Ostatnio tak usiadłem sobie w fotelu i pomyślałem sobie posłuchałbym zadziornego, melodyjnego heavy metalu podlanego hard rockowy szaleństwem i przebojowością. Posłuchałbym sobie czegoś w stylu takich kapel jak KILLER,OZ, KROKUS, CITIES, czy tez MOTORHEAD i tak troszkę poszperał w największym źródle informacji czyli w internecie. I tak po kilku minutowej akcji poszukiwawczej trafiłem na szwedzki zespół BURN. Przemówił do mnie argument nazwy kapeli, który sugerował, że zespół potrafi podgrzać temperaturę. Przemówił do mnie też okres działania owej formacji, czyli początek lat 80, a także fakt wydania tylko jednej debiutanckiej płyty, zatytułowanej po prostu „Burn”. Zespół podobnie jak większość podobnie grających kapel opierał swój styl na dwóch ryczących gitarach, dynamicznej, czasami rozpędzonej sekcji rytmicznej no i na rasowym wokaliście który spełnia wszelkie wymogi stawiane takiej osobie. Umiejętność śpiewania w średnim rejestrze, bardziej zadziornie, stawiając przede wszystkim na moc to atut Tomasa Enklunda. Brzmienie jest typowe i niczym się nie wyróżniające od innych płyt heavy metalowych z tego okresu. Słuchając materiału, też ciężko przypisać jakieś bardziej unikatowe cechy. Trzeba jednak przyznać, że zespół nie miał pomysłu co do otwieracza bo „Gates Of Hell” początkowo nie robi większego wrażenia na słuchaczy. Średnie, nieco ospałe tempo, oklepany i banalny riff który jest zakorzeniony w tradycji niemieckiego heavy metalu. I najlepiej wypada w tym utworze łatwo wpadający w ucho refren. Zespół jednak szybko stara się zmazać złe wrażenie i daje nam na drugiej pozycji prawdziwą petardę w postaci „Get Lost” gdzie jest nutka rock'n rollowego szaleństwa znana z KILLER czy MOTORHEAD. Utwór wyróżnia się na tle innych a to za sprawą atrakcyjnie rozwiązanej linii melodyjnej i urozmaiconej sekcji solowej. Z kolei to w jaki sposób brzmią gitary w „Burn In Fire” początkowo nasuwa mi ACCEPT, jednak po kilku sekundach kiedy wkracza sekcja rytmiczna, kiedy słychać już całą strukturę i wokal to na myśl przychodzi IRON MAIDEN z okresu Paula Di Anno. Natomiast w „Make Her Mine” można bez problemu usłyszeć ukłon w stronę AC/DC czy też KROKUS. I ta forma BURN najmniej mi przypadła do gustu. Materiał jest naprawdę urozmaicony i „Fade Away” to kolejny dowód na to. Tym razem oddalamy się od heavy metalowego pędzenia, od hard rockowego szaleństwa w stronę nastrojowej ballady, gdzie wytworzono nieco ponury, ale wciągający klimat. Potem jest znowu seria kawałków które mają odnośniki do AC/DC, czy też KROKUS a więc „Living On The Highway”, czy też nieco ostrzejszy „Good Or Evil”. No i na koniec pozwolę sobie wyróżnić instrumentalny „Fata morgana”który jest dowodem, że zespół potrafi wy myśleć atrakcyjną melodię, potrafi czerpać z IRON MAIDEN ( patrz „Transylvania”) bez większych kompleksów. Całościowo słucha się to z wielką frajdą, bo jest urozmaicenie, jest kilka mocnych momentów jak choćby wspomniany wcześniej przeze mnie „Get Lost” a większych wpadek nie ma. Problem tego albumu tkwi w tym że jest to strasznie wtórne i ciężko tutaj pochwalić za coś autorskiego, nawet umiejętności muzyków też się kończą na etapie „dobre”. Brak tożsamości i brak siły przebicia doprowadziły zespół do upadku. Do dziś został po nich tylko ten jeden album. Ocena: 7/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz