Nikomu nie trzeba
przedstawiać gitarzystę Gus G. bardzo uzdolniony grecki gitarzysta,
który dał się poznać jako znakomity instrumentalista i
kompozytor. Znany jest przede wszystkim z Firewind czy też ostatniej
płyty Ozziego Osbourne'a. Ostatnie lata to raczej zastój dla
twórczości tego gitarzysty. Ostatnie płyty macierzystej
kapeli wiały nudą i brakiem pomysłów. Pojawiła się jednak
nadzieja w postaci solowego albumu zatytułowanego „I am The Fire”,
a przynajmniej tak się wydawało po kawałku promującym.
Nie pierwszy raz Gus G
ucieka do takiego rozwiązania. Już raz wydał płytę pod swoim
szyldem, z tym że tamta płyta by czystym popisem gitarowych
umiejętności. Nowy album z kolei jest innym wydawnictwem. Mamy
tutaj sporo gości, którzy użyczają swoich głosów,
ale to nie jedyna różnica. Nie ma tutaj popisów
umiejętności Gusa, jest za to zupełnie inna stylistyka. Tym razem
więcej jest hard rocka, komercyjnego grania, do czego nie jestem
przekonany. Im więcej się słucha tego krążka to można odnieść
wrażenie że płyta została stworzona w pośpiechu, tak o dla
zapchania terminów i spełnienie wymagań fanów i
wytwórni. Muzycznie jest to klapa. „Dreamkeeper”
czy „Summer Days” z Jeffem Scottem Soto brzmią
rockowo ale są to stłumione dźwięki, papka różnych
dźwięków, które nie zapadają w pamięci. Przydałoby
się w tym graniu więcej luzu, melodyjności i pomysłowości. Nie
wspomnę już o hitach, które powinny napędzać ten album.
Lepiej wypadają kawałki bardziej metalowe. Taki „Redeption”
przynajmniej ma pazur i dobrą rytmikę, co już znacznie lepiej się
prezentuje niż miałki hard rock. Nie brakuje patentów z
Firewind i najbardziej to słychać w takim agresywnym „Terrified”,
który pokazuje co Gus potrafi. Nie można było w takim
kierunku pójść? Więcej popisów ze strony Gusa?
Więcej techniki i pomysłowości? Młodzież która kocha
Evensance i takie tam ucieszy kawałek „Long way Down”,
ale ja mam uczulenie na takie młodzieżowe granie. Teraz już wiem
dlaczego płytę promował otwieracz w postaci „My will Be Done”.
Bo to o dziwo najlepszy kawałek, który pokazuje że można
połączyć heavy metal z hard rockiem, że można grać melodyjnie.
Jedyny hit, który zasługuje na uwagę. Gdyby było więcej
takiego grania i więcej przebojowości w takim stylu to kto wie.
Gwiazdą tej płyty jest nie tyle Gus G co Matts Leven. Wokalista
znany choćby z Theriona daje tutaj znakomity popis swoich
umiejętności i z miłą chęcią widziałbym go w roli frontmana
Firewind. Ale cóż jest jak jest.
Miało być hard rockowo,
miał być mocny album z hitami godnymi zapamiętania, a zamiast tego
jest nudny i smętny materiał. Nie równy i zapchany
nieciekawymi kompozycjami, które niczym nie przyciągają
uwagi. Goście i renoma Gus G to trochę za mało. Zniesmaczenia nie
zmywa nawet ciekawa okładka i soczyste brzmienie. Z każdym albumem
Gus G jeszcze bardziej się pogrąża i aż strach pomyśleć jaki
będzie nowy album Firewind. Ale to w niedalekiej przyszłości, bo
póki co mamy koszmarka w postaci „i am the fire”.
Ocena: 3/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz