sobota, 17 maja 2014

ARCH ENEMY - War Eternal (2014)

Dożyliśmy dnia, kiedy kończy się pewien rozdział szwedzkiego Arch Enemy. Zespół pożegnał Angele Gossow, który była znakiem rozpoznawczym tej formacji i była jego motorem napędowym. Arch Enemy był kojarzony z jej osobą, tak więc nastały ciężkie czasy dla szwedzkiego zespołu. Nie poddali się i szybko znaleźli Allise White Gluz, która nie tylko dobrze prezentuje się wizualnie, ale ma równie agresywny głos co Angela i tak o to odmieniony Arch Enemy nagrał nowy album „War Eternal”, który otwiera nowy rozdział Arch Enemy.

Nowa wokalistka, nowy gitarzysta, ale muzyka wciąż ta sama i dalej jest to melodyjne death metal do jakiego nas przyzwyczaili na przestrzeni lat. Jest w tym melodyjność, agresja, dynamika i pazur. Choć można odnieść wrażenie, że na nowym albumie zespół włożył więcej serce w kreowanie melodii i kompozycji. Dzięki temu płyta jest bogata w ciekawe i pomysłowe melodie, które są tutaj główną atrakcją. Podkreślają, że jest to melodyjny death metal, a nie jakiś inny gatunek. Krążek wyróżnia się nie tylko melodyjnością na tle innych płyt zespołu, ale też właśnie klimatyczną i pomysłową okładką. Ciężkie zadanie stało przed Allisą. Miała bowiem zachować styl formacji jaki dotychczas podobał się fanom, a jednocześnie miała pokazać swój własny styl, wnosząc pewien powiew świeżości. O dziwo udało się wszystko zrealizować, dając godny podziwu występ. Allisa wypada bardzo dobrze i zadowoli tych co lubią melodyjne linie wokalne jak i tych co przywiązują uwagę do agresji. Wraz z „Never Forgive Never Forget” można dostać lekkiego szoku, bowiem zespół dawno nie nagrał tak udanego kawałka i brakowało ostatnio takich hitów w ich wykonaniu. Co też przykuwa uwagę od samego początku to współpraca Cordle i Amotta. Jest chemia między nimi, słychać że się rozumieją i cenią sobie te same wartości. Można tutaj naprawdę się tym delektować. Kiedy trzeba to zespół dostarcza nam ciężkiego riffy i agresywnego grania, tak też jest z „War Eternal”. Wrażenie robią takie szybkie petardy jak „As The Pages Burn” czy „No More Regrets”. Klimatem i emocjonalnym charakterem urzekł mnie „You Will know My Name” . Nowoczesny wydźwięk „Stolen Life” czy „Avalanche” w których nie brakuje symfonicznych wstawek sprawia, że płyta jest urozmaicona i dopasowana do oczekiwań słuchaczy. Dalej mamy agresywny „Down To Nothing” i jedynie zamykający „Not long for this World” jest tutaj nie wypałem.

Nie wyczekiwałem tego albumu, nie żyłem ostatnimi wydarzeniami związanymi z Arch Enemy, ani też nie miałem jakiś oczekiwań względem tego wydawnictwa. Z pewnością jednak nie obstawiałem albumu, który sprawi mi radość . Ostatnim takim albumem Arch Enemy był „Doomsday Machine” i miło że po tylu latach dostałem bardzo udany album szwedów. Dobra robota.

Ocena: 8/10

TIMO TOLKKI's AVALON - Angels of Apocalypse (2014)

Najpierw był Stratovarius, potem Revolution Renaissance, był też jeden album Symfonia, teraz Timo Tolkki daje nam się poznać jako pomysłodawca metalowej opery, gdzie dochodzi do skrzyżowania różnych gatunków muzycznych. Głównym składnikiem miał być oczywiście melodyjny heavy metal i power metal. Powstał Timo Tolkki Avalon, który miał przykuć uwagę fanów jego talentu oraz metalowych oper w stylu Avantasia. O zainteresowanie nie było trudno, zwłaszcza że byli ciekawi goście na „The Land of New Hope” no i poza tym Timo zawsze uchodził za dobrych muzyków, którzy jednak coś w nieśli do gatunku. Jednak ostateczny efekt jeśli chodzi o muzykę nie zachwycał. Był to solidny projekt, który był przesiąknięty komercją i kiczem. Czy „The Angels of The Apocalypse” jest wybawieniem Timo Tolkkiego czy jest to może gwóźdź do trumny?

Tym razem można poczuć, że Timo chciał pójść w rejony symfonicznego metalu i potwierdza to na pierwszy rzut oka lista gości. Jest bowiem wokalistka Epica, Nightwish, jest Fabio Lione z Rhapsody i muzyka w sumie to odzwierciedla. Sporo podniosłych momentów, chórków, symfonicznych ozdobników i mogło by się wydawać, że udało się stworzyć coś wyjątkowego. Niestety tak nie jest. Goście nie wczuwają się w swoje rolę, nie angażują się tak jakby się chciało i te występy są wręcz karygodne. O ile na pierwszym albumie pojawiło się całkiem sporo ciekawych melodii i kilka godnych uwagi przebojów, o tyle nowy krążek jest ubogi w tego typu kawałki. Można odnieść wrażenie, że Timo nie miał pomysłu na kompozycje i na wydźwięk całości, nie wiedział jak porwać słuchacza, jak stworzyć coś wyjątkowego i nieco świeżego. Wtórność jest tutaj wszędobylska, ale nawet to jest do zrozumienia, bowiem Timo zawsze grał to samo, ale chodzi o to że poziom prezentowanej muzyki jest bardzo niski. Jak można otworzyć album taki utworem jak „Song for Eden”? Czy to album popowy? Czy to ma być odstraszać? Jeśli tak to spełnia swoją rolę, bo już ma się ochotę wyłączyć ten krążek. Wygrywa ciekawość i chęć skonfrontowania nowego działa z debiutem. „Jerusalem is Failling” już wyznacza pewien klimat i styl jaki będzie dominować na tej płycie. Podniosłe chórki i symfoniczne ozdobniki to jest właśnie to czego należy się spodziewać w dalszej części. Do grona ciekawych momentów na płycie należy zaliczyć bez wątpienia „Desing The Century” z dobrym występem Floor Jensen, czy przebojowy „Rise of the 4th Reich” z znakomitym występem Davida Defeisa. Takim charakterystycznym utworem jest tutaj „Stargate Atlantis”, który oddaje to co składa się na styl Timo i to jest właśnie taki typowy power metal do jakiego nas przyzwyczaił na przestrzeni lat i chciałoby się usłyszeć więcej takich kompozycji. Dobrą energię ma „You'll Bleed Forever”, ale co z tego skoro słodkie klawisze ala Sabaton psują nieco efekt, a mógł to być prawdziwy killer. Irytuje mnie tutaj nieporadność Timo jeśli chodzi o pomysły, kompozytorstwo i to nasila się przy „Neon Sirens”. Mamy też kolosa, ale nie jest to dobra informacja, bowiem „Angels of The Apocalypse” to zlepek jakby różnych motywów i tutaj panuje chaos zamiast porządku. Komercja wygrywa na całej płaszczyźnie.

Jestem fanem twórczości Timo Tolkkiego. Symfonia była udanym projektem, Revolution Renaissance był dobrą kontynuacją stylu wypracowanego w Stratovarius i dał mi sporo radością za sprawą swojej muzyki. Niestety debiut Avalon dał sygnał że Timo przeżywa kryzys, a „Angels of Apocalypse” to potwierdzenie słabej formy i wypalenia owego muzyka. Płyta jest nudna, męcząca i ma więcej wspólnego z komercją aniżeli power metalem w stylu Stratovarius. Szkoda, może czas przejść na emeryturę? Trzeba wiedzieć kiedy zejść ze sceny. Timo widocznie nie wie.

Ocena: 3.5/10

CENTAUR - Mob Rules The World (1990)

Zdarza się, że poziom danej muzyki nie zdobył takiego uznania na jaki zasłużył. Nie raz słyszało się zespoły, których muzyka wybijała się na tle innych, poziom ocierał się o geniusz, a mimo to kapela nie zdobyła sławy pokroju Iron Maiden, czy Queensryche. Jedną z takich formacji z pewnością jest niemiecki Centaur, który powstał w 1989r. Znakomity przykład świetnej kapeli grającej ciekawy odłam melodyjnego heavy/power metalu przesiąkniętego progresywnym stylem. Choć najlepsze czasy dawno za nimi, to jednak jest to jedna z ciekawszych kapel lat 90 i wstyd nie znać ich twórczości. Już pierwszy album w postaci „Mob Rules The World” postawił kapeli wysoko poprzeczkę.

Nie dajcie się zwieść skromnej okładce i temu, że kapela nie odniosła komercyjnego sukcesu. To nie liczba sprzedanych płyt i bogata promocja przesądza o jakości danej płyty. To muzycy sami ją ustanawiają i to od nas zależy czy sięgniemy po ten album. Centaur nie osiągnął sławy, a to za sprawą kiepskiej promocji i lekceważenia ze strony słuchaczy. To co zaprezentował niemiecki band nie dość, że nijak ma się do niemieckiej stylizacji, to jeszcze pretenduje do miana oryginalnego grania. Jasne ktoś wyłapie wpływy Dream Theater, Queensryche, Axxis, czy Royal Hunt i trudno się z tym nie zgodzić, tylko Centaur stara się tworzyć własną muzykę. Jest niesamowity klimat, które przenosi nas jakby do innego wymiaru. Spora w tym zasługa klawiszowca, który czyni ten album pełniejszym i bardziej wyrafinowanym. Już otwieracz „Just a Man” znakomicie uchwyca ten charakter. Może jest coś z Demon czy Yngwie Malmsteen, ale jest to jednak coś innego. Bardziej progresywnego, subtelniejszego i czarującego. Popisy gitarowe Christiana i Stefana są pomysłowe i oryginalne. Jest to ambitne i bardziej wyszukane granie, ale nie ma też ucieczki od grania chwytliwych melodii. Riffy i przejścia momentami nasuwają twórczość Savatage i tutaj dobrym przykładem jest tytułowy „Mob rules the World”. Płyta ma niesamowity klimat i można poczuć dreszcze zwłaszcza jeśli lubi się klimat fantasy i s-f. Dobitnie to potwierdza „Looking for someone”. Jak trzeba to pojawia się moc i wtedy nie ma żartów. Do tego zacnego grona trzeba bez wątpienia zaliczyć chwytliwy „Got To Believe in love”. Wolniejsze tempo też tutaj zdaje swój egzamin i jeśli ktoś lubi Black Sabbath z ery „Headless Cross” to z pewnością z łatwością wchłonie „No more Excuses”. Ta niemiecka formacja jest wyjątkowa i ich warstwa instrumentalna zabiera nas w zupełnie inne rejony muzyczne i świetnie to obrazuje instrumentalny „Centaur”, który po prostu jest czymś więcej niż tylko utworem. To inny świat. Oczywiście są i przeboje, bo bez tego ani rusz. „Take Me This Way” ma w sobie więcej power metalu, co potwierdza gatunki jakich trzyma się Centaur. Jeśli ktoś nie jest przekonany do maniery wokalnej Reinera, niech najpierw posłucha rozpędzonego„Never Too late”, a potem niech ocenia.

Nawet brzmienie zostało tutaj znakomicie przyrządzone. Całość brzmi soczyście i nieco futurystycznie co znakomicie oddaje klimat okładki. Sam materiał brzmi też dość oryginalnie i słychać pomysłowość jaką się wykazał Centaur. Szkoda, że mimo takiego grania zespół nie odniósł sukcesu i dla wielu to kapela nie znana. Czas to zmienić.

Ocena: 9/10

czwartek, 15 maja 2014

WILD DOGS - Mans Best Friend (1984)

Wild dogs to jedna z tych amerykańskich grających heavy metal z domieszką hard rocka wzorując się przy tym Accept, Scorpions czy Krokus. Najlepiej sobie radzili w latach 80 i choć już dzisiaj nie tworzą muzyki i choć mało kto o nich pamięta, to jednak warto sobie powspominać stare dobre czasy. Do grona najlepszych albumów tej formacji można śmiało zaliczyć „Man's best friend”.

Bardzo prosta i przejrzysta album, na której nie ma niespodzianek ani też niepotrzebnego udawania. Ot co mamy do czynienia z materiałem osadzony w niemieckiej kulturze i słychać inspiracje Accept czy Scorpions. Już początek płyta znakomicie o tym świadczy. Zarówno „Non Stoppin” czy „Livin on the street” brzmią jak kawałki stworzone dla hołdu Accept. Solidne, rasowe heavy metalowe kawałki o nieco topornej konstrukcji. Sporą rolę w tym graniu odgrywa wokalista Matthew, który brzmi jak frontmanie Krokus i Accept, a to bez wątpienia zaleta. Może brakuje mu nieco ogłady i techniki, ale sprawdza się znakomicie w Wild Dogs. Gitarzysta Jeff Mark stara się urozmaicić materiał i choć nie powala techniką to nadrabia starannością, solidnością i pracowitością. Znakomicie przybliża nam formułę niemieckiego heavy metalu. Jego solówki i riffy są atrakcyjne, zwłaszcza jak ulegają przyspieszeniu tak jak w „Believe in me”. Do grona udanych kawałków zaliczyć należy też przebojowy „Endless Nights”. Całość zamyka toporniejszy „Burnin Rain”, ale to wciąż solidne granie. Wadą od samego początku jest niskich lotów brzmienie.

Nie znasz Wild Dogs? Chcesz poznać a nie wiesz po co sięgnąć? No to „Man Best friend” znakomicie się do tego nadaje. Jest to w końcu solidny album z heavy metalową muzyką w stylu Accept czy Krokus. W sam raz dla maniaków takich klimatów.

Ocena: 6/10

wtorek, 13 maja 2014

PRETTY MAIDS - Louder than Ever (2014)

Nigdy nie byłem zwolennikiem składanek i tym podobnych wydawnictwa, ale jeśli jest coś na nowo nagrywane i wsparte nowy utworami to zawsze warto zapoznać się z danym krążkiem, dla zaspokojenia ciekawości. Tym razem moją uwagę skupił Pretty Maids za sprawą „Louder Than Ever”. Kilka nowych utworów i na nowo nagrane utwory z ostatnich płyt, przede wszystkim z lat 90. Najważniejsze, że klasyki z lat 80 nie tknięto bo to mogłoby być na ich nie korzyść. Tak czy siak duński Pretty Maids chce pokazać, że jest w znakomitej formie. Wiem, nie jest to nowy album, ale jest to przynajmniej zawsze ciekawsze wydawnictwo, aniżeli niż składanka na której nie ma nic nowego.

Pretty Maids na ostatnich dwóch albumach udowodnił, że choć najlepszy okres mają dawno za sobą to wciąż trzymają się swojego stylu, które opiera się na patentach hard rocka i heavy metalu, ale najważniejsze jest to że ich muzyka wciąż trzyma dobry poziom. Całość otwiera „Derenged”, który jest nowym utworem i słychać że utwór mógłby zdobić dwa ostatnie albumy. Jest to ciężki hard rock, aczkolwiek brakuje mi tutaj tych charakterystycznych dla Pretty Maids klawiszy. Dalej jest na nowo zagrany „Playing God” i ten utwór sporo stracił na swojej energii, zwłaszcza jak się porówna refreny. Z nowych wersji na pewno dobrze wypada Psycho Time Bomb Planet Earth” i tutaj wszystko wypada lepiej. „My soul to take” to lekki rockowy kawałek, może nieco komercyjny, ale ma swoje plusy. Z nowych utworów jest jeszcze ballada „A heart without Home” no i znakomity „Nuclear Boomerang”, który najlepiej oddaje styl Pretty Maids. Przydałoby się więcej takich agresywnych i mocnych kawałków. W końcu Ken Hammer pokazuje, że zostało coś z tego Kena znanego nam z lat 80. Ronnie tutaj brzmi również znakomicie. Kawałek po prostu znakomity. Są klawisze, mocny riff i chwytliwy refren. Oby więcej takich kawałków w przyszłości. Na nowo nagrany „Virtual Brutality” nie różni się aż tak oryginału, ale to akurat dobra wiadomość, bo jest to zacny utwór, który pokazuje brutalniejsze oblicze Pretty Maids. Reszta nie wzbudza już takich emocji. Jest jeszcze jeden utwór o którym nie można zapomnieć. „Snakes In Eden” to jeden z moich ulubionych kawałków Pretty Maids. Nie sądziłem, że tak można go zepsuć. Znikł klimat, znikł pazur, ta melodyjność i magia starego Pretty Maids. Nawet klawisze jakieś takie sztuczne. To nie jest już to samo i nie podoba mi się ta wersja.


Mogło być gorzej, ale to wcale nie oznacza że zostałem kupiony „Louder Than Ever”. Kilka rozwiązań się udało, ale w takim przypadku lepiej nie tykać oryginalnych wersji, bo rzadko kiedy nowe wypadają lepiej. Z nowych kompozycji „Nuclear Boomerang” wypada najlepiej i oby jak najwięcej takich petard na następnym albumie. Ciekawość swoją zaspokoiłem i teraz czekam na kolejny ruch Pretty Maids. Zaś „Louder than Ever” to pozycja skierowana do fanów Pretty Maids.


Ocena: 5.5/10

niedziela, 11 maja 2014

4 TH DIMENSION - Dispelling The Veil of Illusions (2014)

Włoski 4 Th Dimension powraca wreszcie z nowym albumem. Piszę wreszcie, bo w końcu 3 lata oczekiwania to nie jest wcale krótki okres czekania. To, że kapela nie będzie w stanie wykreować bardziej oryginalnego stylu niż ten zaprezentowany na „The White Path to Rebirth” było prawie pewne. Nic też dziwnego, bo styl będący pochodną Rhapsody, Sonata Arctica, Gamma Ray czy Freedom Call zawsze przyciąga uwagę. Za pierwszym razem udało się nagrać bardzo udany album, który znalazł swoją rzeszę słuchaczy. Czego oczekiwałem od drugiego albumu zatytułowanego „Dispelling The Veil of Illusions”? Równie chwytliwych melodii i serię hitów, a także granie z miłości do power metal.

Moje wymagania zostały spełnione, ale nie w 100%. Jest kontynuowanie stylu z poprzedniego wydawnictwa. Tak więc mamy power metal o symfonicznym wydźwięku, który właściwie nie wyróżnia się na tle innych. Ot co mieszanka Sonata Arctica, Gamma Ray, Rhapsody i Freedom Call. Wcześniej można było przymrużyć nieco oko na to co zespół wyrabiał, bo nadrabiał przebojowością, energią i pomysłami. Na drugim albumie jakby nieco zabrakło wystarczająco mocnych argumentów, żeby przekonać mnie. Jasne, są lekkie, przyjemne kompozycje, które utrzymane są w słodkim, melodyjnym stylu. Wszystko zachowane w power metalowej formule, ale to jednak za mało. Udało się przerysować soczyste, włoskie brzmienie i wiele znanych nam już symptomów. Ale taki „A Circle in the Ice” wskazuje, że zespół postanowił bardziej pójść w kierunku stylu Sonata Arctica czy Freedom Call. Sam utwór dobry, ale brakuje mocnego uderzenia i bardziej pomysłowego motywu. Wszystko brzmi tak dość znajomo i taki „Kingdom of Thyne Illusions” brzmi jak kalka Freedom Call. Paradoksalnie jest to też jeden z najlepszych utworów na płycie. Zespół nieco przesadza z tą słodkością i najlepiej to pokazuje „Quantum Leap”. Co może co niektórych przerazić to nieco dyskotekowe granie. No bo jak tutaj zakwalifikować taki „Extra World”? Nie przekonuje mnie sztuczny klimat w balladzie „Memoirs of The Abyss”. Przesadą tutaj jest umieszczenie drugiej ballady w postaci „Away” i brzmi to jak utwór Queen, albo nawet Avantasia. Nie brakuje przebojów i dobrze o tym świadczy „The Watchtower”, ale trzeba się zastanowić jakiej klasy są te hity. Na pewno nie tej samej co te z debiutu i to jest jedna z wad tego krążka.

Czy rodzi się nam drugi Freedom Call albo Sonata Arcrtica? Tak się zanosi, problem w tym tylko że zespół nie jest takiej klasy. Jasne mają znakomitego wokalistę w postaci Andrea, który potrafi nadać utworom głębi. Nawet gitarzysta Michele stara się jak może, ale słychać że tutaj wkłada jakby mniej serce. Wszystko wypadło znacznie gorzej niż na „The White path to Rebirth”. Zbyt słodko i za mało konkretów godnych uwagi.

Ocena : 4/10

sobota, 10 maja 2014

ETHERNA - Forgotten Beholder (2014)



W roku 2008 premierę miał debiutancki album włoskiej formacji Etherna zatytułowany po prostu „Etherna”. Tego wydarzenia zapewne nikt nie pamięta, bo było to stosunkowo dawno, a sam album nie wyróżniał się niczym specjalnym. Wspominam o tym, bowiem w tym roku kapela powraca z nowym albumem. „Forgotten Beholder” to udany powrót po 6 latach milczenia, zwłaszcza że płyta może niektórym pokrzyżować szybki, jeśli chodzi o formułowanie listy najważniejszych płyt roku 2014.

W kategorii progresywnego power metalu właściwie żaden album nie miał w sobie takiej energii, takiego klimatu i nie cechował się taką dynamiką. Etherna pokazuje, że można połączyć stylistykę Symphony X, Nightmare i Vision Divine, a w dodatku tworząc własny materiał. Na „Forgotten Beholder” pojawia się Andrea Racco, czyli  nowy wokalista włoskiej formacji. Zmiana bez wątpienia na lepsze. Śpiewa jak Jo Amore, ale to jest oczywiście komplement i Racco może być dumny z swojej pracy. Nie ma problemów z oddaniem emocji, z techniką i ostrzejszymi partiami. Warto śledzić przyszłość tego pana. Etherna zmieniła się na lepsze. Nowy album jest dojrzały, bardziej dopieszczone, a przede wszystkim materiał jest o kilka klas lepszy. Pojawiają się wyszukane motywy i bardziej oryginalne melodie, sporo ciekawych smaczków, jak choćby elementy elektronicznej muzyki w „Return from the Unknown dimension” sprawiają że płyta brzmi świeżo i nowocześnie. Nie brakuje progresywnego zacięcia i złożonej konstrukcji, który przejawia się niemal w każdym utworze, z naciskiem na taki „Its not Goodbey”. Zespół nie zapomniał też o mocnym otwarciu płyty i „Thoughts” daje prawdziwego kopa. Uwagę przyciągają bez wątpienia dobrze dobrane melodie, które czynią kompozycje atrakcyjne i godne uwagi. „Forgotten Beholder” to znakomite zobrazowanie tego stanu rzeczy i właśnie taki widzę progresywny power metal naszych czasów. „Kill Me Now” jeszcze bardziej pogrążony w progresywnym świecie i fani Symphony X i innych tego typu kapel będą zachwyceni. Najostrzejszym kawałkiem z kolei jest „Death”, który potwierdza elastyczność muzyków. Nie pasują tylko tutaj wolniejsze kawałki jak „Three of Cups” czy „Night Flight”.

„Forgotten Beholder” to album, który przypadnie do gustu fanom progresywnego metalu, ale nie tylko. Płyta skierowana jest również do fanów melodyjnego grania i mieszanki heavy/power metalu w stylu Nightmare. Solidny album, który nie można zlekceważyć. Warto było czekać 6 lat na nowego wydawnictwo Włochów.

Ocena: 7.5/10

ELVENKING - The Pegan Manifesto (2014)



Każdy ma swój ulubiony album Elvenking i tutaj każdy poda swój typ. Moim ulubionym albumem tej formacji jest  „The Scythe” z 2007 roku. Znakomicie podany folkowy power metal, w którym liczy się dobra, chwytliwa i energiczna melodia, a nie tylko klimat. Niestety nie wszystkie albumy zrobiły na mnie takie samo wrażenie. Co więcej zacząłem ostatnio wyczuwać spadek formy tego włoskiego zespołu. Działają od 1997 r więc to jest akurat fakt do przyjęcie, że kiedyś przychodzi słabszy okres w twórczości. „Red Silent Tides” czy „Era” były nie dopracowane, komercyjne i dalekie od tego do czego ten zespół przyzwyczaił swoich fanów. Zabrakło ciekawych kompozycji, przemyślanych melodii i rozbudowanych pomysłów. Elvenking był już tylko cieniem siebie z początku kariery. Tak skreśliłem ten zespół i na nowy album o nazwie „The Pegan manifesto” nie czekałem i bardziej traktowałem jako ciekawostkę, zwłaszcza że Winterstorm nagrał znakomity album z podobną muzyką. Nie sądziłem, że Elvenking będzie wstanie z nimi konkurować i że stać ich jeszcze na wyrwania się ponad przeciętny poziom, a jednak nie możliwe stało się możliwe.

Ten fakt dziwi, bo przecież kapela nie przeszła żadnych zmian stylistycznych, ani personalnych. Nie odnotowany żadnych kombinacji, ani wtrącenia nowych patentów. Co za to słychać, że zespół wziął się w garść i chciał nawiązać do swoich korzeni, co wyszło tylko na korzyść nowego albumu. Płyta brzmi świeżo, energicznie i naprawdę przepełniona jest przebojami. Zachwyca wykonanie całości począwszy od klimatycznej okładki w stylu Blind Guardian po soczyste i mocne brzmienie. Odkrywając poszczególne elementy nowej płyty łatwo wychwycimy jej atuty. Damna śpiewa klimatycznie i nadaje kompozycjom folkowego charakteru i przypomina się twórczość Falconer, czy też Blind Guardian. Jest flet, skrzypce i przez to uzyskuje to co najlepsze w folkowej muzyce, ale oczywiście nie ma przerostu formy nad treścią, bo mamy sporo gitarowej jazdy w power metalowej stylistyce. Dzieje się sporo i Elvenking nagrał bardzo urozmaicony album, przez co jest w czym wybierać. Fani rozbudowanego grania powinni docenić 12 minutowy „King of The Elves”, w którym dzieje się sporo. Jest to kompozycja mocna i pokazująca, że Elvenking jest w szczytowej formie. Co cieszy to ilość właśnie power metalowych patentów i sporo część materiału utrzymana jest w takiej stylistyce.  „Elvenlegions” to przykład siły Włochów i takich hitów dawno nie mieli w swojej kolekcji. Jak dla mnie jeden z najlepszych utworów tej formacji, a to dopiero początek płyty. W folkowym metalu liczą się chwytliwe melodie, odpowiedni klimat i konstrukcja, a to wszystko ma „The druid Ritual of Oak” . Dalej mamy energiczny „Monbeam Stone Circle” i stonowany „Towards The shores” , który przywołuje stare dobre płyty Blind Guardian. Nowy album zachwyca przede wszystkim ciekawymi riffami, popisami gitarowymi i jest progres jeśli zestawimy nowy wypiek Elvenking z poprzednimi. Dawno nie było tyle dobrych melodii, tyle mocy na ich krążku i to jest miła niespodzianka. Wystarczy posłuchać takich killerów jak „Pegan Revolution” czy przewrotnego „Grandiers Funeral Pyre”. Power metal pełną gęba pojawia się w „Twiligh of Magic” i oby jak najwięcej takich utworów w przyszłości. Całość zamyka nieco progresywny „Witches Gather”.

Jedno z największych zaskoczeń tego roku. Elvenking to kolejny zespół, który w tym roku powraca do korzeni i nagrywa jeden ze swoich najlepszych albumów. Takie mocy, takiej liczby przebojów i folkowego klimatu w muzyce Elvenking jeszcze nie uświadczyłem. Może i przesadzam, ale dla mnie jest to ich najlepsze wydawnictwo. Najbardziej przemyślane i pozbawione wypełniaczy czy głupich zagrywek. To jest to. Czekam na kolejny taki album w ich wykonaniu.

Ocena: 8.5/10