niedziela, 15 stycznia 2012

IRON FIRE - Voyage Of Damned (2012)

Dwa lata , a w zasadzie trzy lata przyszło czekać fanom duńskiego IRON FIRE, który umiejętnie łączy heavy metal z power metalową przebojowością i dynamiką na nowy album. Jednak jest to dla mnie jeden z tych zespołów który ma cały czas huśtawkę poziomu artystycznego. Znakomity debiut, potem długo nic, potem „To The Grave”. Jak dla mnie IRON FIRE nie potrafi wykorzystać swojego potencjału i jak dla mnie marnuje się tam tylko znakomity wokalista jakim bez wątpienia jest Matin Steene. Ale wracając do nowego albumu. Tak zespół w końcu po kolejnym regularnym – dwu letnim odpoczynku wydaję 7 album zatytułowany „Voyage Of The Damned”. Znów zapadający w głowie tytuł, znów ładna okładka i znów ci sami muzycy. Rewolucji muzycznej nie ma, no chyba że wysuniemy tutaj argument użycia gdzieniegdzie klawiszy, które tylko irytują i zniekształcają nie które utwory i to niestety słychać choćby w „Enter Oblivion OJ-666” który mimo odpowiedniej dynamiki, motoryki, jest nijaki. Klawisze dyskotekowe sobie lecą, a ostry partie gitarowe sobie. Również nie podoba mi się tutaj silenie się na mrok, zwłaszcza w wokalu.  Kurcze to nie jest przecież death metal. Taki wstęp zwiastuje katastrofę, pytanie tylko jak ogromną i pytanie tylko ile będzie poszkodowanych i jak kosztowne będą straty. Wiarę w zespół i album przywraca „Taken” który jest jednym z nie wielu kawałków, które mają zadziorny i zapadający motyw, które charakteryzują się chwytliwym refrenem i ten utwór świetnie by się w pasował w konwencję „To The grave”. „Leviathan” brzmi ciekawie, a to ze względu na epicki wydźwięk, na podniosłe chórki i na nieco wyłamujące się tempo. Niby się wlecze to wszystko, ale odsłuch jest tutaj naprawdę przyjemny.  Cierpliwość i moje oczekiwania zgasły niczym świeca wraz z 6 minutową balladą „The Final Odyssey” która jest zbyt uboga, zbyt rozlazła, a szkoda bo był promyk nadziei. Tak samo fałszywy jak ta ballada jest również niby ostry „Ten Years In Space”, ale to silenie się jest jak dla mnie sztuczne. Wystarczy pod rasować brzmienie, podkręcić śruby gitarzystów i uwala. Jednak największa próba sił przed nami. Zmęczony umysł słuchacza kontra 10 minutowy kolos „Voyage of the Damned”, który znów oparty na jakiś podniosłych chórkach, na klawiszach i innych ozdobnikach. Tylko co z tego, skoro partie gitarowe są rozlazłe, bez wigoru, bez pazura i co gorsze bez wyrazu i charakteru.  Jedynie co mnie urzekło w tym utworze to miły refren, cała reszta jest drogą przez męki i jednym wielkim smęceniem. Mogło by się wydawać, że to ostatni przystanek naszej męczeńskiej podróży niestety nie. 'Wermaster Of Chaos” jest jakiś komercyjny, jest nieco łagodniejszy i chyba przez to bardziej zjadliwy aniżeli wcześniej podane kompozycje. Szok przeżyłem kiedy w końcu usłyszałem za sprawą „With Diffirent Eyes” jakiś zapadający motyw, jakąś przemyślaną linię melodyjną, bardziej urozmaiconą sekcję rytmiczną i w końcu usłyszałem to co chciałem usłyszeć. Niestety droga do tego utworu nie była łatwa. No i za sprawą tego utworu doszedłem do wniosku, że klawisze w przypadku IRON FIRE nie są takie złe, tylko muszą się znaleźć w odpowiednim momencie. Potem znów seria nijakich kompozycji i jeszcze warty wzmianki jest bez wątpienia „Realm of Madness”  z takim nieco ponurym klimatem i z melodyjną partią klawiszy. Ten utwór kończy męczeńską podróż i poza ładną okładką, bardzo dobrym brzmieniem i trzema utworami nie ma tutaj zbytnio co zwiedzać. Zespół zawsze mi się kojarzył z brakiem stabilności jeśli chodzi o poziom prezentowanej muzyki. I tak już chyba pozostanie, że raz wydadzą album godny uwagi, a raz gniot taki, że słuchacz się nie da. Ocena 3/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz