piątek, 9 maja 2014

ZEPHANIAH - Stories From the Book of Metal (2008)



Bez dobrego gitarzysty i wokalisty ani rusz w power metalowym świecie. Tutaj nie wystarczy chęć, pomysł, trzeba wykazać się techniką, zaangażowanie, pracowitością, umiejętnością tworzenia dobrych i wartych zapamiętania melodii, utworów. Co ma do zaoferowania amerykański Zephaniah, który w roku 2008 wydał debiutancki album „Stories from the Book of Metal”?

Pewnie obstawiacie, że ten amerykański band idzie w ślady swoich rodaków i stawia na typowy amerykański power metal spod znaku Metal Church czy Jag panzer. Otóż nie, bliżej im do Cellador i Zephaniah nie ukrywa swoich zamiłowań do europejskiego power metalu. Słychać w ich muzyce coś z Hammerfall, Dragonforce, Gamma Ray czy Dragonhammer. Słabym ogniwem zespołu, który psuje ostateczny efekt debiutanckiego krążka jest niestety wokalista Logan. Nie śpiewa czysto ani nie wykazuje się techniką i jedynym jego atutem jest wyciąganie wyższych linii wokalnych. Zephaniah na szczęście tuszuje niedoskonałości i te wady w inny sposób. Wykorzystuje talent gitarzystów Tysona i Justina, którzy dają tutaj niezły popis power metalowej jazdy. Dawno nie byłem tak zachwycony partiami gitarowymi jeśli chodzi o ten gatunek. Niby nic nowego, ale brzmi to znakomicie i potrafi zaskoczyć. Dzieje się sporo bowiem muzycy nie grają w kółko jednego motywu i słychać tutaj szybsze kawałki jak i nieco spokojniejsze. Może okładka jest tandetna, może brzmienie niższych lotów, a wokalista irytujący momentami, ale dla materiału, dla tej zawartości i popisów gitarowych warto zajrzeć choć na chwilę do świata Zephaniah. „The Metal Prayer” może nieco brzmi jak amatorski symfoniczny metal, ale to tylko intro, które raczej nie przedstawia zespół w dobrym świetle. „Antietam” to jest właściwie otwarcie albumu. Jest szybko, energicznie i do przodu. Fani power metalu zapewne szybko pod łapią temat i ucieszy ich taki kawałek. W „Avenger of Souls” można poczuć moc gitar tej kapeli i to nie jest żadna tam amatorszczyzna tylko grania w stylu neoklasycznym. Z kolei  Deep Breath” słychać echa Queen i to również miły smaczek jaki pojawia się na płycie amerykanów. „Sword of The King” nieco przesiąknięty Iron Maiden „Fight for Love” to znakomite przykłady, że można stworzyć proste i zapadające w pamięci przeboje. „The Lone Warrior” to znów przepiękne granie na gitarze. Zachwyca ta lekkość, to urozmaicenie, to energia i przejścia między poszczególnymi motywami. Całość zamyka agresywniejszy „Flame of The Dragon”.

Zdaje sobie sprawę, że jest to płyta jakich wiele ostatnim czasy. Nie mają znakomitego wokalisty, ani wyjątkowego stylu, ale brzmią znakomicie. Jest to power metal pełną gębą, z szybkimi gitarami, rozpędzoną sekcją rytmiczną i sporą dawką atrakcyjnych melodii. Ich zaangażowanie, lekkość, radość z grania sprawia, że płyta mimo swoich wad wypada znakomicie. To pozycja skierowana do smakoszy ciekawych popisów gitarowych i bardziej złożonych solówek. Czysty power metal w tradycyjnym wydaniu.

Ocena: 8/10

NIGHTMARE - The Aftermath (2014)



Niektóre zespoły bez względu czy jest dobrze z ich muzyką czy źle nie zmieniają swojego stylu, nie stają się innym zespołem i do końca pozostają wierni swoim priorytetom . Tak też jest z francuskim Nightmare. Nieważne, że „The Burden of God” z roku 2012 był słabym i nudnym albumem, nie ważne że „Resurection” nie był przebojowy, ważne jest to że mimo złych momentów Nightmare dalej brzmi jak Nightmare.  Może to jest dobry znak, ale czy w świetle ostatnich płyt i stopniowego wypalania się kapeli to jest dobre rozwiązanie? „The aftermath” to nowe dzieło zespołu, które udziela odpowiedzi na to pytanie.
Od samego początku byłem chłodno nastawiony co do tego krążka. Nightmare nie dostarcza już takiej radości jak kiedyś i nie stać ich na takie dzieła jak „The Dominion Gate”. Ostatnie albumy to potwierdzały i to nie była kwestia agresji czy mocy. W tym francuzi zawsze byli dobrze i nie muszą tutaj niczego zmieniać. Problem tkwi niestety w pomysłach i w aranżacjach. Melodie takie na jedno kopyto i w dodatku nie mają przebojowego charakteru, co od razu dyskwalifikuje dany utwór w rywalizacji o tytuł hitu roku. To z kolei determinuje kolejną wadę, a mianowicie płyta szybko nudzi się i nie zapada w pamięci. Niestety „The Aftermath” nie odmienia losu francuskiej ekipy. Nie pomógł nawet nowy gitarzysta Matt, który niczego nowego nie wnosi do muzyki zespołu. Oczywiście bezkonkurencyjny jest tutaj Jo Amore, który brzmi jak Ronnie James Dio i takich wokalistów o takiej barwie za dużo nie ma. Świetnie spisuje się w mocniejszych, agresywniejszych kompozycjach, które mają porwać słuchacza, szkoda tylko że tło zostaje daleko w tyle. Pomówmy o mocnych stronach nowego albumu. Standardowo soczyste brzmienie należy wyróżnić i sekcję rytmiczną. Jeśli chodzi o sferę kompozycyjną to też można bez problemu wyłapać kilka godnych uwagi momentów. Jednym z nich jest „Bringers of No Mans Land” i to jest dobrze podany heavy/power metal w nieco nowocześniej formie. Jeden z najciekawszych utworów Nightmare ostatniej dekady. Nieco Iced Earth wdziera się w  Forbidden tribe”. Jest agresja, jest moc, klimatyczny refren i trzeba przyznać, że start jest bardzo obiecujący. Bardziej przemawia do mnie energicznie granie, ocierające się o thrash metal. „Necromancer” dobrze oddaje ten charakter i jest to kolejny mocny utwór na płycie. Czar pryska wraz z „Invoking Demons” który jest bezbarwny i przekombinowany. Ciekawy refren można uświadczyć w „I am Immortal” , ale tutaj też czegoś brakuje. Do udanych kompozycji śmiało można zaliczyć „Ghost in the Mirror”, który brzmi nieco jak utwór Primal Fear.  Słychać przez cały album tą agresję, zadziorność, moc, ale mimo to czuć niedosyt, czuć że czegoś brakuje. Ano tak, ciekawych pomysłów, czegoś innego niż to co zaprezentował choćby Helstar na nowym albumie. Ta płyta bardzo podobnie brzmi.

Nightmare troszkę odrobił straty nowym albumem, ale i tak jeszcze nie powrócili do swojej wysokiej formy. Może to jest ten czas aby coś zmienić w swoim stylu, charakterze? Niby jest to dalej Nightmare jaki znamy, ale za jaką cenę. „The Aftermath” to płyta na daną chwilę, ale za parę miesięcy mało kto będzie o nich pamiętał.

Ocena: 6.5/10

AZORIA - Seasons Change (2014)

Azoria to zespół założony na początku roku 2013 przez Aleksandra Oriza, który znany jest fanom melodyjnego heavy/power metalu z ostatniego krążka Reinxeed „ A New World”. Teraz ma zamiar zwojować świat z swoim zespołem i debiutanckim albumem zatytułowanym „Seasons Change”. Dla niektórych może to być drugi Reinxeed, zwłaszcza że skład uzupełnia basista Chris David i gitarzysta Simon Jonsson, który dawał koncerty ze szwedzkim Reinxeed. Muzycznie „Seasons Change” przypomina projekt Avantasia, Helloween, Edguy czy np. Helloween.

Oczywiście słuchając muzyki Azoria można poczuć klimat Reinxeed. Słodkie melodie, power metal pełną parą, melodyjność i nacisk na chwytliwość. Z tym, że poziom kompozycji tutaj jest znacznie wyższy. Otwieracz „Just Like The Phoenix” mógłby śmiało zdobić album Reinxeed i nawet wokalista Reinxeed Tommy umożliwia że ta myśl jest czymś więcej. Nawet wolniejszy „Inside My Heart” też brzmi dość dobrze i tutaj znowu Tommy odgrywa swoją rolę. Jego wokal wypada na tym krążku wyjątkowo atrakcyjnie. Dwa pierwsze kawałki przypominają dobitnie twórczość Sonata Arctica czy Stratovarius i gdzieś tam poniekąd Reinxeed. Aleksander jest tutaj mózgiem całej operacji i właściwie słychać to jaką rolę odgrywa na krążku. Jego melodyjne partie są wszędobylskie. „Seasons Change” ukazuje jego talent w pełni i tak powinno się grać power metal zakorzeniony w twórczości takich tuz jak Sonata Arctica, Helloween czy Stratovarius. Tak więc na wstępie można dostrzec atuty tej płyty, które czynią ją znacznie ciekawszym wydawnictwem niż ostatni album Reinxeed. Melodie są bardziej trafione, bardziej przemyślane i atrakcyjnie dla potencjalnego fana melodyjnego grania. Mike Anderrson z Full Force przyczynił się do tego, że nie zabrakło na płycie progresywnego charakteru. Słychać to właśnie w „Prophecy” i „To The Land Of Glory” w których użyczył swojego głosu. Nie zabrakło tutaj też kobiecego głosu i tutaj Matilda Eriksson radzi sobie całkiem dobrze w „When You Sleep”. Ot co taki lekki, melodyjny nieco rockowy kawałek, który pokazuje bardziej przebojowe oblicze zespołu Arizona. W dalszej części śpiewa już Mike Gunnardo i jest to utwór „I Love it loud”. Bardzo energiczna kompozycja, która należy do najmocniejszych pozycji na płycie. No jest jeszcze Snowy Shaw, który w takim „Starlight” czy „Peace of Mind” stara się nadać nieco nowoczesnego wydźwięku utworom co wychodzi dość korzystnie dla Azoria.

Może nie jest to najlepszy album tego roku, może nie obyło się bez wpadek i pewnych nie dopracowań, ale jako całość debiutancki album Azoria wypada całkiem dobrze. Mamy solidne kompozycje, ciekawych gości i sporo ciekawych melodii, na które warto zwrócić uwagę. Dla fanów Reinxeed pozycja obowiązkowa. Zwłaszcza, że brzmi to o wiele lepiej niż ostatnie dokonania szwedzkiej formacji Reinxeed.

Ocena: 6/10

środa, 7 maja 2014

GUS G - I am The Fire (2014)

Nikomu nie trzeba przedstawiać gitarzystę Gus G. bardzo uzdolniony grecki gitarzysta, który dał się poznać jako znakomity instrumentalista i kompozytor. Znany jest przede wszystkim z Firewind czy też ostatniej płyty Ozziego Osbourne'a. Ostatnie lata to raczej zastój dla twórczości tego gitarzysty. Ostatnie płyty macierzystej kapeli wiały nudą i brakiem pomysłów. Pojawiła się jednak nadzieja w postaci solowego albumu zatytułowanego „I am The Fire”, a przynajmniej tak się wydawało po kawałku promującym.

Nie pierwszy raz Gus G ucieka do takiego rozwiązania. Już raz wydał płytę pod swoim szyldem, z tym że tamta płyta by czystym popisem gitarowych umiejętności. Nowy album z kolei jest innym wydawnictwem. Mamy tutaj sporo gości, którzy użyczają swoich głosów, ale to nie jedyna różnica. Nie ma tutaj popisów umiejętności Gusa, jest za to zupełnie inna stylistyka. Tym razem więcej jest hard rocka, komercyjnego grania, do czego nie jestem przekonany. Im więcej się słucha tego krążka to można odnieść wrażenie że płyta została stworzona w pośpiechu, tak o dla zapchania terminów i spełnienie wymagań fanów i wytwórni. Muzycznie jest to klapa. „Dreamkeeper” czy „Summer Days” z Jeffem Scottem Soto brzmią rockowo ale są to stłumione dźwięki, papka różnych dźwięków, które nie zapadają w pamięci. Przydałoby się w tym graniu więcej luzu, melodyjności i pomysłowości. Nie wspomnę już o hitach, które powinny napędzać ten album. Lepiej wypadają kawałki bardziej metalowe. Taki „Redeption” przynajmniej ma pazur i dobrą rytmikę, co już znacznie lepiej się prezentuje niż miałki hard rock. Nie brakuje patentów z Firewind i najbardziej to słychać w takim agresywnym „Terrified”, który pokazuje co Gus potrafi. Nie można było w takim kierunku pójść? Więcej popisów ze strony Gusa? Więcej techniki i pomysłowości? Młodzież która kocha Evensance i takie tam ucieszy kawałek „Long way Down”, ale ja mam uczulenie na takie młodzieżowe granie. Teraz już wiem dlaczego płytę promował otwieracz w postaci „My will Be Done”. Bo to o dziwo najlepszy kawałek, który pokazuje że można połączyć heavy metal z hard rockiem, że można grać melodyjnie. Jedyny hit, który zasługuje na uwagę. Gdyby było więcej takiego grania i więcej przebojowości w takim stylu to kto wie. Gwiazdą tej płyty jest nie tyle Gus G co Matts Leven. Wokalista znany choćby z Theriona daje tutaj znakomity popis swoich umiejętności i z miłą chęcią widziałbym go w roli frontmana Firewind. Ale cóż jest jak jest.

Miało być hard rockowo, miał być mocny album z hitami godnymi zapamiętania, a zamiast tego jest nudny i smętny materiał. Nie równy i zapchany nieciekawymi kompozycjami, które niczym nie przyciągają uwagi. Goście i renoma Gus G to trochę za mało. Zniesmaczenia nie zmywa nawet ciekawa okładka i soczyste brzmienie. Z każdym albumem Gus G jeszcze bardziej się pogrąża i aż strach pomyśleć jaki będzie nowy album Firewind. Ale to w niedalekiej przyszłości, bo póki co mamy koszmarka w postaci „i am the fire”.

Ocena: 3/10

wtorek, 6 maja 2014

BATTLEROAR - Blood of Legends (2014)

14 lat na scenie, 4 albumy, 6 lat oczekiwania na nowe wydawnictwo i to nie są korzystne statystyki jeśli chodzi o grecki zespół o nazwie Battleroar. Dotychczas ta formacja nie zawodziła i nagrywała solidny epicki heavy metal z domieszką power metalu. Wielu z słuchaczy widziało w nich drugi Manilla Road, Virgin Steele czy też Sacred Steel, a takie skojarzenia zawsze dobrze wywierają pozytywny wpływ na całokształt zespołu i na poziom prezentowanej muzyki. Po 6 latach milczenia grecki Battleroard powraca i choć jest to już nieco inny zespół to wciąż starają się pokazać, że trzeba liczyć się z nimi jeśli chodzi o epicki heavy metal i właśnie świadectwem tego jest nowy album zatytułowany „Blood of Legends”.

Odległy czas między albumami zrobił jednak swoje i gdzieś uleciała moc tego zespołu, gdzieś uleciała pomysłowość i umiejętność kreowania prawdziwych hitów. Swoje też zrobiła roszada w składzie. Pojawił się wokalista Sacred Steel Gerrit Mutz, który śpiewa w swoim stylu i Battleroar brzmi jeszcze bardziej analogicznie jak Sacred Steel. Pojawia się też nowy basista Stavros i gitarzysta Antreas, ale ich wpływ na wydźwięk płyty jest jakby mniejszy. Co ciekawe zespół dalej korzysta z podobnych rozwiązań i w dalszym ciągu słychać epicki klimat, budowanie napięcia za pomocą rozbudowania, różnych smaczków, jest sporo bojowych motywów i jest w tym coś z rycerskiego metalu. Nie uświadczymy zmiany stylistyki co jest sporym plusem, ale problem tkwi nie tyle w zmianach, co w spadku jakości granej muzyki przez Battleroar. Uświadczymy piękny klimat i bogate aranżacje jak choćby ta w „Relentless Waves”. Nadzieję na bardzo mocny album daje energiczny „The Swords are Drawn”, który zabiera nas na wycieczkę po latach 80. Sporo w tym Judas Priest, czy innych klasycznych kapel. Niestety, ale są też momenty w których zespół popada w rutynę, monotonność i zmęczenie materiału. Wady same przemawiają przez średniej klasy „Blood of Legends”. Jeśli chodzi o rozbudowane kompozycje to z pewnością na uwagę zasługuje żywszy „Immortal Chariot” i przydałoby się więcej tak energicznych utworów. Z kolei pod względem klimatu wyróżnia się „Valkiries Above Us”. Mamy też marszowego „Exile Eternal”, który też dobrze się prezentuje.

Fani wykazali się cierpliwości, a Battleroar wolą walki, jednak nie to tutaj oceniamy, lecz muzykę jak zespół stworzył na przestrzeni 6 lat. Ta niestety tutaj jest pełna niedociągnięć i dopracowań. Jest epickość, jest soczyste, dopieszczone brzmienie, kilka ciekawych melodii i pomysłowych aranżacji. Jednak za brakło tutaj mocnego kopa, zadziorności, zaskoczenia, a przede wszystkim zapadających w pamięci utworów, które pojawiały się na poprzednich wydawnictwach. Niby tak mało, a jednak tak dużo. Spodziewałem się czegoś bardziej w stylu „The Swords are drawn” i czegoś na poziomie choćby „Age of Chaos”


Ocena: 5.5/10

poniedziałek, 5 maja 2014

MADE OF HATE - Out of Hate (2014)

Jeśli chodzi o nasz rodzimy Made Of Hate to jestem na tak, zarówno jeśli chodzi o „Bullet in your Head” jak i „Pathogen”. Choć minęło trochę czasu od premiery tych płyt, to jednak miło wspominam mieszankę nowoczesnego metalu z melodyjnym death metalem w polskim wykonaniu. Ostatnie 4 laty to okres milczenia ze strony zespołu, ale teraz o dziwo zespół przerywa ciszę za sprawą nowego albumu „Out of Hate”. Kilka zmian w Made of Hate, pytanie jak to odbiło się na ich muzyce?

W szeregach Made of Hate pojawiła się basistka Marlena Rutkowska, a sam zespół zmienił wytwórnię płytową z Afm Records na rodzimą Fonografikę. Poprzednie albumy charakteryzowały się udaną mieszanką agresji i melodyjności, zaś sam materiał wypchany był hitami, które mogły porwać każdego kto choć trochę lubi nowoczesnego metalu, melodyjnego death metalu i thrash metalu. Stylistycznie Made of Hate dalej trzyma się tych ram, z tym że zabrakło na „Out of Hate” takiego zapału i pomysłowości, przez co płyta nie robi takiego wrażenia jak dwa poprzednie. Ciężko może tutaj wyróżnić jakiś jeden wyjątkowy utwór, ale z pewnością nie można tutaj zmieszać muzyki Made of Hate z błotem. Jest to niższej jakości materiał, ale to wciąż kawał solidnego metalu w nowoczesnej oprawie. Słychać od pierwszych dźwięków, że Made of Hate napędza właściwie dwóch muzyków, a mianowicie gitarzysta Michał Kostrzyński i wokalista Radek Porlolniczak. To oni tworzą ten zespół i to oni nadają mu charakter. Radek swoim agresywnym wokalem sprawia, że płyta nasuwa nam klimaty melodyjnego death metalu czy thrash metalu, zaś Michał jest odpowiedzialny za melodyjny aspekt płyty i za jej urozmaicenie. Zaczyna się od mocnego uderzenia w postaci „Off The Grid” i jest to kompozycja na miarę tych z „Pathogen”. Stonowany „Me Myself” przybliża nam klimaty heavy metalu, zaś „Broken Man” ma sporo cech z thrash metalowej kompozycji. Made of Hate radzi sobie nawet z bardziej nowoczesnym graniem czego dowodzi w „Torn”. Podobać może się bardziej hard rockowy „Here and Now”. Najlepiej zespół wypada w ostrzejszych kawałkach i jednym z takich przebłysków na płycie jest „Wrath”. Wdziera się czasami w to wszystko chaos i taki nieład słychać w zamykającym „Origin”.


To już nie ta sama kapela co za czasów „Bullet in your Head” czy „Pathogen”. Made of Hate już nie zachwyca swoją melodyjnością i pomysłowością. Z tamtych lat została agresja i stylistyka. Nie jest może to arcydzieło, ani najlepsze polskie wydawnictwo ostatnich lat, ale jest to kawał solidnego grania w nowoczesnej oprawie. Miło, że przypomnieli o sobie po 4 latach. Czekamy na kolejne wydawnictwa, w oczekiwaniu na drugi „Bullet in Your Head” czy „Pathogen”.

Ocena: 5.5/10

ANCILLOTTI - The Chain Goes On (2014)

A co powiecie na włoski heavy metal zakorzeniony w latach 80 i NWOBHM? Nie macie dość kolejnych zespołów, które starają być jak ich idole pokroju Iron Maiden, Krokus, czy Judas Priest? A może po prostu ostatnie wypieki White Wizzard czy Skull Fist nie do końca was przekonały? Co by was nie motywowało i tak rozwiązaniem jest debiutancki album Ancillotti zatytułowany „The Chain goes on”.

Już patrząc na tą klimatyczną i kolorystyczną okładkę tak naprawdę wiemy z czym mamy do czynienia. Choć na początku pojawia się zwątpienie czy to faktycznie płyta wydana w tym roku. Wszystko wskazywałoby na lata 80, jednak Ancillotti to stosunkowa młoda formacja założona w 2009 roku z inicjatywy braci Ancillottich i syna Bida Ancillottiego czyli Briana. Skład uzupełnia gitarzysta Luciano Toscani. Muzyka jest prosta i przejrzysta. Jest to czysty heavy metal z domieszką hard rocka i NWOBHM, a wszystko utrzymane w klimatach heavy metalu lat 80. Słychać wpływy Judas Priest, Iron Maiden czy Krokus i choć jest to wtórne i przewidywalne granie, to jednak miło się tego słucha. Solidność, melodyjność widać robi swoje. Bud jako wokalista brzmi przyzwoicie, choć nie jest to ani techniczne ani charyzmatyczne śpiewanie. Do tego brakuje mi tutaj porządnego pazura i agresji. Troszkę lepiej wypada gitarzysta Luciano, aczkolwiek nie jest on drugim Kk Downingiem czy Glenem Tiptonem. Słychać pewne nie dociągnięcia i słabsze momenty. Jednym z nich jest „I dont Wanna Know”. Również otwierający „Bang Your head” jak na współczesne czasy brzmi nieco komicznie i tandetnie, ale gdzieś to ma swój urok. Uwagę przykuwają takie kompozycje jak „Cyberland” czy „Monkey” gdzie zespół przyspiesza tempo i stara się nam przypomnieć stare czasy Judas Priest. Ale klasa i poziom nie ten. Nie brakuje hard rockowych kompozycji i tutaj znakomicie się sprawdza „Legacy of Rock” czy „Liar”. Zespół nie radzi sobie w wolniejszych kompozycjach i tutaj pokazuje wszelkie wady „Sunrise”, zaś „Warrior” to jeden z tych ciekawszych utworów, który z kolei przedstawia przebojowe oblicze włoskiej formacji.


Solidny album i tak właściwie można podsumować to wydawnictwo włoskiej formacji. Jest sporo niedociągnięć i zbędnych momentów, ale płyta jest nawet miła w odsłuchu. To że nie pozostaje za wiele w głowie i że brakuje godnych za pamiętania killerów to już inna sprawa. Płyta na jeden raz.

Ocena: 5/10

SABATON - Heroes (2014)

Odstawmy na bok ocenianie szwedzkiego Sabaton przez wzgląd na ordery przyznawane im przez naszych polityków, zostawmy na chwilę ich powiązania z Polską i podlizywanie się naszemu krajowi, pomińmy krytykowanie ich słodkości czy innych aspektów, które uczyniły Sabaton gwiazdę. Skupmy się na tym, że rok 2014 to dzień sądu dla Sabaton. Po tym jak zespół opuściło 4 kluczowych muzyków i założyli Civil War, Joakim i Par pozostali i dalej grają jako Sabaton. Pozyskali nowych ludzi i nagrali „Hereos”, który jest dla nich prawdziwym sprawdzianem. Czy rzeczywiście bohatersko wybrnęli z tej trudnej sytuacji? Czy mogą się pochwalić, że udało im się nagrać równie dobry album co za czasów, gdy Sabaton był w oryginalnym składzie? Czy „Hereos” może konkurować z debiutanckim albumem Civil War? Poszukajmy odpowiedzi na te pytanie.

Co ciekawe mimo tych drastycznych zmian, to wciąż jest znany nam wszystkim Sabaton. Jedni chcieli zmian, chcieli czegoś nowego, drudzy zaś marzyli o kolejny „Primo Victoria” czy „Art Of War” i raczej ci drudzy będą zadowoleni, bowiem Sabaton pozostał wierny swojemu stylowi. Dalej jest to mieszanka heavy i power metalu, dalej klawisze odgrywają kluczową rolę podobnie zresztą jak charakterystyczny wokal Joakima. Słodki charakter w melodiach pozostał i to jest w sumie ich znak rozpoznawczy. Choć odeszło 4 muzyków, to nie słychać żeby przedłożyło się to na zmianę stylu. Sabaton dalej stara się dostarczać nam szybkich i melodyjnych kawałków. Jasne, że podczas słuchania można mieć Dejavu, że to już się słyszało gdzieś wcześniej na poprzednich albumach, ale to nic nowego jeśli chodzi o Sabaton. Zmiana składu to była nadzieja na powiew świeżości i podniesienie poziomu muzycznego po słabym „Carolus Rex”, której na „Heroes” nie ma. Płyty Sabaton cechowały się chwytliwością i przebojowością, wystarczy wspomnieć „Coat of Arms” czy „Art of War”. Ciekawe popisy gitarowe też gdzieś uleciały i zamiast tego mamy średnich lotów heavy/power metal. Nic nie zdradza energiczny otwieracz w postaci „Night Witches”, bowiem jest to mocny utwór nawiązujący do „Art of War”. Chciałoby się usłyszeć więcej takich kawałków, niestety im dalej się zagłębimy, tym bardziej uświadczymy wady tego wydawnictwa. „No Bullets Fly” miał przypomnieć trochę muzykę Bloodbound, jednak nie przekonało mnie takie rozwiązanie. Tutaj Sabaton udaje się w łagodniejsze rejony, ale ciekawe jest to, że refren nie rusza w żaden sposób. To nie jest typowe dla Sabatonu. Czy tylko mi się już przejadły te utwory o naszym kraju? Sabaton chyba nie mógł sobie odpuścić i tym razem mamy „Inmate 4859” i Witoldzie Pileckim, który był organizatorem ruchu oporu w Auschwitz i dokonał wiele innych ważnych rzeczy i miło że Sabaton wspomina o nim. Jednak szkoda, że przez to znów Polacy przez to będą lubić Sabaton, przez to że tworzą utwory związane z Polską historią, przez to nie patrząc na to co grają i jak grają. Akurat „Inmate 4859” jest mało wyrazisty i niezbyt zapadający w pamięci. To już nie nie taki hit jak „Uprising” czy „40:1”. Sabaton nawet próbuje swoich sił w balladzie i niestety „The Ballad of Bullet” nie pasuje do formuły Sabaton, poza tym sam motyw też niczym specjalnym się nie wyróżnia. Materiał choć krótki i treściwy, to jednak nie zapada w pamięci i potrafi nieco zanudzić swoją formą wykonania. Joakim dwoi się i troi żeby album dobrze brzmiał i miał moc, ale nie jest w stanie odwrócić uwagi od słabych kompozycji, które nie potrafią nas niczym zaskoczyć czy zachwycić. Sabaton to jednak marka, która zawsze dostarcza solidne, soczyste brzmienie i ciekawe okładki i tym razem też tak jest. Gorzej z utworami, ale z tej dostępnej 10 utworów też można wyróżnić kilka ciekawych kawałków. „Smoking Snakes” to jeden z tych ciekawszych momentów na płycie i nawet refren jest taki typowy dla Sabaton. To jest właśnie ich styl jaki kocham. „Resist And Bite” wyróżnia się ciekawą grą gitarzystów i ostrzejszym wydźwiękiem, za co też go uwielbiam. Hannes Van Dahl to bardzo dobry perkusista i udowadnia to w szybszym „Soldier of 3 Armies”. Wiecie co jest najciekawsze? Najlepszym kawałkiem okazał się wyśmiewany przez nie których singiel promujący o nazwie „To Hell and Back”. To jest prawdziwy przebój i Sabaton w najlepszym wydaniu. Utwór zapada w pamięci dzięki chwytliwemu refrenowi i folkowemu motywowi. Niby stary Sabaton, ale taki odświeżony i w nieco innej formie. Szkoda, że cały album nie jest właśnie taki jak ten utwór.

Z tym albumem wielu wiązało nadzieje na wielki album, na odświeżenie formuły Sabaton, na pozostawienie komercji i nagranie w czegoś równie mocnego co „Primo Victoria” czy „Attero Dominatus”. Niestety tylko singiel „To Hell and Back” spełnił poniekąd składane nadzieje. „Hereos” jest niespójnym i mało zaskakującym albumem. 4 czy 5 utworów, które przykuwają uwagę to za mało, zwłaszcza jak na zespół takiej rangi jak Sabaton. Niestety przegrali bitwę z Civil War, ale wojna się jeszcze nie skończyła i kto wie może jeszcze Sabaton wyjdzie z tego pojedynku bohatersko. Jednak ten czas jeszcze nie nastał, zwłaszcza kiedy Sabaton chyba za bardzo skupia się na komercyjnym sukcesie, aniżeli takim osiągniętym dzięki znakomitej muzyce. Co ja tam wiem, album Sabaton pewnie znowu zawróci polakom w głowie i doprowadzi do szału, który pozwoli zlekceważyć znacznie ciekawsze albumy w kategorii heavy/power metal.

Ocena: 5/10

sobota, 3 maja 2014

DAWN OF DESTINY - F.e.a.r (2014)

Po dwóch latach czekania niemiecki Dawn of Destiny powraca z nowym albumem zatytułowanym „F.E.A.R”. Tak więc fani takich zespołów jak Vision of Atlantis, Within Temptation czy Nightwish mogą zacierać ręce. Ta niemiecka formacja bowiem gra melodyjny power metal, w którym nie brakuje symfonicznych motywów. Do tego za sitkiem mamy wokalistkę Jeanette Sherff, która jeszcze bardziej nam przybliża twórczość wspomnianych wcześniej zespołów. Ale jak to przedkada się na jakość nowego krążka?

Z pewnością pozwoli pozyskać jak najwięcej słuchaczy i z pewnością nie jeden sięgnie, żeby poszukać czegoś na miarę wspomnianych kapel, jednak Dawn Of Destiny to nie ta sama liga. Nie ma tutaj też takiego nacisku na symfoniczność i podniosłość. Ale pojawia się coś z rocka progresywnego, coś z alternatywnego, jest heavy metal i power metal. A wszystko gdzieś osadzone w klimatach symfonicznych. Troszkę wkrada się komercyjność co słychać w takich kawałkach jak „Innonce Killed” czy „To Live is to Suffer”. Ten pierwszy utwór to jeden z ciekawszych akurat. Wszystko za sprawą ciekawego motywu i pomysłowego rozwiązania. Są skrzypce i ciekawy klimat. Czasami zespół przesadza z ciężarem i nowoczesnością i to przeszkadza choćby w takim „ Waiting For The Sign”. Nawet dobrze wypada „End this nightmare”, ale brakuje tutaj nieco więcej agresji i energii. Jednym z mocniejszych kawałków na płycie jest bez wątpienia „Rising Angel” czy „Finally” i może tak powinien brzmieć cały album? Jest sporo niedociągnięć i zbędnych motywów i nawet długi „One last Time” pokazuje że nie wszystko wyszło tak jak powinno. Co przykuwa uwagę to dwaj gości czyli Mats Leven i Jon Oliva. Nie można też pominąć faktu, że album jest koncept albumem opowiadającym historię młodej dziewczyny, która w wyniku wypadku spowodowanego przez własną mamę siedzi na wózku.

Ciekawa historia, ciekawy pomysł na koncept album i właściwie może i był potencjał na ciekawy album ale został zmarnowany. Za dużo kombinowania, za dużo motywów i za mało konkretów. Brakuje równego i przebojowego materiału, rozbudowanych i godnych uwagi solówek. Zabrakło tego „czegoś”. Może innym razem się uda?

Ocena: 4/10

czwartek, 1 maja 2014

XANDRIA - Sacrificium (2014)

Niemiecki zespół Xandria grający symfoniczny heavy/power metal od zawsze żył w cieniu Nightwish, After Forever, Visions of Atlantis czy Epica i nic dziwnego bowiem od samego początku wielu postrzegało ich jako rzemieślniczy zespół, który gra bo gra, ale bez większego wkładu energii i większego rezultatu. Tak o to od 1997 roku kapela nagrywała kolejne albumy, które nie wzbudzały większego zainteresowania, a ni nie osiągały wyników, ale rok 2014 pokazał że nawet takie kapele jak Xandria mogą nas zaskoczyć i wyrwać się z klątwy nagrywania średniej klasy albumów. „Sacrificium” to najnowsze dzieło niemieckiej formacji i dowód na to, że to jest czas na zmiany w tym zespole.

Na przestrzeni lat Xandria wypracowała styl, który bazował na patentach zaczerpniętych od takich formacji jak Nightwish czy Epica, ale problem nie była tyle wtórność, co jakość i sposób podania znanych nam patentów. Xandria robiła to nierozważnie, nieco chaotycznie, przez co ich muzyka zawsze była średnich lotów, a albumu wręcz nie zauważalne. Co się zmieniło po tylu latach? Pojawiła się nowa wokalistka Dianne i basista Steven, którzy wnieśli sporo świeżości, ale to nie wszystko. Zespół w końcu wziął się w garść i wyciągnął wnioski. Postawił na ciekawe pomysły, na klimat, na podniosłość i bardziej dojrzałe aranżacje, to zaprocentowało i dało w efekcie najciekawszy album tej formacji. Nie ma może drastycznych zmian, bo w końcu dalej jest to symfoniczny metal z domieszką power metalu utrzymane w konwencji kapel jak Nightwish czy Epica, ale słychać że jest to ciekawsze niż cała dyskografia Xandria. Płytę otwiera „Sacrificium” i tutaj słychać filmowe aranżacje i powolne budowanie napięcia. Może nie wszystko na początku zachwyca, ale z czasem słychać agresywny riff, szybkie tempo i podniosłe chórki. Brzmi to soczyście i dobrze się prezentuje na tle konkurencji, która jest w tym roku bardzo silna. Wokalista Danne radzi sobie w roli wokalistki i ma charyzmę i predyspozycje, co sprawia że jest mocnym punktem muzyki Xandria. Można ponarzekać, że gitarzyści Marco i Philip nie popisują się tutaj niczym specjalnym, a ich partie są takie pospolite, ale nie brakuje w tym drapieżności czy solidności. Wszelkie nie doskonałości zakrywają symfoniczne ozdobniki. Nie jest to najlepszy kolos jaki słyszałem w swoim życiu, ale nie jest też taki straszny jak mogłoby się wydawać. W pamięci zapada główny motyw „Dreamkeeper” choć utwór jest bardziej komercyjny niż metalowy. „Stardust” to przykład, że Xandria wie co to power metal i jak go zagrać na bardzo dobrym poziomie. Kto lubi szybki symfoniczny power metal powinien się zachwycić „Betrayer” czy melodyjnym „Little Red Relish”. Przypominają się pierwsze albumu Nightwish co akurat jest pozytywnym odczuciem. Nawet spokojniejszy „Come With Me” robi dobre wrażenie i może się podobać za sprawą melodyjnego charakteru i pomysłowego motywu. Marszowy „Temple of Hate” to kolejny kluczowy kawałek na tym albumie i dowód na to że Xandria rozwinął skrzydła.

Może znajdzie się kilka nie dociągnięć jak choćby kilka nie potrzebnych zwolnień i komercyjnych wtrąceń, ale mimo to album wypada bardzo dobrze. Każdy kto lubi symfoniczny metal doceni nowe dzieło Xandria, zwłaszcza że to ich najciekawsze wydawnictwo i najbardziej dojrzałe. „Sarcificium” nie ma startu do nowego albumu Epica czy Ancient Bards, ale nie zmienia to faktu, że album jest wart uwagi.

Ocena: 7,5/10

EPICA - The Quantum Enigma (2014)

Jaka powinna być muzyka symfoniczna? Jak powinna brzmieć? Co powinna zawierać? Czy ma wzbudzać emocje czy ma tylko umilić czas? W jakim kierunku powinna podążać? W kierunku filmowego kreowania muzyki jak to przedstawił na swoim solowym albumie Toumas z Nightwish, czy może pójść w kierunku klasycznego symfonicznego power metalu jak to zaprezentował Ancient Bards? A może powinna być czymś świeżym i bardziej zaskakującym? Każdy z nas ma swoje wyobrażenia i wymagania jeśli chodzi o ten rodzaj muzyki. W tym roku było wiele ciekawych premier jeśli chodzi o symfoniczny metal. Dla wielu jednak rok 2014 to rok wyczekiwania na nowy album holenderskiej formacji Epica. Miałem wrażenie, że ta kapela się wypala i nie ma już nic ciekawego do zaoferowania. Jednak promocja „The Quantum Enigma” była głośna i można było odnieść wrażenie, że Epica wraca do metalu, że mają zamiar wydać coś niezwykłego i wyjątkowego. Wtedy jeszcze w to nie wierzyłem i byłem sceptyczny nastawiony. Jednak usłyszałem i uwierzyłem.

Epica to zespół, który często jest porównywany z Nightwish czy też nawet Kamelot i w sumie nic dziwnego. Z Kamelot Epica zawsze miała coś wspólnego, nawet nazwa zespołu została zaczerpnięta z tytułu albumu Kamelot. W muzyce Epica tez można doszukać się nawiązań do twórczości Kamelot, zaś symfoniczne aspekty i wokal Simone Simons przywołują na myśl Nightwish. Simone to uzdolniona wokalistka i jest to ta sama liga co Tarja Turnen i wie jak śpiewać podniośle, energicznie i z charyzmą. Co ciekawe jej talent z płyty na płytę się rozwijał i punktem kulminacyjnym bez wątpienia jest „The Quantum Enigma”. To jest wyjątkowy album tej zasłużonej formacji. Może nic nie muszą udowadniać, ale Nightwish powrócił na właściwie tory, więc czas żeby Epica przypomniała swoje najlepsze lata. Przez długi czas byłem zdania, że nie stać ten band na jakiś ciekawy album, który da do myślenia innym zespołom symfonicznym, który nieco wstrząsie całym tym gatunkiem. A jednak udało się i bez wątpienia „The Quantum Enigma” to najbardziej dojrzałe dzieło tej formacji i przemawia za tym wiele czynników. Simone Simons tutaj wspina się na wyżyny swoich umiejętności, gitarzysta Mark Jensen jest bardziej widoczny i jego harsh wokale nadają nutki death metalu i agresywniejszego grania. Ten album pokazuje, że właśnie można wymieszać kilka gatunków, że nie trzeba wiązać się stricte z jednym. Eksperyment ryzykowny, ale przyniósł zaskakujący dobry efekt. Na nowym albumie Epica usłyszymy symfoniczny metal, melodyjne metal, troszkę coś z death metalu, coś z progresywnego power metalu, coś z rocka, a nawet muzyki filmowej. Jest wszystko co trzeba i podane w odpowiedniej formie. Epica brzmi świeżo, zaskakuje pomysłowością i wyróżnia się na tle innych kapel, stawiając na nowoczesny wydźwięk, na obranie nieco innego charakteru i to musi się podobać. Zaczyna się patetycznie, wręcz filmowo, ale „Originem” to przykład jak można budować napięcie, jak można z mocnym uderzeniem zacząć album, a przecież to tylko 2 minutowe oratorium i popis klawiszy i symfonicznych ozdobników. Niektórzy z nas chcą tutaj usłyszeć nie tylko klawisze i symfoniczny metal, ale tez coś z prawdziwego heavy/power metalu. Agresywnych riffów, nowoczesnego brzmienia i szybszej sekcji rytmicznej nigdy za wiele i tutaj już „The Second Stone” jest skierowane do takich słuchaczy, bowiem jest to mocny i zadziorny kawałek. Tak Epica dawno nie grała i nigdy tak świeżo i pomysłowo. Mark i Issac tworzą tutaj znakomite gitarowe tło i symfoniczne elementy nie przyćmiły w żaden sposób tej współpracy. Riffy i solówki są wyraźne, soczyste, pełne energii i agresji. Płyta jest bardzo urozmaicona i ciężko tutaj wyszukać dwóch podobnych utworów, z podobną konstrukcją, ale płyta nie traci na tym w żaden sposób. Często przecież takie zabiegi kosztują zespół równy poziom jeśli chodzi o materiał, ale to nie tyczy się zespołu Epica. Więcej progresywności i popisów wokalnych Marka uświadczymy w bardziej power metalowym „The Essence of Silence”. Co może tutaj też podobać to dość nowoczesny wydźwięk utworu. Najcięższym utworem na płycie jest „Victims of Contingency”, który przedstawia nową wizję symfonicznego metalu. Zazwyczaj ten gatunek kojarzy się z podniosłością i bogatą aranżacją, jak również słabą siłą przebicia przez to że riffy rzadko kiedy są agresywne. Tutaj Epica łamie wszelkie zasady i w tym utworze pokazują jak może brzmieć nowoczesny symfoniczny metal. Może ktoś wynieść z tej lekcji jakieś wnioski? Oby tak, bo jest to przyszłość tego gatunku. Pierwszym dłuższym utworem na płycie jest „Sense Without Sanity - The Impervious Code „ ittuaj sporo się dzieje. Można pochwalić za power metalowe wtrącenia, za podniosłość, za filmowe kreowanie klimatu i napięcia. Jednak w dalszym ciągu jest to metalowy utwór, który może was porwać gitarową jazdą. W „Unchain Utopia” zespół zwalnia i pokazuje że można nawet stworzyć chwytliwy utwór bez większego zaangażowania gitar. Chórki odegrały tutaj kluczową rolę. Dałem się też porwać emocjonalnemu i wzruszającemu „The Fifth Guardian – Interlude”, choć to tylko podniosły instrumentalny przerywnik, w który Epica ukazuje swoje filmowe oblicze. Jeden z wolniejszych utworów na płycie i jeden z tych nie metalowych kompozycji, a mimo to ukazujące piękno i poziom jaki prezentuje Epica na tym wydawnictwie. Jak wspomniałem Epica w swojej muzyce nie ukrywa inspiracji Kamelot i takie słychać w złożonym „Chemical Insomnia”czy rozpędzonym „Reverence - Living in the Heart” . Poziom nie spada, nawet wtedy kiedy zespół stawia na komercyjność i bardziej rockowy wydźwięk. Wolniejszy w tym przypadku „Omen - The Ghoulish Malady” też prezentuje się okazale i nie przynosi kapeli wstydu. Ten utwór i tak kasuje większość co ten zespół stworzył na ostatnich dwóch albumach. Ballada „Canvas of Life” przyprawia o dreszcze i pokazuje piękno symfonicznego metalu. Można za pomocą pięknego głosu Simone, podniosłych chórków stworzyć coś wyjątkowego i wzruszającego. Mało która kapela może się tym pochwalić. W końcowej części mamy jeszcze agresywniejszy „Natural Corruption” i kolos w postaci „The Quantum Enigma - Kingdom of Heaven Part II” który jest takim podsumowaniem tego co działo się na tym albumie, a działo się sporo.

Bez względu czy na płycie pojawia się szybki czy wolny utwór to nie ma mowy o nudzie, o wdawanie się w rutynę i kopiowanie innych. Tutaj zespół Epica wykazał się odwagą i geniuszem. Nagrywali różne albumy, ale żaden nie brzmiał tak dojrzale, żaden nie wykazywał takiego progresu, ani nie był tak dopieszczony. Ostatnie wydawnictwa Epica sugerowały, że kapela się wypala i nie ma nic więcej do zaoferowania, a tutaj proszę nagrali album, który jest czymś więcej niż jednym z najlepszych albumów Epica, to jest przyszłość symfonicznego metalu i miałby nadzieję że będzie dla niektórych wstrząsem, który pobudzi do kreatywnego tworzenia muzyki. Brawo, jestem oczarowany „The Quantum Enigma”.

Ocena: 9.5/10

PORTRAIT - Crossroads (2014)

Jedni widzą w nich odkrycie muzyki heavy metalowej ostatniej dekady, zaś drudzy widzą w nich klon Mercyful Fate. Na przestrzeni 10 lat dali się poznać fanom heavy metalu jako zespół ambitny i bardzo pracowity. Zaimponowali tym, że nie bali się pójść ścieżką wydeptaną w latach 80 przez Mercyful Fate i że chcieli odświeżyć to zapomnianą przez nas formułę. Mroczny klimat, przybrudzone brzmienie, wokal o wysokim rejestrze i ostre, agresywne partie gitarowe, które są tak poukładane i dopasowane, że powstaje z tego bardziej złożona konstrukcja. Szwedzki band, który w tym roku nagrał jeden ze swoich najlepszych albumów udowadniając to jakim zespołem są i jaką muzykę prezentują. O kim mowa? Jasne, że o Portrait. Ta Szwedzka formacja powraca po 3 latach z znakomitym „Crossroads” i można tutaj mówić nawet o najbardziej heavy metalowym krążkiem roku 2014.

To było pewne, że prędzej czy później nagrają album perfekcyjny, bez skaz i to była właściwie kwestia czasu. Zespół już na debiucie pokazał, że mają potencjał, że wiedzą co chcą grać i jak to zaprezentować by wzbudzić ciekawość słuchacza. Dla jednych byli i pewnie dalej są klonem Mercyful Fate i może trudno się z tym nie zgodzić, w końcu słychać inspiracje tym właśnie zespołem. Nawet mroczne okładka w tym klimatyczna okładka „Crossroads” przypominają te z albumów Mercyful Fate czy płyt Kinga Diamonda. W muzyce też pełno powiązań i podobnych rozwiązań, ale zawsze też próbowali dać coś od siebie. Na „Crimen Laesae Majestatis Divinae” było można uświadczyć bardziej progresywne zacięcie, więcej złożonych kompozycji i tam zespół pokazał, że też im zależy na tym by udowodnić, że starają się nie tylko kontynuować to co zaczął Mercyful fate, ale też chcą dołożyć do tego stylu coś od siebie. Przede wszystkim jaka rzecz się rzuca gdy zestawi się te dwa zespoły, to że Mercyful Fate był agresywniejszy, miał mroczniejszy klimat i tematyka okultystyczna była mocno eksponowana. W przypadku Portrait można uświadczyć jakby bardziej melodyjne granie, momentami coś z progresywnego metalu, troszkę z doom metalu. Na „Crossroads” Portait właśnie dał jakby więcej z siebie i słychać że nie chcieli popaść w przeistoczenie w mało oryginalny zespół, będący kalką Mercyful fate. Wspólnym mianownikiem obu zespołów jest mroczna tematyka utworów, podobna konstrukcja utworów i budowanie riffów, lecz największym podobieństwem jest dobór wokali. Per znany z heavy metalowego Ovedrive w Portrait pokazał nie raz, że potrafi śpiewać jak King Diamond i nie ma problemu z śpiewaniem w takich wysokich rejestrach, a jak trzeba to potrafi wzbudzić grozę, ale można odnieść wrażenie, że Per jest bardziej technicznym wokalistą niż King. Tym osobom co jeszcze przeszkadzał zbyt długie trwanie kompozycje może ucieszyć fakt, że kapela tym razem postanowiła streścić się w krótszym czasie, co dało zwięzłe i treściwe utwory, bez wdawania się w jakieś dłużyzny. Większa dawka melodii i wszystko rozegrane tak, żeby jednak poczuć też że to jest Portrait, a nie Mercyful Fate. Krótkie intro „Liberation” buduje nastrój i wprowadza nas w album, jednak nie jest to jakaś kalka Mercyful Fate i można tutaj doszukać się różnych inspiracji. Dalej mamy znacznie dłuższy utwór w postaci „At The Ghost Gate” i tutaj tonacja i wydźwięk kompozycji nasuwa oczywiście Mercyful Fate. Jednak jak dobrze się w słuchamy to usłyszymy coś więcej, może nawet odrobina Black Sabbath czy Judas Priest. Ciekawa jest to kompozycja, bo pomimo swojego mrocznego klimatu i stonowanego tempa jest bardzo chwytliwa i zapadająca w pamięci. Takie utwory jak ten tutaj to właściwie znak rozpoznawczy Portrait. Kto jak kto, ale oni potrafią stworzyć intrygujący i pomysłowy długi kawałek. Gdy usłyszałem riff „We Were Not Alone” to od razu nasunął mi się okres NWOBHM. Lekkie granie utrzymane w klimatach heavy metalu i hard'n heavy. Trzeba przyznać, że David znakomicie odnalazł się w roli gitarzysty, a przecież od roku 2012 zaczął pełnić tą funkcję. To co wygrywa z Christianem jest godne podziwu i nie chodzi może tyle o oryginalność, co o pomysłowość, kunszt i melodyjność. Tak właśnie powinno się grać heavy metal. Portrait znakomicie się bawi i to słychać choćby w „In Time”. Jest to dynamiczny i energiczny utwór, w którym zespół pokazuje że nie tylko wolne tonacje im w głowie. Utwór mógłby nawet trafić na ostatni album Ovedrive. Też tutaj zespół pokazuje melodyjne oblicze i w Mercyful Fate nie można było uświadczyć tego typu melodii. „Black Easter” to już typowy kawałek w stylu Mercyful Fate czy King Diamond i nawet wokal Pera ułatwia nam zadanie jeśli chodzi o skojarzenia. „Ageless Rites” ma z kolei najciekawsze otwarcie jeśli chodzi o kompozycje, zaś konstrukcja utworu przypomina Judas Priest z czasów „Defenders of The Faith” czy „Screaming For Vengeance”. Per bardzo fajnie tutaj imituje wokal Kinga w niższych rejestrach. Nie zabrakło też szybkiej petardy i tutaj sprawdza się „Our Roads Must Never Cross „. Dotarliśmy w końcu do rozbudowanego „Lily”. Melodyjne granie w mrocznej otoczce, zbudowane w oparciu o twórczość Black Sabbath. Wiele się tutaj dzieje i jest to jeden z najlepszych kolosów tego zespołu, ba nawet jeśli chodzi o rok 2014.

To dopiero trzeci album szwedzkiej formacji Portrait a już umocnili swoją pozycję w heavy metalowym świecie. Dopracowany materiał doświadczonych muzyków tak można by opisać „Crossroads”. Płyta utrzymana w klimatach lat 80 z naciskiem na twórczość Mercyful fate, Black Sabbath czy Judas Priest. Portrait na nowym albumie stara się pokazać, że są czymś więcej niż zespołem inspirującym się Mercyful Fate i ta sztuka poniekąd wyszła. Brakuje takich płyt ostatnio i miło, że Szwedzi nagrali właśnie taki album z taką muzyką. Kandydat do płyty roku i to nie jest żaden żart, tylko fakt.

Ocena: 10/10

SEVEN THORNS - II (2014)

Power metal coraz większą popularność zdobywa i nawet w Danii pojawił się zespół grający tego rodzaju heavy metal. Jest nim Seven Thorns, który powstał w 2007 roku z inicjatywy perkusisty Larsa Borupa. Po kilku problemach zespół wraca z nowym albumem „II”, który właściwie promocję miał już w 2013, jednak teraz dopiero pojawia się oficjalnie. Co można powiedzieć o tym wydawnictwie?

Prosty, chwytliwy i bardzo melodyjny power metal przesiąknięty motywami Sonata Arctica czy Stratovarius, a także innymi tuzami tego gatunku. Co sprzyja Duńczykom to że nie starają się na siłę kopiować czyjś styl. Starają się dać troszkę od siebie, co sprawia że płyta sporo zyskuje w oczach słuchacza. Oczywiście płyta ma soczyste i takie dopracowane brzmienie, które dobrze uwypukla poszczególne dźwięki. To nie jedyny atut tej płyty. Wokalista Gustav ma bardzo ciepły i miły dla ucha głos, który potrafi oczarować już od pierwszego dźwięku. Sprawdza się w w balladach typu „You're not Brave” i w stricte power metalowych kompozycjach pokroju „Justice”. W tego typu płytach liczy się przede wszystkich sposób konstruowania melodii, przebojowość, jeśli gdzieś to zostanie zlekceważone to i utwór traci na swojej wartości. Seven thorns tutaj wychodzi z tego zwycięsko. Christian i Gabriel stawiają na finezyjne, złożone popisy gitarowe, które są przesiąknięte przebojowością. Jest w tym wszystkim lekkość i pomysłowość co sprawia że poszczególne melodie i motywy są godne uwagi słuchacza, a nawet zapamiętania na dłuższy czas. Szybki „Eye Of The Storm” przenosi nas do najlepszych lat Helloween i Gamma Ray. Takie kompozycje zawsze mają wzięcie, zwłaszcza jeśli utrzymane są na wysokim poziomie. Spory wkład w styl zespołu ma tutaj bez wątpienia klawiszowiec Asgar. Jego partie nadają większej melodyjności i pozwalają budować odpowiedni klimat. Wystarczy posłuchać „Revolution” czy „Queen of Swords”, które przybliżają nam twórczość Stratovarius czy Sonata Arctica i to z tych najlepszych lat. Płyta jest dynamiczna, bardzo melodyjna i każdy utwór gwarantuje niezłą ucztę dla fanów power metalu. Wystarczy wsłuchać w kolejne petardy czyli „Night Of temptation” czy „Redemption” żeby przekonać się że zespół wcale nie żartuje. Najdłuższy na płycie jest podniosły „Joker's Game”, który znakomicie podsumowuje cały album.

Ten mało znany band zasługuje na uwagę ze strony fanów power metalu. Duża dawka melodii, przebojów i grania w stylu Helloween, Stratovarius czy Gamma Ray zagwarantowane. Słychać że jest to równy i dojrzały album. Po prostu 100% power metalu.

Ocena: 8.5/10