene. Ale wracając do nowego albumu. Tak zespół w końcu po kolejnym regularnym – dwu letnim odpoczynku wydaję 7 album zatytułowany „Voyage Of The Damned”. Znów zapadający w głowie tytuł, znów ładna okładka i znów ci sami muzycy. Rewolucji muzycznej nie ma, no chyba że wysuniemy tutaj argument użycia gdzieniegdzie klawiszy, które tylko irytują i zniekształcają nie które utwory i to niestety słychać choćby w „Enter Oblivion OJ-666” który mimo odpowiedniej dynamiki, motoryki, jest nijaki. Klawisze dyskotekowe sobie lecą, a ostry partie gitarowe sobie. Również nie podoba mi się tutaj silenie się na mrok, zwłaszcza w wokalu. Kurcze to nie jest przecież death metal. Taki wstęp zwiastuje katastrofę, pytanie tylko jak ogromną i pytanie tylko ile będzie poszkodowanych i jak kosztowne będą straty. Wiarę w zespół i album przywraca „Taken” który jest jednym z nie wielu kawałków, które mają zadziorny i zapadający motyw, które charakteryzują się chwytliwym refrenem i ten utwór świetnie by się w pasował w konwencję „To The grave”. „Leviathan” brzmi ciekawie, a to ze względu na epicki wydźwięk, na podniosłe chórki i na nieco wyłamujące się tempo. Niby się wlecze to wszystko, ale odsłuch jest tutaj naprawdę przyjemny. Cierpliwość i moje oczekiwania zgasły niczym świeca wraz z 6 minutową balladą „The Final Odyssey” która jest zbyt uboga, zbyt rozlazła, a szkoda bo był promyk nadziei. Tak samo fałszywy jak ta ballada jest również niby ostry „Ten Years In Space”, ale to silenie się jest jak dla mnie sztuczne. Wystarczy pod rasować brzmienie, podkręcić śruby gitarzystów i uwala. Jednak największa próba sił przed nami. Zmęczony umysł słuchacza kontra 10 minutowy kolos „Voyage of the Damned”, który znów oparty na jakiś podniosłych chórkach, na klawiszach i innych ozdobnikach. Tylko co z tego, skoro partie gitarowe są rozlazłe, bez wigoru, bez pazura i co gorsze bez wyrazu i charakteru. Jedynie co mnie urzekło w tym utworze to miły refren, cała reszta jest drogą przez męki i jednym wielkim smęceniem. Mogło by się wydawać, że to ostatni przystanek naszej męczeńskiej podróży niestety nie. 'Wermaster Of Chaos” jest jakiś komercyjny, jest nieco łagodniejszy i chyba przez to bardziej zjadliwy aniżeli wcześniej podane kompozycje. Szok przeżyłem kiedy w końcu usłyszałem za sprawą „With Diffirent Eyes” jakiś zapadający motyw, jakąś przemyślaną linię melodyjną, bardziej urozmaiconą sekcję rytmiczną i w końcu usłyszałem to co chciałem usłyszeć. Niestety droga do tego utworu nie była łatwa. No i za sprawą tego utworu doszedłem do wniosku, że klawisze w przypadku IRON FIRE nie są takie złe, tylko muszą się znaleźć w odpowiednim momencie. Potem znów seria nijakich kompozycji i jeszcze warty wzmianki jest bez wątpienia „Realm of Madness” z takim nieco ponurym klimatem i z melodyjną partią klawiszy. Ten utwór kończy męczeńską podróż i poza ładną okładką, bardzo dobrym brzmieniem i trzema utworami nie ma tutaj zbytnio co zwiedzać. Zespół zawsze mi się kojarzył z brakiem stabilności jeśli chodzi o poziom prezentowanej muzyki. I tak już chyba pozostanie, że raz wydadzą album godny uwagi, a raz gniot taki, że słuchacz się nie da. Ocena 3/10
VIO-LENCE - Eternal Nightmare (1988)
Przemoc, gwałt, gwałtowność i przejawia się ono tym, że ktoś stara się mieć kontrolę, przewagę nad drugim człowiekiem. Społeczeństwo nie utożsamia się z owym słowem, choć nie da się ukryć że taka jest natura człowieka. W języku angielskim słowo to ma swój odpowiednik, a mianowicie VIOLENCE. I to krótkie i mocne słowo posłużyło jako nazwa zespołu thrash metalowego z San Francisco który został założony w 1985 roku. Zespół o nazwie VIO-LENCE stosuję przemoc emocjonalną, bo ich muzyka potrafi odbić swoje piętno na słuchaczu, który w danym momencie słucha tego co grają. Ich debiutancki album „Eternal Nightmare” przedstawiał kapelę jaką grającą ostry, bez kompromisowego, wręcz wulgarnego thrash metalu spod znaku SLAYER. Z tym, że dzikość, pierwotny wydźwięk idzie tutaj w parze z bardziej złożonymi motywami, z bardziej pokręconymi melodiami, co dało w efekcie całkiem ambitny thrash metal. Duża w tym zasługa duetu gitarzystów, czyli Flynn/Demmel znani bliżej zapewne niektórym z MACHINE HEAD. Potrafią grac agresywnie, potrafią zmienić nastrój, a do tego nie stawiają na prostotę, a bardziej złożone motywy, bardziej pokręcone, połamane melodie. A żeby to wszystko miało ręce i nogi, trzeba mieć wokalistę, który też będzie się wyróżniał na tle innych śpiewaków. Sean Killian się na tyle wyróżnia, na tyle ma specyficzny wokal że nie każdy jest w stanie przedrzeć się przez tą przeszkodę, żeby w pełni delektować się muzyczną ucztą VIO-LENCE. Żadnych oporów nie miałem i powiem, że nie wyobrażam sobie tutaj kogoś innego. Sean nie ma problemów z docieraniem do wysokich rejestrów, nie ma też problemów z takim chuligańskim wydźwiękiem i to młodzieżowe szaleństwo daje o sobie znać. Co mnie urzekło na debiucie, to połączenie agresji z urozmaiconą strukturą VIO-LENCE. Świetnie to już słychać w „Eternal Nightmare”, który zaczyna się marszowo, żeby potem się przerodzić w prawdziwą bestię, pożądającą krwi słuchacza. Zespół nie bierze jeńców. Nie ma czasu na rozczulanie się. I to jest właśnie ciekawe, że zespół potrafił przejść od rozbudowanych kompozycji jak otwieracz w krótkie, zwarte utwory jak „Serial Killer”, gdzie mamy jedną z najciekawszych solówek, ale też na uwagę zasługuje pędząca z prędkością świata sekcja rytmiczna. Perry Strickland to prawdziwy demon szybkości, jego partie są nie tylko szybkie, energiczne, ale pełne wyrafinowania technicznego i poczucia rytmu. Nie gorszy jest w swojej roli Dean dell, którego bas jest wyrazisty, czasami przeszywający. W podobnej formie jest utrzymany „T.D.S. (Take It As You Will)” choć jest bogatszy w zmiany tempa, czy też bardziej punkowego wydźwięku w końcowej fazie. Śmiało do tej grupy można zaliczyć agresywny „Bodies On Bodies” z oryginalnym riffem i chuligańskimi chórkami. Zaś „Kill On Command” oparto na bardzo agresywnym motywie i trzeba przyznać, że ciekawie wyszedł zabieg połączenia chórków z wokalem Seana. Zespół równie dobrze radzi sobie z 6 minutowymi kolosami o czym świadczy dynamiczny „Phobophobia”, który można śmiało zaliczyć do tych wolniejszych utworów. Spowolnienia wyszły tutaj wybornie, zwłaszcza przypadł mi do gustu styl śpiewania Seana. No i nie można tutaj pominąć rozbudowanych sekcji solowej w środkowej części. W podobnej formie podany jest bardziej zadziorny „Calling in The Corner”. Materiał szybko przeleciał to fakt, ale nie ma się czemu dziwić, bo 35 minut to nie jest zbyt dużo czasu. A na szybki upływ czasu ma tez wpływ przyjemny materiał, który nie jest skażony jakąś wadą. Wszystko jest tak jak być powinno, a więc agresywnie, ambitnie. Jest muzyczna przemoc, która nie zna litości, która stawia na dynamikę, na agresję, ale też na melodyjność i bardziej złożone motywy, na bardziej wyrafinowane melodie. W połączeniu z umiejętnościami muzyków, z ich charyzmą, a także z dopieszczonym brzmieniem czyni to ten album skurczybykiem nie do złamania. Ocena: 10/10
piątek, 13 stycznia 2012
AGENT STEEL - Omega Conspiracy (1999)
Kiedy zawodzi nowo powstały zespół, kiedy zawodzą wszelkie środki przebicia się w natłoku innych kapel jak to miało w przypadku EVILDEAD, gitarzysta Juan Garcia postanowił wrócić do kapeli z którą wg mnie odniósł największy sukces, a mianowicie AGENT STEEL. W roku 1999 odrodziła się jedna z najbardziej kultowych kapel speed metalowych. W nieco odmienionym składzie i nieco odmienionej formule, która przede wszystkim kierowała się w kierunku technicznego thrash metalu zakorzenionym w speed metalowej stylizacji. W szeregach zespołu nie było Johna Cyriisa i Micheala Zaputilliego a w ich miejsce pojawił się wokalista Bruce Hall, który idealnie wpisał się w nową konwencję zespołu, dając upust swojej charyzmie, energii i umiejętności wkraczania w wysokie rejestry. Ale i mrok to jego specjalność. Drugą osobą znaną niektórym zapewne z thrash metalowego EVILDEAD jest Karlos Medina. W takim składzie został nagrany „Omega Conspiracy”, który światło dzienne ujrzał w 1999r. Wszystko zaczyna się od „Destroy The Hush” który daje słuchaczowi przedsmak całości. Dynamika znana z poprzednich wydawnictw została, ale zmieniono brzmienie stawiając na bardziej nowoczesne i nie da się uniknąć skojarzeń z NEVERMORE. Jednak mimo wszystko słychać pójście w stronę technicznego thrash metalu, słychać ciężar, słychać większy przepływ agresji, na szczęście zespół nie zrezygnował z melodyjności i chwytliwego wydźwięku materiału znanego z poprzednich wydawnictw. Warsztat techniczny jest imponujący na tym albumie i za każdym razem tak samo niszczy mnie „Illuminati is Machine” gdzie pogodzono nowoczesność, z agresją i szybkim pędzeniem, zachowując przy tym cechy melodyjnego grania. W podobnej formie jest „Into To Nowhere” , zabarwiony power metalem „Infinity” co słychać w momencie solówki. Ciężar i nowoczesność to nowa idea AGENT STEEL i w takim „New Godz” sprawdza się to znakomicie. Zespół poza utworami przyspieszające bicie serca oferuje też bardziej urozmaicone utwory, gdzie jest nastrój, jest duża liczba różnych motywów, a melodie też są wyszukane. Świetnie ten charakter oddają dwa bardziej epickie utwory, a mianowicie „Awaken The Swarm”,czy ”It's Not What You Think'”. Dowodem na to, że zespół nie ma żadnych większych problemów z urozmaiceniem albumu, ani z nagraniem pięknej ballady niech będzie nastrojowy „Bleed Forever”. Inny formuła, inna idea, nieco nowoczesne podejście do tematyki, nieco odmieniony AGENT STEEL, nieco ostrzejszy, nieco wierniejszy stylowi thrash metalowemu, jednak dalej tak samo skuteczny, dalej tak samo dynamiczny i melodyjny, a to budzi szacunek. A jak wiadomo powroty nie zawsze są oczekiwane i nie zawsze kończą się happy endem. Ocena: 9/10
EVILDEAD - Annihilation Of Civilization (1989)
Mówisz Juan Garcia na myśl przychodzi speed metalowy ABBATOIR, AGENT STEEL czy też thrash metalowy EVILDEAD. Wszystkie te firmy stawiają na dynamikę, ale z tych wszystkich formacji, EVILDEAD jest tą najagresywniejszą, tą którą śmiało można zamknąć w dziale thrash metal. EVILDEAD narodził się na gruzach AGENT STEEL czyli w 1987 r . Za sprawą udanych koncertów zespół rósł w siłę i mógł wydać pierwsze demo zatytułowane „The Awekining”, który był tylko przedsmakiem pełnometrażowego debiutu „Annihilation Of Civilization” który pojawił się w 1989 r. Słuchając tego albumu is tylu w jakim się obraca zespół można wywnioskować, że są tutaj pokręcone melodie, motywy, linie wokalne jak w ANTHRAX i agresja i brzmienie charakterystyczne dla EXODUS i taka mieszanka jest zabójcza. Zespół opiera się przede wszystkim na doświadczeniu Juana Garcia, który staż i umiejętności ma godne pozazdroszczenia. Liczą się nie tylko pędzenie do przodu tak jak to ma miejsce w otwierającym „F.C.I. / The Awakening” który daje upust energii i agresji, jednocześnie uświadamiając słuchaczowi, że nie ma tutaj niczego odkrywczego, niczego zaskakującego, podkreślając jednocześnie że najważniejsze dla zespołu jest agresja i dynamika, a cała reszta schodzi na drugi plan, ale liczą się tez melodie jak ta w tytułowym „Annihilation Of Civilization” odzwierciedlając umiejętność zespołu do bardziej pokręconych melodii do bardziej urozmaiconych kompozycji. To samo można usłyszeć w „Living Good” który potrafi zauroczyć spowolnieniami i zakorzenieniem w stylu ANTHRAX. Oprócz tematyki związanej z niemoralnym postępowaniem księży jak w „Holy Trails”, mamy tez tematykę poświęconą politykom i tutaj odsyłam do ponurego „Future Shock”. Ci co lubią szybkie, agresywnie granie, ci którzy cenią sobie kawał brudnego thrash metalu powinni się w słuchać w „Gone Shooting” z ciekawie rozwiązaną linią melodyjną oraz z „ Unauthorized Exploitation” który przekracza wszelkie granice szybkości. EVILDEAD nie kombinuje właściwie z niczym, postawił na prostotę i tym właściwie kupili słuchaczy. Niestety tym samym zapędzili się w kozi róg, pozostawiając sobie małe pole manewru, co ostatecznie doprowadziło do tego że kapela została rozwiązana w 1992 r. To, że zespół nie przetrwał próby czasu, to że nie przebił się, to nie oznacza, żeby kiepskim zawodnikiem i że nie nagrał nic wartościowego. Nie przywiązujesz uwagi do detali? Nie masz zbyt dużych wymagań co do ambitniejszego grania? Cenisz sobie agresję i dynamikę? No to jest to coś dla ciebie!. Ocena: 8/10
poniedziałek, 9 stycznia 2012
HATRIK - The Beast (1985)
Gdybym rzucił w tłum pytaniem kto zna amerykański zespół heavy metalowy HATRIK? To czekałbym kilka dni i zapewne mało kto by udzielił odpowiedzi pozytywnej. Nie dziwię się, bo jest to kapela niszowa, albo inaczej jest to kapela o której nie wiadomo nic. Po tym jak natknąłem się na ich jedyny album „The Beast” z 1985 postanowiłem zagłębić się w historię zespołu. Niestety wszelkie źródła milczą na temat tego zespołu. Został zapewne założony na początku lat 80, gra heavy metal w stylu BLACK FATE czy też MESSIAH FORCE i rozpadł się po wydaniu tego albumu. Nie wiadomo nic na temat szczegółów związanych z zespołem. Muzycznie ów album niczym specjalnym się nie wyróżnia i jest to kolejny co najwyżej dobry album z mało oryginalnym materiałem, z wtórnymi pomysłami, ale można na to przymknąć oko, zwłaszcza kiedy nie brakuje na albumie łatwo wpadających melodie, jednak HATRIK ma jeden problem. Nie potrafi skupić się na jednym stylu i mamy kilka kompozycji heavy/ speed metalowych, kilka przesiąkniętych rockiem, niektóre ocierają się o progresywne patenty co słychać w „Moov”. Owe nie zdecydowanie można też odebrać jako plus, bo to czyni album bardziej zróżnicowany, bardziej wyważony, ale mnie to jakoś niezbyt zadowala. Dałbym sporo, żeby całość brzmiała jak otwierający „Ruller Of War” gdzie dominuje prosta, łatwo wpadająca melodia, ostre zadziorne partie gitarowe Erika Baumanna, czy też wokal Johna Mcarsona, który przypomina pod tym względem inny zespół z tego kraju, a mianowicie ATTACKER. W takiej heavy metalowej formule zespół sobie radzi znakomicie i szkoda, że czasami słychać próby ubarwienia muzyki HATRIK przez rockowe patenty, które słychać w „We're An American Band”, czy „Play To Survive” które nie potrzebnie czynią zespół zbyt łagodnym. Choć trzeba przyznać, że utwory nie są z górnej półki to wyróżniają się całkiem ambitnymi melodiami. Z tych bardziej nastrojowych utworów lepiej już się prezentuje instrumentalny „Little Fugue” z przepięknym motywem gitarowym i trzeba przyznać, że całkiem pomysłowo zaaranżowany. Drugim utworem w tej samej kategorii wagowej jest również ambitnie brzmiąca ballada „Still Of The Night” która uwypukla jednocześnie przy okazji nastroju, nie przeciętne umiejętności Johna jako wokalisty. Tak jak wspomniałem wcześniej atrakcją albumu są przede wszystkim te szybkie, dynamiczne, za opatrzone w ostry riff kompozycje. I to właśnie o takim zadziornym „Demon's Liar” z finezyjną solówką, żywiołowym „I Like To Eat Out” , czy też speed metalowym „S.O.S”, które wg mnie czynią ten album pozycją obowiązkową dla tych którzy nie przywiązują uwagi na detale, na wtórność, ale co cenią sobie energię i melodyjny wydźwięk poszczególnych kompozycji. Warto zwrócić uwagę, że umiejętności muzyków, brzmienie czynią ową podróż przez ten materiał jeszcze łatwiejszym. Choć debiut nie jest zły, to zespołowi nie udało się przebić przez masę podobnie grających kapel. Ocena: 7/10
STEELWING - Zone Of Alienation (2012)
Debiut szwedzkiego STEELWING to był album o którym większość chciała zapomnieć, bo choć zespół wzbudził zainteresowanie jako jeden z tych zespołów, któremu marzy się być gwiazdą formatu IRON MAIDEN czy RUNNING WILD. Fala młodych kapel które chcą dotknąć muzyki heavy metalowej lat 80 jest ogromna i poszerza swoje grono z każdym rokiem. STEELWING w przeciwieństwie do takich formacji jak choćby SKULL FIST, czy też ENFORCER nie miał udanego startu. Szansa na odbicie się i nagranie coś wartościowego graniczyło raczej z cudem, bo przecież nie jest łatwo nagle tworzyć materiał godny uwagi wymagających słuchaczy. Może właśnie dlatego, że oczekiwania względem nich były praktycznie niszowe, udało się?. Ale jednak młoda kapela , która została założona w 2009 r ,. który wygrała konkurs ROCK THE NATION, który występowała u boku BLIND GUARDIAN nagrała album bardzo dojrzały i to pod każdym względem. „Zone Of Alienation” to płyta który udowadnia, że granie sprzed 30 lat nigdy tak naprawdę nie umarło, że cały czas ktoś sięga po stare patenty, ktoś odświeża, ktoś robi to wg własnej receptury, zerkając na pomysły innych i to zdało swój egzamin. STEELWING postawiło nie tylko na przebojowość, nie tylko na atrakcyjne melodie, ale na tradycję, klimat i moc. To już nie jest ten sam STEELWING co na debiucie. Już patrząc na okładkę można utonąć w niej, bo jest jak świetnie narysowana, a owa tematyka s-f tylko dodaje odpowiedniego smaku. Jedna z piękniejszych okładek ostatnich lat i to jest fakt. Tak samo faktem jest, że mamy dobrze wyważone brzmienie i nie jest ono takie sztuczne jak na debiucie. Faktem jest też, że z każdym z muzyków jakby rozwinął swoje umiejętności, jakby nabyli w dodatku nowe. Ma się wrażenie jakby by śpiewał tutaj inny, lepszy wokalista, ale nie to jest Riley ze swoją charyzmą i dobrym warsztatem technicznym. Podoba mi się przede wszystkim jego biegłość w różnych rejestrach. Jeśli chodzi o nowy rok, to muszę przyznać że to będzie jeden z kandydatów do najlepszych albumów pod względem linii wokalnych. Najlepiej odzwierciedla jego umiejętności ostry, szybki przesiąknięty power metalem „The Running Man”. Słychać w tym nieco SKULL FIST, ale nawet zestawiając aranżację i styl to można doszukać się kilka wspólnych cech. Dynamika, przebojowość, atrakcyjne melodie, no i ta najważniejsza – finezyjne, pełne energii solówki. Rockbag/Vega to dwaj gitarzyści, różne osobistości, ale tutaj słychać że stanowią jeden organizm. Świetnie współpracują ze sobą, najlepiej to słychać właśnie podczas solówek, które przypominają lata 80, kiedy to liczyła się finezja, przebojowość, a nie dzikość i biegłość w technice. Najlepiej zobrazuje owe umiejętności gitarzystów „The Came From The Skies” który ma motyw jakby wyjęty z twórczości RUNNING WILD, zaś cała sekcja rytmiczna na czele z nowym basistą Nicem Savagem oddaje ducha IRON MAIDEN. Utwór idealnie uświadamia że zespół nie ma kłopotów z melodiami, z stworzeniem atrakcyjnego motywu, w dodatku daje do zrozumienia że zespół czerpie radość z grania co słychać i korzystają na tym dwie strony, zespół jak i słuchać. Nie będę was trzymał w niepewności i od razu powiem wam, że nie ma tutaj słabych kompozycji i od początku do końca są przeboje, są szybkie kawałki jak ‘Solar Wind Riders’ z wybornym riffem przesiąkniętym power metalową przebojowością, zaś sekcja rytmiczna odzwierciedla naturę NWOBHM. Tutaj po raz pierwszy słuchacz przekonuje się o naprawdę melodyjnych, pełnych werwy i finezji solówkach i to jest jeden z argumentów obok którego nikt nie przejdzie obojętnie. W podobnej strukturze utrzymany jest przebojowy ‘Full Speed Ahead’ , który jest odpowiedzią na ostatni wyczyn SKULL FIST. Koncertowy i bardzo prosty refren, rozpędzony riff i konstrukcja speed, czy też power metalowa. Co ciekawe zespół ma pomysły co do melodii i motywów nie tylko na kilka kompozycji ,a na cały album. Liczy się atrakcyjność, liczy się energia i szaleństwo i to słychać w “Tokkotai” który może brzmi jak większość utworów innych kapel z tego kręgu które nagrywały na przestrzeni ostatnich lat, ale uzyskać taką przebojowość taki poziom energii nie jest łatwo i to jest cecha charakterystyczna nie tylko tego utworu, a całego albumu. Znajomo brzmi motyw „Zone of Alienation”,ale co z tego, jeśli to jest wyborne, jeśli jest to motyw porywający, potrafiący wyzwolić w słuchaczu bestię, to czemu nie? Zespół ceni sobie tradycję, to też nie obyło się bez klimatycznego intra w postaci “2097 A.D.” gdzie znakomicie sprawdziły się tutaj partie odegrane na syntezatorach czy też 10 minutowego kolosa w postaci „Lunacy Rising” który udowadnia, że nie tylko IRON MAIDEN zna się na epickich kompozycjach, że STEELWING też posiadł tą umiejętność i przeplatają się tutaj motywy utrzymane w średnim tempie co słychać w pierwszej fazie, są też wolniejsze momenty co słychać w drugiej fazie gdzie słychać motyw DIO i utworu „Egypt”, natomiast trzecia ostatnia faza to finisz w postaci szybkiego pędzenia do przodu. Przez te 10 min sporo się dzieje i utwór pod względem aranżacji jest bogaty i do tego przemyślany. STEELWING zrobił duży krok na przód jeśli chodzi o muzykę, umiejętności, styl, komponowanie i to dało efekt w postaci „Zone Of Alienation”, który śmiało może się ubiegać o miano najlepszych płyt w roku 2012. Album kierowany do fanów ANGEL WITCH, IRON MAIDEN, STRIKER, RUNNING WILD, ENFORCER, SKULL FIST, czy też BULLET, KATANA. Brać w ciemno, satysfakcja gwarantowana. Ocena: 9/10
ATTILA - Rolling Thunder (1986)
Mausoleum to był wybawiciel wielu młodych dopiero zaczynających karierę kapel. To właśnie belgijska wytwórnia płytowa była odpowiedzialna za promowanie kapel czasami niszowych, czasami może nieco słabe znane wśród słuchaczy, ale mających zadatek na wielką karierę światową. Promowała też kapele jak ATTILA, które właściwie grały dobrze, momentami bardzo dobrze, ale przez wtórność i brak charakterystycznych patentów przepadły w natłoku innych lepszych rzeczy w kategorii heavy metal. Historia tego amerykańskiego zespołu sięga roku 1983 i w początkowym okresie zespół nie wzbudzał większego zainteresowania wśród amerykańskich słuchaczy i wszystko się zmieniło wraz z ofertą wytwórni Mausoleum, która przyczyniła się do wypromowania mało znanego ATTILA za sprawą utworu „Interceptor”, który trafił na składankę „Metal Over America”. Owa promocja zespołu dała pożądany efekt w postaci zainteresowania ze strony Carla Canediego, znanego z THE RODS. To właśnie ta osobistość wzięła na swoje barki produkcję debiutu tego zespołu, co jak się okazuje było ich jedynym dziełem. Mowa w tym przypadku o „Roaling Thunder” z 1986r. Styl ATTILI jest prosty wręcz podręcznikowy, czyli zasada gramy ostro, ale melodyjnie, na tyle że to właśnie melodie mają grać pierwszą rolę i to one muszą iść na pierwszy ogień w każdym utworze. Jednak nie to jest problemem, a owy brak zdecydowania i rozbicie między szybkim dynamicznym heavy z uwypukloną łatwo wpadającą melodią tak jak to słychać w otwierającym „Turn Up The Power” czy też w dynamicznym „Rolling Thunder”, który dowodzą że zespół najlepiej się sprawdzał w szybkich, zwartych kompozycjach. Ten argument najlepiej przemawia przez krótki, przebojowy „Wild”. Próby zwolnienia, próby zmiany stylu różnie się kończą. Do udanych zaliczę zakorzeniony w JUDAS PRIEST „Urban Commanders” , ale czasami kończy się klapą tak jak w przypadku „Chains Around Heaven”, gdzie rockowy wydźwięk wyszedł na nie korzyść utworu. Warty uwagi też jest bez wątpienia cover ALICE COOPERA - „Schools Out” czy też epicki „March Of Kings”, który przez wzgląd na rycerski klimat i na atrakcyjną melodię należy uznać za jeden z najlepszych utworów na płycie, jeśli nie najlepszy. Materiał jest nie najgorszy, muzycy grać potrafią, ale nie wykraczają one ponad średnią krajową i ogólnie jest to dobry album, który niczym się nie wyróżnia. „Rolling Thunder” większych emocji u mnie nie wzbudził, nie wyniosłem zbyt wiele z owe odsłuchu, ale to akurat normalne przy takim materiale, gdzie ciężko o jakiś zapadający utwór, jest ich zbyt mało, żeby rzucić na kolana, podobnie jest z aranżacją utworów, które najczęściej mają oklepane motywy i mało porywające melodie, ale wszystko jest tak przyrządzone, że obrzydzenia nie ma. Nie dziwię się że zespół przestał istnieć, z takim materiałem daleko by nie zaszli. Ocena: 6.5/10
piątek, 6 stycznia 2012
ALLIGATOR - immortal Entity (1991)
Włochy może nie są stolicą thrash metalu, może nie przodują w tej dziedzinie, ale mają kilka znaczących kapel, jedną z nich jest ALLIGATOR, który został założony w 1988r. ALLIGATOR może nie grzeszył oryginalnością jeśli chodzi o styl, ale dynamiki i zadziorności nie można im odmówić. ALLIGATOR to kapela jedna z wielu która nie przetrwała próby czasu i zostawiła po sobie 3 albumy, które nagrane zostały na początku lat 90. Debiut który nosił tytuł „Immortal Entity” ukazał się w 1991 r i zawierał muzykę z pogranicza thrash metalu przesiąkniętego speed metalową motoryką. I tak jak zespół nie miał większych problemów z stworzeniem ostrej, żywiołowej muzyki, przepełnionej ostrymi riffami, zadziornym wokalem Gianluca Melino który może nie jest wybitnym wokalistą, ale jakoś pasuje do tego brudnego materiału. Problem tej kapeli tkwi że jest to granie na średnim poziomie, nie jest to ani wybitne, ani słabe, które nie da się słuchać. Są podstawowe elementy jak zadziorność, dynamiczność i brud, ale brakuje czegoś więcej, co by czyniło owy materiał bardziej wyróżniającym, bardziej charakterystycznym. Owy brak tożsamości poszczególnych kompozycji przedkłada się na brak możliwości wyniesienia czegoś z owe przesłuchania, nie wliczając w to energicznego pędzenia do przodu. Można sobie darować marzenia o urozmaiconym materiale, bo zespół trzyma się kurczowo jednego określone stylu, który jest ograniczony jasno określonymi granicami. Jeśli przyjrzeć się detalom to też można dojść do wniosku, że melodie i poszczególne riffy też nie są specjalnie czymś się wyróżniające, są proste i najczęściej do bólu powszechne, ale kamuflaż w postaci dynamiki i ostrości, potrafi nie raz przykryć owe niedoskonałości ALLIGATOR. Wokal jest tutaj specyficzny i to można odebrać dwu znacznie. W moim przypadku nie było łatwo przebrnąć przez manierę Gianluca, a w połączeniu z garażowym brzmienie czyni to nie raz mur nie do przebicia. Niezbyt udanym pomysłem było bawienie się w długie kompozycje,gdyż w tej prostej strukturze 7 minut łojenia w jednym stylu może wymęczyć słuchacza. Już po krótkim intrze mamy jeden z takich kolosów, a mianowicie „Immortal Entity” , który może nie jest jakimś genialnym utworem, ale atrakcyjnie wypadają tutaj wszelkiego rodzaju zwolnienia, które uwypuklają przede wszystkim mroczny klimat utworu. O wiele lepiej się prezentuje rozpędzony „In my Dreams” który jest kolosem gdzie szybkość, dzikość odgrywa znaczącą rolę a zwolnienie jest tutaj takim dodatkiem. W końcu można się przekonać o dobrym warsztacie gitarzystów Francesco "Killa" Capasso / Tiziano Colombi , którzy potrafią nie tylko pędzić do przodu, ale zwolnić, przytrzymać, zagrać łatwo wpadający motyw, czy też chwytliwą melodię. W podobnym stylu utrzymany jest inny kolos, a mianowicie „Bog of Horrors” i bez wątpienia jest to jeden z tych najlepszych utworów, gdzie liczą się instrumenty, a wokal nie ma tutaj żadnej roli. Piękne jest tutaj klimatyczny początek i koniec. Zaś „And There Was silence” jest bardziej urozmaicony i tutaj sporo jest zwolnień i heavy metalowych patentów i to kolejny bardzo ważny punkt programu. Do tego mamy jeszcze dwie petardy, które nie biorą jeńców, czyli „Yesterday We Feel „z koncertowym refrenem oraz demoniczny „S.O.Y.F.A.S” który jest numerem jeden jeśli chodzi o dzikość i dynamikę. Nie jest tak źle jak się wydaję, ale po wysłuchaniu to za wiele się już nie pamięta z odsłuchu i dominują niestety odczucia negatywne w postaci kiepskiego brzmienia, ciężko strawnego wokalu, czy mało wyrazistego materiału. Z drugiej strony, czy to jest powód żeby nie dać temu albumowi szansy? Dużo było wtórnych albumów, a ten nadgania to dynamiką i dzikością, która potrafi zachęcić do wspólnego obcowania z muzyką ALLIGATOR. Ocena: 6.5/10
środa, 4 stycznia 2012
REBELLION - And The Battle Begins (1991)
Czy power metal może być ambitną muzyką, czy może wzbudzać emocje i wzruszać? Pierwsza odpowiedź jaka przychodzi to „Nie” bo jest to raczej gatunek związany z dynamiką, melodyjnością, przebojowością i zazwyczaj takie pojęcia jak emocje czy wzruszenia nie znajdują w tym gatunku swojego miejsca. Jednak kiedy pomyśli się o bardziej progresywnych kapelach jak FATES WARNING, QUEENSRYCHE czy LETHAL to można dojść do wniosku że można. Świetnie też odzwierciedla to REBELLION i nie mam tutaj namyśli niemieckiej kapeli, a amerykańską, która na scenie pojawiło się tylko chwilowo i zostawiła po sobie wyłącznie debiutancki album „And The battle Begins” z roku 1991. Skład zespołu na tym albumie tworzyli :Mike Moreira (perkusja), Greg Andree (bas), którzy tworzyli dynamiczną, pełną wigoru i wyobraźni sekcję rytmiczną, która była motorem wszelkim urozmaiconych temp i dynamiki. Chris St. Pierre to człowiek można rzec drugiego planu, bo jako klawiszowiec jest odpowiedzialny za stworzenie odpowiedniej przestrzeni, za wzbogacenie warstwy instrumentalnej, a czasami za stworzenie odpowiedniego nastroju co słychać w bogatym w różnego rodzaju zmiany temp, połamane melodie i urozmaicenia „Crying Out”, który jak na 4 minutowy kawałek, zawiera sporo elementów, które można by przeznaczyć na stworzenie kolejnych 3 utworów. Główne role w składzie odgrywają oczywiście wokalista Ed Snow, który manierą przypomniał mi Micheala Kiske z ery strażnika siedmiu kluczy. Obaj panowie potrafią bez problemu wejść w górne rejestry. Niczym mu nie ustępuje duet gitarzystów Mike Doyle /Eric Andree którzy olewają silenie się na proste i łatwo wpadające w ucho melodie, którzy darują sobie pędzenie do przodu w celu zatuszowania nie dociągnięć. REBELLION idzie w tym aspekcie pod prąd stawiając na wyszukane melodie, stawiając na urozmaiconą strukturę, na zróżnicowane tempo, nie pomijając przy tym emocji. To bycie oryginalnym, to stawienie przed szeregi dopracowania technicznego i progresywnego zacięcia jest godne szacunku. Ambicja muzyków jest słyszalna na każdym kroku, a to w otwierającym 7 minutowym „And The Battle Begins... „ który jest po prostu piękny. Ilość motywów które się tutaj przewija, ilość ambitnych, starannie dobranych melodie nie sposób policzyć. Wszystko brzmi ambitnie, zwłaszcza kiedy się w słucha w konstrukcję utworu i w aranżacje. Tutaj można zaznać talentu poszczególnych muzyków, nastrój wytworzony przez klawisze, dynamikę zgotowaną przez sekcję rytmiczną i emocje wywołane finezyjnymi solówkami czy też pięknym wokalem Eda. „Do Or Die” to już bardziej zadziorny utwór, choć i tutaj ilość zgrabnie dopasowanych melodii i motywów przekracza wszelką wyobraźnię. „Fallen Angel” z koeli zaczyna się bardzo agresywnie i tutaj już można wyczuć nutkę szaleństwa, tutaj można wyczuć też ukłon w stronę Wielkiej Brytanii i ciekawie wyszła ta mieszanka hard rocka który słychać podczas zwrotek z power metalową konstrukcją w dalszej części, zwłaszcza podczas ujawnienia się finezyjnej solówki, które jest tylko jednym z wielu przykładów znakomitego wyszkolenia technicznego muzyków i ich miłości do muzyki, bo tylko właśnie wtedy można osiągnąć takie piękne, emocjonalne solówki. Power metalową konwencję da się wyłapać w melodyjnym „Die By The Sword” gdzie świetnie dopasowano klawisze do partii gitarowych, a tak duży nacisk został położony na emocje i ambitne melodie. Mający dwa oblicza „Alone In The Night” czy nastrojowa ballada „Lonely Child” świetnie obrazują jak ważne są uczucia w muzyce REBELLION. Nawet wejście do zadziornego, bogatego w różnego rodzaju motywy i melodie „Only time Can Tell” musi być nastrojowe, pełne emocji. Świetnie też została wpleciona epickość w marszowym „Road To Freedom”. O wszystkim zespół pomyślał, bo nawet brzmienie jest tu bardzo nastrojowe, dopasowane wręcz do emocjonalnego materiału, który ma i świetne melodie, ma i ambitne motywy i wszystko jest na skraju perfekcji. Power Metal to może w przypadku tego zespołu lekkie nad użycie, ale skoro już się tak przyjęło to niech będzie. Co do zespołu nie potrafię zrozumieć, dlaczego po wydaniu tak genialnego albumu zespół nie przebił się i właściwie rozpadł się. Czyżby za ambitna muzyka dla słuchaczy? Zbyt emocjonalna, a za mało agresywna? Warto zadać sobie trud i zapoznać się z muzyką REBELLION. Ocena: 9.5/10
DEATH MASK - Spilt The Atom (1986)
W roku 2011 powrócił po latach amerykański DEATH MASK, który przez długi czas był zespołem jednej płyty, która się ukazała w latach 80. Przyczyny rozpadu właściwie upatrywać w owym debiucie, który ukazał się w 1986 roku czyli w „Spilt The Atom”, który właściwie zaliczyć należy do albumów jednych z wielu, gdzie jest mało cech, które pozwalałyby wyróżnić ten album na tle innych. To co gra DEATH MASK można śmiało określić speed metalem i w owym stylu bez problemu doszukamy się chwytliwych melodii, bez problemu znajdziemy energiczne, zadziorne partie gitarowe, ale to wszystko gdzieś pojawiło się na wielu innych albumach innych zespołów i to jest jedna z największych wad tego albumu – wtórność. Swoje trzy grosze do minusów dorzuca też garażowe brzmienie albumu, na szczęście na tym koniec przykrych informacji. Muzycy znają się na swojej robocie i tak Benny Ransom grać potrafi na gitarze i o tym się można przekonać za sprawą każdej kompozycji znajdującej się na „Split The Atom”. Umie wygrywać melodyjne, zadziorne riffy, a także szalone solówki, pełne finezji jak ta choćby w „Lust For Fire”. Również co potrafi zauroczyć w muzyce DEATH MASK to bez wątpienia Steven Michaels, który jest specjalistą od krzyków, od śpiewania w górnych rejestrach. Choć nie jest to oryginalne granie, to jednak cechuje się niezwykła melodyjnością, przebojowością co słychać już w otwierającym „Split The Atom” . DEATH MASK może nie jest najlepszy pod względem technicznym, ale radość jaką niesie z swoją muzyką i przepływ pozytywnej energii jest tutaj bardzo wymowne. Prosty riff, łatwo wpadający w ucho refren, krótka i energiczna solówka to cechy które przewijać się będą niemal przez cały materiał. DEATH MASK nie kryje się z miłością do brytyjskiego metalu, co słychać w przebojowym „I'm Dangerous” gdzie można znaleźć coś z MOTORHEAD. Również dużo brytyjskiego metalu spod znaku IRON MAIDEN można usłyszeć w „Reign”, który jest utrzymany w średnim tempie. W podobnie wyważonym tempie jest utrzymany nieco posępny „Walk Alone”, w którym przejawiają się elementy hard rocka. Najlepiej się oczywiście sprawdzają speed metalowe petardy, czyli ocierający się o thrash metal „Tortured Mind”, rozpędzony „Nightmares” czy też nieco punkowy „Hell Rider”. Nie da się ukryć, że z szybszymi kompozycjami zespół radzi sobie nie najgorzej, ba to w tej formie najlepiej brzmią. Tak więc z jednej strony miły odsłuch zagwarantowany przez przebojowy charakter materiału, a z drugiej granie jakiego pełno co przemawia za wtórnością. Złotym środkiem jest uznanie owego „Split The atom” za udany album, który nie można zaliczyć ani do gniotów, ani do wybitnych krążków, ale czas spędzony przy muzyce DEATH MASK nie można uznać za stracony. Niestety wtórność i brak szerszego grona słuchaczy doprowadziło do rozpadu kapeli. Ocena 7/10
wtorek, 3 stycznia 2012
PHANTOM - Dead or Alive (1987)
Kiedy ma się do wyboru nagranie i wydanie albumy za wszelką cenę, nawet jeśli miałoby mieć nieco gorsze brzmienie, a jego nie wydanie, to zapewne byście postąpili jak amerykański PHANTOM, który wybrał opcje pierwszą i wydał swój debiutancki album „Dead Or Alive” pod skrzydłem wytwórni New Rannaisence Records , która nie była wstanie wyłożyć grubych pieniędzy na lepsze brzmienie i tak dostaliśmy niższej klasy brzmienie. Jednak kiedy się przymknie na to oko, to można bardzo szybko dojść do wniosku, że muzyka i umiejętności muzyków są warte usłyszenia tego na własne uszy. Kapela założona w 1985r pracowała nad albumem 2 lata i w tym czasie udało się wypracować pewien określony styl, który opiera się na prostych, mało skomplikowanych partiach gitarowych autorstwa Neila Santella, który stawia ekspresyjne, pełne energii riffy, które cechują się niezwykłą melodyjnością i prostotą. Najmocniejszym ogniwem zespołu i zarazem autem albumu jest wokal Falcona Eddiego. To jest człowiek potrafi wyciągnąć poszczególny utwór na wyższy poziom artystyczny, to jest człowiek który potrafi odwrócić uwagę, nawet wtedy kiedy tło jest proste i nudne co ma miejsce podczas komercyjnego „Take Me Down Slow”, który nadawałby się na popołudniową audycję radiową. Na szczęście jeden taki rodzynek na całej płycie wystarczy i kapela jednak stawia na speed/ heavy z elementami power metalowymi. W takiej formie jest podana większość materiału, począwszy od otwierającego „Dead o Alive” przez zadziorny „Under the Gun”, aż po krótki i zwarty „Black Widow” . Nie samym speed/power metal człowiek żyje i widać zespół ku chwale tej zasady zapewnił też nieco inne atrakcje. Mamy klimatyczny „Punish The Sinners”, który ma coś z ATTACKER, czy też METAL CHURCH, z kolei w „The Stand” czy też w „Dead Of Night” zespół akcentuje na heavy metalowy wydźwięk, stawiając na bardziej stonowane tempo i wyrafinowane melodie. Analizując zawartość można dojść do wniosku że nie ma wypełniaczy, a całość jest wyrównana i tak sformułowana, że można uświadczyć owe zróżnicowanie. PHANTOM niczego odkrywczego nie grał i uświadczymy tutaj kilka sprawdzonych chwytów, kilka przetestowanych melodii, ale mimo to relaks gwarantowany. Zespół po wydaniu jeszcze dwóch albumów rozpadł się i w sumie nic dziwnego,bo takich kapel było dość sporo, a tutaj poza charyzmatycznym wokalistą i dobrym graniem nie ma nic więcej. Ocena: 7/10
poniedziałek, 2 stycznia 2012
SAVAGE MESSIAH - Plague Of Consience (2012)
SAVAGE MEESIAH dużymi krokami zbliża się do premiery swojego trzeciego albumu, ale już prawie od miesiąca można się delektować nowym wydawnictwem, który zostało zatytułowane „Plague Of Conscience”. Kapela została założona w 2007 r z inicjatywy gitarzysty i wokalisty Dave’a Silvera i w tym samym roku zespół mógł zaprezentować całemu światu co leży im na wątrobie. Dość umiejętnie łączą thrash metalowe patenty z heavy metalem. Szkoda tylko, że nie potrafią jasno określić co bardziej, bo przez to niezdecydowanie nowy album zostaje ustawione na rozdrożu. Ci, którzy nie mieli większych uwag do poprzednich płyt, to mogą śmiało sięgać po „Plague of consience” , który się ukaże nakładem Earache Records. Reszta bardziej wymagających słuchaczy może sobie darować. To co zastanie podczas słuchania to soczyste, dopieszczone brzmienie, dobre umiejętności muzyków, które nie wykraczają poza granicę przyzwoitości i choć grać potrafią to nic z tego wiele nie wynika. Riffy, momentami są ospałe, solówki jakby odegrane na siłę, tylko po to by były, a sam proces komponowania chyba zaniedbano, bo ciężko tutaj o jakiś konkretny kąsek. Żeby nie było cały czas zrzędzę, przejdę może do kilku plusów które można tutaj wyłapać. Zespół potrafi komponować o czym można się przekonać na wstępie, bo otwierający „Plague of Conscience” jest agresywny, dynamiczny, ma dobry warsztat techniczny no i chwytliwą melodię czy refren i po wszelkich zapowiedziach i szumach wokół albumu spodziewałem się takiego albumu, niestety jest to jeden z nie wielu znakomitych utworów na albumie. W podobnej thrash/power metalowej formule utrzymany jest „Shadowbound” z popisami wokalnymi Deva Silvera, który pokazuje że potrafi piszczeć i że nie są mu obce górne rejestry. Do tego wora śmiało można wrzucić najostrzejszy na płycie – „Accuser” oraz nieco przekombinowany „Architects Of fear”. Niestety im zespół bardziej się oddala od tej formuły tym gorzej. Słychać to w bardziej heavy metalowym „Six Feet Under the Gun” gdzie mamy ponury, monotonny motyw gitarowy i rozlazłą linią melodyjną. Podobne uczucia wzbudza u mnie komercyjny „In Thought Alone” , czy nijaki „Beyond a Shadow of a Doubt” gdzie zespół na siłę chce grac nowocześnie, mrocznie, wręcz młodzieżowo co nie wychodzi im najlepiej. Najgorzej było mi przebrnąć przez zamykający album 8 minutowy kolos „The Mask of Anarchy” bo brzmi to chaotycznie i mamy tutaj zbiór nie klejących się motywów czy melodii i jak dla mnie to zbyt rozlazłe i nijakie. Zbyt dużo kombinowania, za mało prostych rozwiązań, za mało agresji, a za dużo komercji i łagodnego, młodzieżowego podejścia. Do tego to rozbicie pomiędzy thrash metalowym pędzeniem do przodu który słychać w otwieraczu, a tym co słychać w dalszej części, czyli młodzieżowego heavy metalu, który nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Szkoda tylko, że ta znakomita okładka nie zdobi czegoś lepszego. Album przypadnie do gustu fanom ich wcześniejszych płyt, reszta niech sobie odpuści i niech spędzi te 50 minut w rytmach PRIMAL FEAR. Ocena 5/10
TOXIK - Think This (1989)
Wybredny jestem jeśli chodzi o thrash metal, bo oczekuje przede wszystkim agresji, ale jednocześnie melodyjności i oryginalnie brzmiących motywów, riffów. Miło jak zespół nieco kombinuje z nieco technicznym graniem i dobrze jak pojawią się nieco skomplikowane melodie, które tylko wyostrzają mój apetyt. Wokal to sprawa jakże ważne dla mnie, dobrze jak wokalista potrafi coś więcej niż tylko zadziornie i tak prosto śpiewać, również ważne jest by duet gitarzystów miał ręce pełne roboty, żeby nie kończył się udział na płycie wyłącznie na jednym sprawdzonym motywie i na krótkich szybkich, czasami chaotycznych solówkach. Sekcja rytmiczna też musi być urozmaicona, ale nie może być zbyt monotonna, powinna przede wszystkim kipić energią i dynamiką. Jeśli większość z tych kryteriów jest spełnionych to miło jak zespół popisze się ciekawą tematyką, jak i klimatem. TOXIK to ta marka która mnie przekonała, że jeszcze sporo rzeczy nie znam z tego gatunku i najwidoczniej najlepszy rzeczy przede mną. Debiut zniszczył mnie jak mało który album z tego gatunku, a mnie zastanawiała jedna rzecz czy zespół jest wstanie nagrać drugi taki album jak debiut. „Think This” to dowód na to, że mimo perfekcyjnego „World Circus” można stworzyć coś równie perfekcyjnego i ponadczasowego, choć już nieco w innym stylu. O ile na poprzednim wydawnictwie było sporo połamanych i wyszukanych riffów, melodie, to na „Think This” zespół wyszedł poza wszelkie granice i właściwie cały album jest tym przesiąknięty. Na debiucie wszystko maskowała agresja i dynamika, a na „Think This” jest to wręcz uwypuklane i owa dziwaczność bierze tutaj górę. Te połamane melodie, to progresywne zaczęcie jest tu urocze i pokazuje, że można grać ambitnie nawet w takim gatunku jak thrash metal. Na drugim albumie pojawił się nowy wokalista a mianowicie Charles Sabin, który ma wiele wspólnego z poprzednim frontmanem zwłaszcza pod względem wkraczania w wysokie rejestry, choć nowy nabytek cechuje się jakby bardziej urozmaiconym wokalem, jakby bardziej technicznym. Do tego niezmiernie ważnym posunięciem okazało się wprowadzenie drugiego gitarzysty i w tej roli John Donnelly spisuje się świetnie. Umiejętności jego nie odbiegają od tych, którymi jest obdarzony John Christian. To właśnie ich talent komponowanie, grania na poszczególnych instrumentach miał największy wpływ na ten perfekcyjny album. Rozpatrując album pod względem lirycznym można dojść do wniosku, że mamy do czynienia z koncept albumem, gdzie motywem przewodnim jest wpływ telewizji i jej demoralizujących kanałów na stan człowieka, na jego psychikę i moralność. Zespół pomyślał o wszystkim i ozdobił owy koncept wstawkami z tv, a także klimatyczną okładką Eda Repki. Materiał jest bardziej dojrzały i bardziej urozmaicony aniżeli ten z debiutu. Jest progresywno – funkowy „Machine Dream” , który mam motorykę ANTHRAX, czy też DEATH ANGEL, jest też klimatyczny „WIR NJN8/In God” , czy też piękna ballada „There Stood the Fence” która ma nastrojowy motyw i takie ballady w wykonaniu thrash metalowych kapel to rzadkość. Pod względem przebojowości i chwytliwości wyróżnia się mój ulubiony utwór a mianowicie „Spontaneus”, co nie oznacza, że reszta jest spisana na straty. Reszta utworów to już takie pędzenie do przodu jakie można było usłyszeć na debiucie, choć przyozdobione licznymi smaczkami. „Greed” partiami akustycznej gitary, otwierający „Think This” takimi chuligańskimi chórkami, które namyśl nasuwają ANTHRAX, a także shredowymi solówkami. Do grona najostrzejszych i najszybszych kompozycji można zaliczyć „Time After Time”, czy też „Black And white” z wyeksponowaną partią basową. To wszystko sprowadza się do słowa „Arcydzieło” i nie bójmy się używać tego słowa w przypadku tego krążka. Album bardziej dojrzalszy, bardziej urozmaicony niż debiut, ale na szczęście na tak samym wysokim poziomie. Jedna z najlepszych płyt thrash metalowych jakie słyszałem. Niestety po tym albumie zespół się rozpadł, za mało słuchaczy, małe zyski i do tego kontrakt płytowy z niewielką wytwórnią, co przyczyniło się do tego że w 1992 roku kapele się rozpadła. Wieści o reaktywacji wzbudziły sensację, ale czy będą oni w stanie nagrać coś na miarę „Think This”? Czas pokaże. Ocena: 10/10
TOXIK - World Circus (1987)
To jak działa toksyna każdy wie. Wydzieliny i różnego rodzaje trucizny potrafią prowadzić do daleko idących szkód i nieodwracalnych konsekwencji. Tak na mnie zadziałał thrash metalowy TOXIK o jakże znaczącej nazwie. Skutki zapoznania się z tą kapelą przyczyniły się do uzależnienia i nieodwracalnych skutków w postaci nałogowego słuchania dwóch albumów tej zapomnianej przez świat kapeli. Zanim spróbujecie owej toksyna warto spojrzeć na nalepką owej mikstury w celu zaczerpnięcia kilku informacji na temat TOXIK, który wyprodukował ową toksynę. TOXIK to kapela powstała na ziemi amerykańskiej, pierwotnie pod nazwą TOKYO w roku 1985. Pierwszym przejawem działalności TOXIK był utwór „Wasteland”, który ukazał się na składance „Metal Massacre 9”. Na pełno metrażowy przyszło czekać do 1987 kiedy to pojawił się „World Circus”. Teraz przyjrzyjmy się składnikom owej toksyny, które przesądziły o jej niepowtarzalności i światowej klasie. Energia, moc to słowa, które nie są obce amerykańskiej ekipie, jak również niezwykłe przywiązanie do techniki w jakiej wygrywane są po szczególne partie. Obce im też nie jest agresja, ani progresywne podejście co do linii melodyjnej, które często jest daleka od prostoty i ociera się o bardziej skomplikowaną formułę. Brzmi to w sumie jak mieszanka technicznego MEGADETH, nieco punkowego ANTHRAX oraz niemieckiej agresji spod znaku KREATOR, czy GRINDER. Na muzykę TOXIK składają się jeszcze bardziej autorskie składniki jak choćby Mike Sanders i to jest pewne novum. Większość śpiewaków w thrash metalowych kapelach, albo śpiewała w niskich rejestrach, bardziej zadziornie, albo chrypą, stawiając na mrok. Śpiewaniem falsetem, piszczenie, oraz wkraczanie w wysokie rejestry niczym Halford, Hansen, czy Matos wręcz były dalekie od skojarzeń z thrash metalem. Mnie to osobiście przypomniało frontmanów ANTHRAX, bo podobnie śpiewali Turbin i Belladona. Jestem fanem takich wokali, ale nie przypuszczałbym że odnajdzie się taki charyzmatyczny, heavy/power metalowy wokalista w agresywnym, technicznym thrash metalowym tle. Drugim autorskim składnikiem który przesądza o oryginalnym stylu zespołu jest gitarzysta John Christian, który idzie pod prąd stawiając na skomplikowane partie, na wyszukane riffy, solówki, i co ciekawe to wszystko jest staranie zagrane pod względem technicznym. Co mnie zdziwiło, że mimo tej całej staranności i temu przywiązaniu do techniki jest to melodyjny, ba nawet ma zalążki przebojowego grania. Tyle samo frajdy dostarcza sekcja rytmiczna, które jest również różnorodna i bardzo dynamiczna. Choć zespół ma jedną zasadę „nakurwiać” to jednak w obrębie tej zasady łatwo znaleźć kilka odstępstw. „Pain And Misery” to jeden z tych utworów, gdzie szybki tempo przestaje mieć znaczenie i pierwsze skrzypce zaczyna odgrywać, nieco połamany riff, klimatyczny wokal Sandersa oraz finezyjna solówka Johna, który pokazuje że thrash nie zawsze musi być agresywny i szybki niczym światło. Przykład, że można niszczyć mniejszym kalibrem pocisku. Również początek „47 Seconds of Sanity/Count Your Blessings” zapowiada raczej balladę aniżeli rozpędzoną kompozycję. Opisywanie poszczególnych kompozycji właściwie miła się z celem, bo dominują tutaj właściwie dzikie petardy, gdzie można się doszukać shredowe granie i to słychać w otwierającym „Heart Attack” , w krótkim i zwartym "False Prophets", czy też w szalonym „Victims”. Słuchając „Social Overload” ma za każdym razem skojarzenia z „Among The Living” ANTHRAX. Natomiast luzacki „Hunted earth” czy melodyjny „World Circus” przypominają nieco styl TESTAMENT. Szczerze nie sposób to opisać słowami to co można usłyszeć na debiutanckim albumie, to trzeba przesłuchać na własne uszy, do czego też zachęcam każdego, który zbyt długo nie znał tej kapeli. Ciekawe co by było gdyby TOXIK wypłynął na scenę metalową z tym albumem nieco wcześniej, to czy nie byłby wymieniany wśród największych kapel thrash metalowych. Może oficjalnie nie jest, ale fani thrashu i tak wiedzą swoje i tak dla wielu ta kapela zawsze będzie wielka i zawsze znakomita , choć nagrał tylko dwa albumy. Drogi czytelniku podaj się wpływom toksyny TOXIK i ty, a na pewno nie pożałujesz. Ocena: 10/10
niedziela, 1 stycznia 2012
PRIMAL FEAR - Unbreakable (2012)
Kto postawił krzyżyk na heavy/ power metalowy PRIMAL FEAR? Tutaj opada kurtyna zaskoczenia i rączkę do góry stanowczo unoszę ja, pomimo że jest to jedna z moich ulubionych kapel. Kocham JUDAS PRIEST, to też nie miałem większych oporów z ogarnięciem stylu PRIMAL FEAR do tego Ralf Scheepers jest jednym z moich ulubionych wokalistów. Zespół zawsze był znany mi z ich solidności i trzymanie się jasno określonego stylu, który przejawiał się w kontynuowaniu ścieżki wyznaczonej przez JUDAS PRIEST albumem „Painkiller”. Wszystko szło gładko i nie było mowy o wpadce. Wszystko zaczęło się psuć, w momencie kiedy zespół zaczął kombinować ze swoim stylem. Paradoksalnie owa chęć drobnych kosmetycznych zmian dała jeden z najlepszych albumów PRIMAL FEAR, a mianowicie „Seven Seals” i tym samym czyniąc ów nowe podejście do tematu ślepą uliczką, która może doprowadzić zespół do upadku. To, że wysokiej formy zespół nie utrzyma było do przewidzenia. „New Religion” miał kilka ciekawych motywów, a album wydany w 2009 był dowodem że kapela nie ma pomysłów na materiał i że można sobie darować wszelkie oczekiwania na lepsze jutro. Gwoździem do trumny i potwierdzeniem słabej formy muzyków odnośnie komponowania był solowy album Scheepersa, który był jedną wielką wpadką. Aż takim optymistą nie byłem, żeby spodziewać się wielkiego come backu ze strony PRIMAL FEAR. A jednak, to co się okazało niemożliwe stało się rzeczywistością. Zespół wraca z albumem numer 9 i nosi on tytuł „Unbreakable”. Jak niektórzy pamiętają, to fani przesyłali swoje pomysły co do tytułu i o to efekt tego konkursu. Nie tylko tytuł, ale i okładka są pewnym sygnałem w stronę słuchaczy, że kapela wraca do korzeni. Zespół wziął się w garść i wrócił do grania pod JUDAS PRIEST i mamy tutaj przekrój pierwszych pięciu płyt. Są piszczące solówki, ostre, pełne heavy metalowego ognia riffy, jest zadziorny, krzykliwy wokal Ralfa i wszystko nawiązuje do najlepszych lat działalności zespołu. Tak dla nie poznaki mamy klimatyczny „Unbreakable part 1” który nawiązuje do bogatego wydźwięku, pełnego patosu i smaczków „Seaven Seals”. Jak najlepiej przekonać fanów, że wrócili do korzeni? Najlepiej odświeżyć pewien sprawdzony riff, który zdobił „Chainbreaker” i przerobić go tak, żeby brzmiał świeżo i tak samo energicznie. Pomysł wypalił o czym świadczy „Strike” i podobieństwa są nie tylko pod względem riffu. Bo nawet konstrukcja i refren mają pewne punkty styczne. Nie ma to większego znaczenia, ważne że jest riff w stylu JUDAS PRIEST, że jest pazur i piekielny ogień, a takiej linii melodyjnej i aranżacji zespół nie miał na albumie już dawno. Słychać klimat genialnego debiutu. Co jest warte jeszcze krótkiej wzmianki, to przepiękne, finezyjne, energiczne pojedynki na solówki, ale to że są to mistrzowie swoich ról wiemy nie od dziś, tylko ostatnio coś nie można było to usłyszeć na ich albumach. Szybkość i linia melodyjna „Give em Hell” z kolei nawiązują do stylu z „Nuclear Fire”. Tutaj pozwolę sobie wskazać kolejny element, który ostatnio nie miał się najlepiej w muzyce tego zespołu. Refren, kiedy pamiętacie ostatnio dwa łatwo wpadające w ucho refreny koło siebie? No a takich chwytliwych refrenów jest znacznie więcej. W klimatach „Nuclear Fire”, gdzie jest szczypta power metalowej jady są bez wątpienia rozpędzony „And there Was Silence” i „Marching Again” gdzie połamane linie melodyjne oraz poziom agresji przypominają mi również poniekąd „Devils Ground”. PRIMAL FEAR podobnie jak JUDAS PRIEST tworzyli znakomite metalowe hymny, jednak gdzieś ten talent zatracili na „Seven Seals”. I tak przez kilka lat była abstynencja na metalowe hymny autorstwa tej kapeli. Ci którzy kochają „Metal is Forever” już mogą zacierać ręce, bo mamy tutaj aż dwa kawałki, mające zapędy do miana metalowego hymnu. Mowa o znanych nam za sprawą singla – koncertowy „Bad guys Were Black” oraz nieco bardziej klimatyczny, wręcz hard rockowy „Metal nation”. Nie obeszło się bez wpadki, a to dla mnie jest „Where Angels Die”, który jest nieco przekombinowany i bez płciowy, za sprawą mieszania mocnego riffu z balladowym klimatem i przypomina mi to działalność z dwóch wcześniejszych albumów. Drugim kolosem oprócz tego wymienionego wyżej jest „Unbreakable (Part 2)”, który wyróżnia się bardzo chwytliwym refrenem i bardziej rozbudowanymi solówkami. Większych emocji nie wzbudziła we mnie średniej klasy ballada w postaci „Born Again”. „Blaze Of Glory” to kolejny heavy metalowy kawałek, który może nie już tak nie niszczy jak poprzednie kompozycje, ale wciąż ma mocny riff i zadziorne solówki. No i na koniec zespół zostawił prawdziwą petardę w postaci „Convetion”, który też mógłby śmiało się znaleźć na „Nuclear Fire” czy „Devils Ground” i bez wątpienia jest to najcięższy kawałek na albumie. Nie ma wątpliwości PRIMAL FEAR wrócił w wielkim stylu, a „Unbreakable” to czuta dla fanów pierwszych pięciu albumów. Wadą jest kilka nie potrzebnych prób urozmaicenia materiału, zalet na szczęście jest więcej i największą jest sam materiał, który właściwie oddaje należyty charakter albumu. U mnie album zajmuje miejsce 4 jeśli chodzi o dyskografię PRIMAL FEAR. Mam jedną, a w zasadzie dwie prośby, niech PRIMAL FEAR więcej nie grzeszy i niech się trzyma tego stylu, a JUDAS PRIEST niech nagra podobny album w tym roku( bo na ten rok podobno jest przewidziane ich nowe wydawnictwo). Ocena: 9/10
SAVAGE GRACE - Master of Disguise (1985)
Tak patrząc na niektóre okładki heavy metalowe z lat 80 mam wrażenie, że autorzy mieli większa jaja co okładek aniżeli dzisiejszy autorzy. Kto dzisiaj widział pół nagą kobietę, która zdobi okładkę albumu, zwłaszcza heavy metalowego? No właśnie, a w tamtym okresie to było na porządku dziennym, wystarczy przyjrzeć się okładkom choćby SCORPIONS, czy też właśnie SAVAGE GRACE, który wręcz z tego słynął i to poniekąd przyniosło im ogromny rozgłos. Kapela została założona w roku 1981 i jest to jedna z tych kapel, która też nie potrafiły przełamać fatum i nagrać więcej niż dwa albumy. Pamiętajmy jednak liczy się nie ilość ale jakość repertuaru i muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem muzyki SAVAGE GRACE i do teraz po przesłuchaniu debiutu „Master of Disguise” z 1985 nie mogę uwierzyć, że ten zespół nie zdobył większej liczby słuchaczy i że nie potrafił się przebić. Nie sposób opisać to co można usłyszeć na tym albumie. Wszystko jest tutaj perfekcyjne i jest na najwyższym poziomie. Ponadczasowe melodie, partie gitarowe, które umocnią gatunek speed/ power metalowy, specyficzny wokalista Mike Smith, który manierą przypomina mi Jamesa Riverę z HELSTAR. Do tego dochodzi niezwykły talent Christiana Logue, który potrafi coś więcej niż wygrywać ostre, zadziorne partie gitarowe, który potrafi tknąć w nie życie i ducha. Stopień finezyjności i lekkości uzyskiwania chwytliwego wydźwięku jest tutaj powyżej wszelkim oczekiwaniom. Nie można też zapomnieć o sekcji rytmicznej, która jest tutaj spontaniczna, pełna energii i nie oczekiwanych smaczków. Już w otwierającym „Lions Roar” można się delektować urozmaiconą sekcją rytmiczną , która nieco przypomina mi dwa pierwsze albumy IRON MAIDEN. Raz zespół akcentuje na szybką pracę perkusisty Dana Fincha co słychać w „Master Of Disguise” i muszę przyznać że robi to wrażenie i śmiało można mu przypisać miana „demona szybkości”. Z kolei w takim przebojowym „Bound to Be Free” słychać jak uwypuklona zostaje partia mocnego basu. Takich żywiołowych kompozycji,. Przepełnionych szaleństwem, przebojowością i energicznością jest pełno. O choćby taki „Fear my way”, melodyjny „Into the Fire”, czy "Sons of Iniquity" to przykład nawiązania do HELLOWEEN i „Walls Of Jerycho” czy mini albumu „Helloween”. Podobna konstrukcja, podobne dostrojona gitara i ta sama melodyjność, czy przebojowość . Solówki to jest coś co dla wielu muzyków jest tylko brudną robotą, kolejnym etapem w utworze, dla Christiana jest to wizytówka, styl wyrażenia siebie i pokazania to co grama w duszy. Solówki na tym albumie są genialne i niestety takich albumów z takimi solówkami ciężko znaleźć. Są one nie tylko melodyjne, energiczne i bardzo elektryzujące, ale transportują one cząstkę muzyka i to jest niezwykła cecha tego materiału. To właśnie słyszę w dynamiczny „Sins Of the Damned” czy „No One lfet To Blame”który jak cała reszta kompozycji błyszczy melodyjnym riffem na pograniczu speed/ power metalu. Ileź energii i ileź chwytliwości w tym prostym motywie, ale nie trzeba się bawić w łamanie linii, żeby utwór był atrakcyjny dla słuchacza. Nie ma ballad, nie ma zwolnień, nie ma wypełniaczy, nie ma próby zbędnego urozmaicenia i próba zaprezentowania czegoś innego i to jest chyba dla wielu wada. Czy aby na pewno? Uważam, że wszelkie odstępstwa mogłaby naruszyć tą konstrukcję i wpłynąć na końcowy efekt. Ale hej, posłuchajcie sobie „Betrayer”, który jest bardziej stonowanym utworem, gdzie słychać coś z WILDFIRE, czy DIO. Czy rozbierając na części czy patrząc jako na całość dochodzę do jednego wniosku, arcydzieło i nie widzę podstaw dla którego nie miałby dać maksymalnej oceny. Jest tutaj wszystko to czego wymagam od takiej muzyki, a materiał i umiejętności muzyków nie pozostawiają mi zbyt wielkiego pola manewru. Szkoda, że zespół wydał jeszcze jeden album i tam samym się rozpadł. Ocena: 10/10
AGENT STEEL - Unstoppable Force (1987)
Kto by pomyślał że amerykańskiego AGENT STEEL po wydaniu tak znakomitego debiutu „Skleptic Apocalypse” dosięgną jakiekolwiek problemy, a jednak zespół który miał cały u stóp cały świat metalowy mógł szybko z niego zniknąć. Wszelkich zgrzytów i problemów wewnątrz zespołu, należy upatrywać w osobie Johna Cyriisa, który miał dość specyficzne podejście do życia, która nie odpowiadało pozostałym muzykom., w wyniku czego został utracony kontrakt płytowy z dotychczasową wytwórnią i z kapeli odszedł gitarzysta Colfelt, który założył HOLY TERROR. Kryzys w kapeli został szybko zażegnany i jeszcze w 1985 roku ukazuje się mini album, który był tylko przystawką do drugiego albumu „Unstoppable Force” który ukazał się w 1987r. Choć w zespole pojawił się nowy gitarzysta, a mianowicie Barnie Versailles to paradoksalnie przez wielu fanów drugi album jest lepszy od debiutu, który zachowywał taki sam przekaz opierający się na szybkości, melodyjności, przebojowości i niezwykłej sile przebicia. Jednak został one przeniesiony na podłoże bardziej techniczne i nie sposób tutaj oderwać się od bardzo przemyślanych aranżacji, od wyrafinowanych melodii i ciętych riffów. I tak z jednej strony mamy bardziej dojrzalszy album, a drugiej mniej surowy, bardziej okiełznany aniżeli debiut. Co łączy oba album to niezwykła dynamika, przebojowość i energiczność. Materiał jest równy, ale w moim odczuciu zbyt zróżnicowany i nie ukrywam że odpowiadało mi to łojenie na jednym motywie co było słyszalne na poprzednim krążku. Nim wydam ostateczny werdykt opiszę co się dzieje podczas słuchania. Zaczyna się bez zbędnego intra, ale od prawdziwej petardy, bo taką bez wątpienia jest tytułowy „Unstoppable Force”, który otwiera ów album. Jest to niby to samo pędzenie do przodu co na debiucie, ale tutaj słychać większy nacisk na technikę, na urozmaicenie i liczne zwolnienia i łamane linie melodyjne niech będą najlepszym tego przykładem. „Never Surrender” z kolei może się podobać ze względu na power metalową solówkę i zadziorną sekcję rytmiczną. Zespół pozwolił sobie na bardziej wyszukane aranżacje, gdzie musi być motyw balladowy., gdzie musi być smutny nastrój i to słychać w „Traveller”, który jakoś nie pasuje mi do natury AGENT STEEL oraz nieco mocniejszy „Chose To Stay”. Odstępstwem od zasady „pędzimy szybko i do przodu” jest bardziej stonowany, nieco mroczniejszy „ Still Searching”. Do najbardziej reprezentatywnych utworów z tego albumu zaliczę „Rager” który zachwyca pomysłowością i konstrukcją. Również interesującym przypadkiem jest ponad 6 minutowy intrumental „The Day at Guyana” który jest skupiskiem atrakcyjnych dla ucha motywów i melodii. Niezbity dowód że umiejętności muzyków się rozwinęły i to o kilka klas. Aha pamiętajcie też o szczególne zwrócenie uwagi na intrygujący „Nothing;s Left” który przemyca nieco power metalowych elementów. Nie zrozumcie mnie, źle album jest przemyślany i starannie przyrządzony, słychać dojrzałość materiału, ale gdzieś brakuje mi tego pazura, tej nie okiełznanej energii z debiutu, co nie oznacza że drugi lp jest wiele gorszy od debiutu. Wciąż jest to waga ciężka jeśli chodzi o speed metal. Szkoda, że zespół po wydaniu tego albumu znów popadł w kłopoty, które ostateczni doprowadziły kapelę do rozpadu i do stanu śpiączki przez okres 10 lat. Wrócili, ale to już nie był ten sam zespół. „Unstoppable Force” to bez wątpienia drugi najlepszy album tej formacji. Ocena: 8.5/10
AGENT STEEL - Skleptic Apocalypse (1985)
Jednym z tych zespołów który miał ogromny wpływ na gatunek speed metal, jednym z tych zespołów, który zostawił po sobie znaczący ślad w tym rodzaju heavy metalu, jest bez wątpienia amerykański AGENT STEEL. Kapela ta właściwie zrodziła się na bazie nieporozumień muzyków w innej speed metalowej kapeli, a mianowicie ABBATOIR. To właśnie z stamtąd przyszedł gitarzysta Juan Garcia, a także wokalista John Cyriss, który miał ideę odnośnie nowej kapeli, a mianowicie AGENT STEEL, który muzycznie gdzieś przemycał owe patenty z ABBATOIR, choć w muzyce nowo powstałego zespołu da się wychwycić pierwiastek thrash metalu. Co jednak przesądzało o charakterystycznym stylu AGENT STEEL to bez wątpienia pędzenie z szybkością światła, to zgrany duet gitarzystów Juan Garcia/ Kurt Colfelt, którzy grają szybko, ale i bardzo zaawansowanie technicznie i to oni dokonali tego, że album jest taki melodyjny, dynamiczny i taki przyjemny dla ucha. Słucha się tego z satysfakcją, okazując przy tym naturalne odruchy jak tupanie nogą w rytm utworów, czy tez kiwanie głową. Ciekawie zazębiają się te wyżej wymienione zalety i charakterystyczne elementy stylu AGENT STEEL z takimi jak kosmiczny klimat, z dynamiczną sekcją rytmiczną, która nie ukrywa swoich punkowych korzeni, no i do tego charyzmatyczny Cyriis i taki wokal nie sposób nie pamiętać. Ta lekkość wchodzenia w górne rejestry, ta swoboda śpiewania falsetem, a gdy trzeba to i umiejętność zadziornego pokrzykiwania, co czyni muzykę AGENT STEEL jeszcze bardziej urokliwą, jeszcze bardziej unikatową. Można rzec, że te cechy w połączeniu z równym i energicznym materiałem czyni debiut „Skleptic Apocalypse” z 1985 prawdziwym killerem, nie do złamania. Kompozycje zostały w taki sposób skomponowane i zaaranżowane że zadowoli to fanów melodyjnego grania, a także fanów mocniejszych dźwięków. Właściwie każdemu utworowi można przepisać te same cechy: solidność, niezwykła technika, melodyjność i przebojowość. Podoba mi się otwarcie w postaci „The Calling”, które przypomina mi filmy s-f z elementami horroru czyli choćby słynny „Alien”. Niezapomnianym utworem jest już wręcz kultowy „Agents of Steel” i tutaj już można w sposób najprostszy przekonać się co gra AGENT STEEL i w jaki sposób gra. Ta kompozycja jak dla mnie jest wręcz szalona, zarówno kiedy wsłuchuje się w wręcz power metalową solówkę, w prosty, aczkolwiek intrygujący motyw gitarowy, porywający refren, czy też obłędny wokal Johna. Ale John niczym kameleon zmienia sposób śpiewania i to słychać w „Taken By Force”, gdzie sięga wokalem bardzo dużych wysokości. Dalej mamy serię szybkich killerów czyli „Evil Eye/Evil Minds”, czy też melodyjny „Bleed for the Godz „ z takim wręcz koncertowym refrenem. Tak mimo jasno określonych granic, mimo bycia zespołem stawiając w pierwszych szeregach szybkość pozwala sobie na bardziej wyważony kawałek typu „Children Of the Sun”, gdzie jest więcej heavy metalowych patentów, gdzie jest bardziej spokojne tempo, ale mimo tych anomalii, kawałek pasuje stylistycznie do całości. Jednym z najlepszych utworów jakie słyszałem w stylistyce speed metalu i jednym z najlepszych utworów na tym albumie, które wyróżnia się oryginalnym riffem, niezwykłą melodyjnością i wyszukaną linią wokalną jest dla mnie bez wątpienia wywodzący się jeszcze z początków AGENT STEEL, a mianowicie „144,000 Gone”, który zadebiutował zespół na łamach pierwszego dema. Ten opis sprawdza się także do zamykającego album „Back To Reign” który też zdobi jakże melodyjny riff, do tego ta nieco punkowa sekcja rytmiczna. Reasumując jeden z tych albumów, które trzeba znać. Jeden z tych albumów, który mimo prawie trzydziestki na karku wciąż brzmi świeżo i śmiało można rzec że przetrwał próbę czasu i wciąż potrafi zachwycać, wciąż ma taką siłę przebicia, że potrafi przyciągnąć przed głośniki sporą liczbę słuchaczy i to jest kolejny jakże ważny atut tego albumu. „Master Of Metal, Agent Of Steel” Ocena: 9.5/10
Subskrybuj:
Posty (Atom)