czwartek, 30 kwietnia 2015

SAVAGE WIZDOM - A New Beginning (2014)

Pamięta ktoś jeszcze amerykański band o nazwie Savage Wizdom, który w 2007 roku wydał debiutancki album „No Time For Mercy”? Mam nadzieję, że tak bo ta formacja postanowiła powrócić po dłuższym czasie milczenia i napisać nowy rozdział w swojej karierze. Nadszedł czas na nowy album i „A New Beginning” to dobry sposób na przypomnienie o sobie fanom i przede wszystkim kontynuowania działalności. Gra jest warta świecki, bo przecież zespół ceni sobie klimat lat 80, wie jak wykorzystać elementy Iron Maiden, Judas Priest, Gamma Ray i wiele innych znanych nam kapel. Robią to tak, że brzmi to dość świeżo i nie ma w tym bezmyślnego kopiowania wielkich zespołów. Upływ czasu nie zaszkodził Savage Wizdom i wciąż mają to w sobie. Skład został trochę przetasowany i tak nowym basistą został Sean Coblentz, a gitarzystą Steve Montoya jr. To sprawiło, że zespół nabrał jeszcze większego wigoru i świeżości. Energię spożytkowali w najlepszy sposób, nagrywając po prostu znakomity materiał, który jest bezbłędny. Od samego początku zachwyca produkcja, która ma moc i ten amerykański pazur. To jest brzmienie z górnej półki. Ciekaw popisy gitarowe, podniosły i zadziorny wokal Stev'a Montoya Sr to tylko część atrakcji, które na nas czekają na nowym albumie. Klimat, niczym z filmu grozy? A bardzo proszę. W takiej tonacji jest utrzymane intro „Sands of Time”. Ma zbudować napięcie i to z pewnością się udało. Ostry riff przypominający stary Helloween, może troszkę speed/thrash metal, ale takie cechy sprawiają, że „A New Beginning” jest znakomitym otwieraczem. Mamy tutaj wszystko czego dusza za pragnie. Począwszy od ostrego riffu kończąc na chwytliwym refrenie. Jest i Blazey Bayley w roli gościa. Oczywiście został dopasowany do tego z czego jest znany. „Let it Go” rozbudowany i utrzymany w tonacji Iron Maiden i solowej twórczości Blaze'a. Jest też i miejsce na epickość i rycerski klimat, co zespół potwierdza w „The Barbarian”. Uwagę przykuwa ponad 10 minutowy kolos w postaci „Trail of Sorrow”. Nie ma nudy, jest za to zlot ciekawych pomysłów i motywów, a wszystko ładnie splecione. Dzieje się sporo i zespół bardzo fajnie się przy tym bawi, a my razem z nimi. Kto ceni sobie klimat, wpływy NWOBHM i dużą dawkę melodyjności, ten z pewnością doceni „Do or Die”. Jeśli miałbym wskazać na najostrzejszy i najszybszy kawałek to bym wybrał bez wątpienia chwytliwy „Chase The Dragon”. Tempo ani poziom nie słabną przy ostatniej kompozycji tj „Point of No return”. Tak jest, 10 równych i dopracowanych pod każdym względem utworów, godzina znakomitego heavy/power metalu w amerykańskim wydaniu. Witam chłopcy z powrotem!

Ocena: 9/10

środa, 29 kwietnia 2015

LANCER - Second Storm (2015)

No to czas na drugi atak szwedzkiego Lancer. Ich debiutancki album był znakomity i każdy kto lubi heavy/power metal z pewnymi cechami Gamma Ray, Helloween czy Iron Maiden ten z pewnością to potwierdzi. Nowy album był tylko kwestią czasu i pytanie jakie wtedy sobie każdy z nas postawił, czy uda się utrzymać wysoki poziom muzyki i czy zespół wciąż będzie się trzymać heavy/speed/power metalu w klimatach płyt lat 80. „Second Storm” to płyta, która właściwie nie ustępuje w niczym pierwszemu albumowi. Pod wieloma względami są to podobne wydawnictwa. Oba charakteryzują się niezwykłą melodyjnością, dopracowaniem i stylem przesyconym latami 80. Nie ma między nimi większych różnić i to jest w zasadzie plus. Zespół opracował już swój styl, więc zbyteczne byłoby podjęcie działań zmieniających ich wizerunek i tożsamość. O nowej płycie można wiele napisać, ale z pewnością trzeba mieć na uwadze, że jest to dzieło muzyków, którzy są głodni sukcesu i znają się na swojej robocie. To płyta energiczna, może nawet i wtórna, ale z pewnością szczera i zagrana z polotem. Tego właściwie oczekiwałem od tego bandu, bo nie liczyłem że nagrają coś przekraczającego granice heavy metalu. Mamy 9 utworów dający 50 minut muzyki co jest korzystną proporcją. Otwieracz w postaci „ Running form the Tyrant” to strzał w dziesiątkę. Jest heavy metal lat 80 i jest europejski power metal w stylu Edguy i tutaj Szwedzi wiedzą jak porwać słuchacza. Jednym z największych hitów na płycie jest bez wątpienia „Iwo Jima”, który przykuwa uwagę wykonaniem i pomysłowym riffem. Lekka i przyjemna kompozycja, która zabiera nas do lat 80 i tradycyjnego heavy metalu. Z kolei dla fanów Helloween czy Gamma Ray mamy energiczny „Masters and Crown” czy szybki „Behind The walls”. Słychać starą szkołę power metalu i dobrze że Lancer wiedział skąd czerpać wzorce. Zespół bez trudu radzi sobie także z kolosami co potwierdza klimatyczny „Aton”. Dobrze jest też oddalić się w rejony Iron Maiden i przypomnieć sobie lata 80 wraz z „Children of The Storm”. Ten utwór też dobrze ukazuje to co potrafi wokalista Isak. Może i ma coś z Tobiasa Sammeta, ale ma swój charakter i sprawia że muzyka Lancer nabiera blasku. Nie trudno pomylić ich z innym zespołem. Nowy album to przede wszystkim jazda bez trzymanka i masa ciekawych riffów czy solówek. Taki popis umiejętności gitarzystów mamy w „Steelbreaker”. Całość zamyka również prawdziwy killer czyli „Fools Marches on” i to najlepiej podsumowuje ten album. Jest ostro, szybko, melodyjnie i można się nieźle bawić przy tym. Jest to muzyka stworzona przez muzyków oddanych power metalowi, wychowanych na twórczości Helloween, Gamma Ray czy Edguy. To przedkłada się na jakość jak i styl prezentowanej muzyki. Nie wierzycie? To proszę zapoznajcie się z „Second Storm” i nie bądźcie nie wierzącymi w tej kwestii.

Ocena: 9/10

wtorek, 28 kwietnia 2015

HOLY DRAGONS - Dragon Inferno (2014)

Kazachstan raczej nie kojarzy się z heavy/power metalem w żaden sposób, ani tym bardziej ciężko sobie wyobrazić, że są tam zespoły, które grają ten rodzaj muzyki na bardzo wysokim, światowym poziomie. Weźmy taki Holy Dragons, który działa od 1997 roku. W krótkim czasie ta kapela dorobiła się całkiem pokaźnej liczby albumów i uzyskał status wręcz kultowego w swoim rejonie. Na czym polega fenomen tej kapeli? Z pewnością na tym, że zespół jak mało kto znakomicie imituje styl Cage i Judas Priest z okresu albumu „Painkiller”. Co jeszcze wyróżnia ten zespół na tle innych? Poczucie humoru, które zespół wykorzystuje w sferze lirycznej. Nawet po okładkach widać, że zespół ma dystans do tego co robi. Od lat nie schodzą poniżej pewnego poziomu, to też nie miałem obaw by sięgnąć po nowy krążek zatytułowany „ Dragon Inferno”. Od razu widać po okładce i tytułach utworów, że jest wszystko z robione z jajem. Na szczęście w sferze czysto muzycznej jest już powaga i mamy ostry heavy/power metal, który ma wiele wspólnego z Cage. Te podobieństwa nabierają większego sensu dzięki duetowi gitarzystów, którzy tną ostre, zadziorne riffy i melodyjne solówki. Zresztą sam wokalista Ian Breeg brzmi niczym klon Seana Pecka. Podobna maniera wokalna, podobna technika i styl. Nawet brzmienie na nowym albumie też zostało wykreowane na bardziej amerykańskie, ale ma to tez swoje plusy. Płyta ma pazur, jest agresywniejsza. Tutaj jedynym minusem jest zbyt sztuczne, plastikowe brzmienie perkusji. Co ciekawe płyta zaczyna się w miarę spokojnie, ale „Gunship From hell” szybko nabiera prędkości i przeradza się w petardę. Mocniejszy wokal, ostry niczym brzytwa riff, który ma sporo cech wyjętych z thrash metalu. Taki styl musi się podobać. Dalej mamy energiczny i przebojowy „Hollow Man”, w którym wokal jest łagodniejszy, a partie gitarowe jakby bardziej przesiąknięte shredowym feelingiem. Utwór bardzo urozmaicony i dzieje się w nim sporo. Nawet kiedy zespół gra wolniej tak jak to jest zaprezentowane w „Old School Space Battles” to i tak jest to wciąż granie na wysokim poziomie. Energia i przebojowość dalej jest obecna. Klimaty „Painkiller” dają osobie znać w ostrzejszym „Majestic 12” czy w szybkim „Thre Ways of Genocide”. Zespołowi bardzo łatwo przychodzą ciekawe melodie i właściwie wystarczy posłuchać „Ride Cowboy Ride” czy nieco shredowy „Unclicensed Sky Rider”. Na koniec mamy tytułowy „Dragon Inferno” czyli cały album w pigułce. To jest właśnie Holy Dragons.

Ocena: 9/10

RAVEN - Extermination (2015)

Jak ten czas leci. W latach 80 Raven walczył o swoich fanów i status, który nie będzie gorszy od Saxon, Judas Priest czy Iron Maiden. Mimo wydaniu 13 albumów i choć istnieją 40 lat to wciąż żyją w cieniu innych wielkich kapel metalowych z Wielkiej Brytanii. Raven z pewnością nie jest zespołem gorszej klasy. To jest band nie do zdarcia i właściwie cały czas nagrywali równe albumy. Zawsze słynęli z ciekawej mieszanki speed/thrash metalu i NWOBHM, czy też hard rocka. Zawsze wiedzieli jak stworzyć przebój, który będzie towarzyszył latami. Raven to kapela, która przez lata wyróżniła się prostym stylem, ale zbudowanym na energii i ciekawych partiach gitarowych Gallaghera. Ciężko sobie też wyobrazić Raven bez Johna Gallaghera na wokalu. Mimo swoich lat wciąż śpiewa agresywnie z pewną charyzmą. To wszystko się zazębia i właściwie zdajemy sobie sprawę, że każda część tej machiny odgrywa swoją rolę. Tutaj nie ma miejsce na solowe popisy, liczy się zgranie i efekt wspólnej współpracy. Najnowszy album „Extermination” to jest właśnie dzieło ludzi, którzy już Ten zespół przyzwyczaił do mocnego i zadziornego brzmienia, do zgranego i poukładanego materiału. Nie ma czasu no kombinowanie i na starcie mamy rozpędzony „Intro/ destroy All Monsters”. To jest taki heavy/speed metal mocno zakorzeniony w latach 80. W „Tommorow” można doszukać się pewnych cech charakterystycznych dla power metalu. Do grona najciekawszych utworów z nowej płyty należy zaliczyć prosty i zarazem bardzo chwytliwy „Fight”. Bardzo dobrze brzmi sekcja rytmiczna na tym albumie. Jest energia i lekkość, a w takim „Feeding The Monster” słychać to wręcz idealnie. Sam utwór to coś na miarę twórczości Judas Priest. Z kolei taki nieco toporniejszy „Scream” wykazuje pewne znamiona twórczości Rage czy Grave Digger. Jest to kompozycja ostrzejsza i już bardziej speed metalowa. Potem zespół dostarcza kilka stonowanych utworów w postaci „Thunder down under” czy „Silverbullet”. Raven stara się też zaskoczyć kiedy trzeba i owocem tego jest ballada „River of No return”. Moim faworytem dość szybko został żywiołowy „No Surender” i to jest typ utworów jaki najlepiej wychodzi Brytyjczykom. W taki o to sposób Raven mimo swoich lat wciąż jest w biznesie a ich muzyka trzyma poziom. „Extermination” to album przemyślany i oddający piękno heavy metalu lat 80. Można brać w ciemno ten produkt. Na pewno nie pożałujecie.

Ocena: 7.5/10

niedziela, 26 kwietnia 2015

HEAVYLUTION - Children of Hate (2015)

Wielkie zespoły w tym roku zbytnio się nie popisały i właściwie największe zaskoczenie w tym roku to nic innego jak debiuty, jak wypłynięcie na powierzchnię nowych, młodych zespołów, które też chcą błysnąć przed światem. Jednym z takich ciekawszych zespołów jest bez wątpienia francuski Heavylution. Jest to band, który zaimponował swoim stylem, podejściem do muzyki heavy metalowej i stworzenia czegoś czego fani heavy/power metalu nie powinni pominąć szperając w nowościach. W skrócie jest to zespół, który tworzy od 2006 roku i mają ze sobą demo, ale właściwie „Children of Hate” jest ich pierwszym wydawnictwem, który jest kluczem do ich sławy.

Uwagę przyciąga nie tylko banalna nazwa zespołu, czy tez miła i klimatyczna okładka w stylu lat 80, ale przede wszystkim to że zespół pochodzi z Francji. Od razu ma się w głowie świetny Nightmare czy Lonewolf. Heavylution coś z tych zespołów czerpie, ale nie brakuje tutaj wpływów amerykańskiej sceny spod znaku Cage czy niemieckiej z spod znaku Chinchilla. Skojarzenia z tym ostatnim zespołem są w sumie dzięki wokalowi Paula. Od pierwszych sekund można wpaść w konsternację i dłużej zastanowić się czy to zespół Thomasa Laascha. Oczywiście takie miłe skojarzenia są tutaj jak najbardziej pozytywne i nie stawiają płyty w złym świetle. Styl zespołu nie jest odkrywczy, wręcz jest oklepany. Mimo tego Heavylution nagrał album, który nie nudzi, który zachwyca przede wszystkim szczerością i tym, że jest to hołd dla heavy/power metalu. Zespół nie chce niczego zmieniać, chce tylko pokazać co gra im w duszy. Robią to w najlepszy sposób czyli tworząc muzykę wysokich lotów. Może brzmienie do końca nie jest czymś perfekcyjnym, ale odrobina szorstkości i surowości sprawia, że gitary brzmią ostrzej i naturalniej. Dupont i Vidal pokazują się z dobrej strony. Znajdziemy tutaj ostre riffy, czy sporo godnych uwagi solówek zagranych z myślą o fanów heavy metalu lat 80. Jest technika, ale ona tutaj jest na dalszym planie. Zespół odrobił zadanie domowe i nie pozostawił żadnych uchybień, a to daje w efekcie przemyślany i energiczny album. Jeśli o mnie chodzi, to bardzo dawno nie słyszałem ciekawego intra. Zazwyczaj dostajemy jakiś klimatyczny przerywnik i na tym koniec. Brakuje mi intr w starym stylu jakie dostarczali Running Wild, Judas Priest czy Iron Maiden. Heavylution wychodzi tutaj naprzeciw moim wymaganiom i wrzuca taki „The Call” na pierwszym miejscu. Jest to właśnie instrumentalna kompozycja, która przypomina te wielkie zespoły, który potrafiły tworzyć ciekawe intra. Miło jest usłyszeć coś równie dobrego i chwytliwego co choćby taki „The Helion” czy „The Ides of March”. Dalej mamy tytułowy „Children of Hate” czyli marszowy, stonowany kawałek, który potem przeradza się w nieco szybszy kawałek. Zostajemy w sumie w klimatach Chinchilla. Dobry kawałek, który sprawia że zespół kupił naszą ciekawość. Ostrzejszy jest bez wątpienia „Obsession” i tutaj na myśl przychodzi właśnie wspomniany wcześniej Cage czy też Judas Priest. „Spirit Never Dies” zaczyna się w stylu Hammerfall i właściwie tutaj mamy bardziej typowy przebój, który mógłby się pojawić w audycji radiowej. Ukłon w stronę niemieckiej toporności mamy w ponurym „Mind Avulsion”. Owy power metal, który nie którzy tutaj szukaj znajdziemy w szybszym „The Eye Will Control”. Zespół potrafi też żartować i to słychać w „Balls of Steel”, który ma zabawny tekst. Najdłuższy na płycie jest „Future is on Your Side”, zaś całość zamyka niezwykle energiczny „Fight for Changes”, który jest jednym z moich ulubionych kawałków z tej płyty.

Ktoś powie płyta jakich wiele, ktoś powie ale to już było i to wiele razy. Nie ważne, ważne że ta płyta jest miła w odsłuchu, że czas z nią płynie szybko i przyjemnie. Dostarcza frajdy i sporo ciekawych kompozycji. Zespół odwalił kawał dobrej roboty i może ktoś w końcu przejmie spuściznę po Chinchilla? Byłoby to oczywiście wskazane. Polecam.

Ocena: 7.5/10

WARMEN - First of The Five Elements (2014)

Janne Warman to jeden z najbardziej znanych klawiszowców w muzyce heavy metalowej. W końcu odgrywa kluczową rolę w Children of Bodom. Co więcej może ten pan pochwalić się udaną karierą solową. Pod szyldem Warmen wydał już 5 albumów, z czego najnowszy „First of The Five Elements” ukazał się nie tak dawno. Udało się zebrać ten sam skład jeśli chodzi o muzyków, ale i tym razem Warmen musili wzmocnić goście w sferze wokalnej. Mamy tutaj Joanne Geagea, które pojawia się w coverze Madonny czyli „Like a Virgin” i w gotyckim „The red Letter”. Dwa utwory, które raczej odstraszają niż przekonują słuchacza do nowego dzieła klawiszowca z Children of Bodom. Jednak ta płyta ma też sporo pozytywnych wibracji, które stawiają ten album w lepszym świetle. Poza elementami gotyckimi,mamy też sporo neoklasycznego power metalu, melodyjnego metalu czy nawet progresywnego. Taką mieszankę dostajemy w rozpędzonym „The race” i to jest granie, które musi zachwycić nawet najbardziej wybrednego słuchacza. W „Ruler of You World” Janne daje bardzo miły dla ucha popis swoich umiejętności. Nie tylko solówka jest tutaj na wagę złota, bo jest energia, jest moc i prawdziwy kop. Swoje 3 grosze dorzuca Pasi Rantanen, który znakomicie się sprawdza w takim graniu i to on jest gwiazdą w tym zespole, zaraz za Warmanem. Na płycie nie brakuje agresji, pazura i to podkreśla „Suck My Attitude” gdzie gościnnie występuje Alexi Leiho. Nowoczesna otoczka tej kompozycji nie do końca mnie przekonuje. Taka formuła jednak dobrze współgra z brzmieniem jaki zespół wykreował na tym krążku. Jest soczyście, z nutką nowoczesności i pazura, to robi wrażenie. Właśnie to zostaje uchwycone w nieco progresywnym „When Worlds Collide”, który przypomina mi poniekąd twórczość Masterplan. To że muzycy są wyjątkowo utalentowani potwierdza instrumentalny „First of The Fice Elements”. Tutaj można poczuć pełen smak power metalu. To samo można napisać o agresywnym „Anger”, który również jest mocnym punktem tego krążka. Na pewno nie ma co narzekać na materiał, bo ten jest przemyślany i bardzo przejrzysty. Pan Warmen po raz kolejny udowadnia, że jest jest utalentowanym muzykiem i ma sporo pomysłów na ciekawą i chwytliwą muzykę z kręgu melodyjnego heavy/power metalu. Tego trzeba po prostu posłuchać.

Ocena: 8/10

sobota, 25 kwietnia 2015

GRIM JUSTICE - Grim Justice (2015)

Zazwyczaj bywa tak, że heavy metalowe zespoły w których jest babka na wokalu są z góry dyskryminowane. Argumenty padają różne, a bo to już nie to samo, a bo babki nie oddaję tego odpowiedniego charakteru i czynią tą muzykę bardziej komercyjną. Nie zawsze tak jest. Jeśli znacie Chastain, Hellion czy Warlock to wiecie o czym mówię. Grim Justice, który pochodzi z Austrii to akurat zespół pokroju Saxon, Hellion czy Accept. Grają od 2010 roku i wychodzi im to całkiem dobrze. Jak są wątpliwości, to je rozwieje bez wątpienia debiutancki krążek w postaci „Grim Justice”.

Jest to kolejny band, który w swojej muzyce nie kryje zamiłowania do lat 80 i tradycyjnego heavy metalu. Ich styl jest jasno określony, czyli mamy średnie tempo utworów, mamy ostre riffy, ale na tym nie koniec. Właściwie taktyka zespołu jest tutaj nadzwyczaj prosta. Jest charyzmatyczny wokal pani Vignoli i jej wyjątkowo ciekawe partie gitarowe. Słychać, że jest to stara szkoła grania i komponowania. To właśnie jest urocze w muzyce Grim Justice. Niby grają prosty i przewidywalny heavy metal, to jednak przemawia przez niego pomysłowość i szczerość. Fani Iron Maiden, Enforcer, Hellion, Saxon czy Crystal Viper docenią ten band. Bardzo ważną rolę odgrywa tutaj otwieracz „Fight” z dobrze wpasowanymi klawiszami. Tradycyjny heavy metal z marszowym tempem i sekcją rytmiczną wzorowaną na twórczości Iron Maiden. Tak album zapowiada się już od samego początku świetnie. „The Avenger” to już typowy szybszy kawałek, który ma sporo cech z NWOBHM. Wokal Micheli sprawdza się idealnie i ciężko sobie wyobrazić tutaj męski głos. Nutka Black Sabbath i takiego mrocznego klimatu wdziera się w stonowany „Argus”. Cały czas zespół trzyma wysoki poziom i jednocześnie nie popada w monotonnie. Potem zaczyna się nieco seria spokojniejszych momentów od „Devil's Walk” po psychodeliczny „The Hunter”. Nie brakuje hard rocka i Scorpions w rytmicznym „Whiskey” czy „Worthless Youth”. Na koniec mamy dwa bardziej rozbudowane kawałki w postaci „Terminus” i nieco progresywnego „Keepers of Time”. Każdy utwór właściwie sporo wnosi i czyni ten album spójnym.

Grim Justice wywiązał się ze swojego zadania na piątkę z plusem. Tej płyty nie da się nazwać debiutem, bo brzmi dojrzale i sam materiał jest składny i dopieszczony. Każdy utwór kipi energią i porywa lekkością. „Grim Justice” to nie tylko zgrany materiał, atrakcyjne popisy gitarowe czy charyzmatyczny wokal Micheli, to również soczyste i mocne brzmienie. Bardzo miłe zaskoczenie jeśli chodzi o rok 2015 w kategorii heavy metalu, bo w końcu mamy coś dla fanów kobiecych wokali i muzyki w stylu Warlock czy Hellion.

Ocena: 8/10

piątek, 24 kwietnia 2015

DIGGER - stronger Than Ever (1986)

Grave Digger to jedna z potęg niemieckiego heavy metalu i ich ostatnie albumy to tylko potwierdzają. Ciekawe jakby potoczyła się historia zespołu, gdyby wydany w 1986 r krążek „Stronger Than Ever” wydany pod szyldem Digger odniósł faktycznie sukces. Wtedy na pewno byśmy nie mieli takich klasyków jak „The Reaper” czy „Tunes of War”, a jedynie kolejny klon Survivor, Bon Jovi czy Udo z czasów „Faceless World”. Kapela o nazwie Digger nagrała by kilka średnich płyt, a potem pewnie żywot ich by się skończył. Dobra koniec rozmyślań o tym co by było gdyby i skupmy się na samej płycie.

Ciężko sobie wyobrazić Grave Digger, który gra mieszankę, lekkiego i melodyjnego metalu, gdzie sporą rolę odgrywa hard rock, Aor. Może nie jest styl, w którym zespół mógłby długo pociągnąć i uzyskać jakiś wielki status. Jednak w kategorii ciekawostek i odskoczni, jest to dość ciekawa propozycja. W 1986r po tym jak trzeci album Grave Digger zatytułowany „War Games” kapela zmieniła nazwę zespołu na Digger. Celem było nagranie bardziej komercyjnej muzyki, która przyciągnie więcej słuchaczy i uczyni zespół bardziej znanym. Wynikało to z słabych wyników finansowych jakie Grave Digger osiągał i to nie podobało się Noise Records. No to wywarła wpływ na muzyków. Digger w swojej muzyce nie zapomniał o przeszłości i starym, rasowym heavy metalu jaki Grave Digger prezentował choćby na „Heavy Metal breakdown”. Jednak tutaj zespół porzuca toporność, stawia na lekkość, melodyjność, na komercję, na bardziej hard rockową manierę. Można było odnieść wrażenie, że „Stronger Then Ever” to zdradzanie swoich priorytetów i sprzedanie się komercji. W końcu taki tytułowy utwór nasuwa takie grupy jak Survivor, Def Leppard czy nawet Bon Jovi. Zwłaszcza spokojne klawisze pokazały inne oblicze grupy. „Stronger Than Ever” to nie taki zły kawałek sam w sobie. Problem tkwi, że to nie jest Grave Digger, tylko jakiś amerykański Aor. Dobra jest to chwytliwe i zapada w pamięci, a w dodatku jest to przyjemne w słuchaniu. Więc jeśli zapomni o tym co grali panowie to nie można nawet narzekać na jakość. Okładka też inna niż dotychczasowa, miła dla oka i oddająca charakter produkcji z kręgu rocka czy hard rocka. Idealnie dopasowana do zawartości. Podobnie jest zresztą. Lekkie, czyste brzmienie, które momentami przypomina płyty popowe czy rockowe. Wokal Chrisa też jest jakby zmodyfikowany i jest bardzo zaskakujący. Takiego Boltendahla nie znaliście i już nie poznacie. Śpiewa lekko, bez tej chrypki i zadzioru. Efekt nawet ciekawy, ale przede wszystkim dla fanów Aor czy hard rocka. Co ciekawe Digger to właśnie pierwszy poważny band Uwe Lulisa, który potem został wciągnięty do rodziny Grave Digger, a potem sam założył Rebellion. Też jest on tutaj pod wpływem amerykańskiego hard rocka. Na płycie jest pełno lekki i komercyjnych zagrywek, jednak słychać polot i finezję. Nie brakuje też ciekawych popisów o charakterze heavy metalem, będących ukłonem dla płyt Grave Digger. Otwieracz „Wanna Get Close” to ostrzeżenie, że tutaj nie ma za wiele metalu, że więcej jest hard rocka. Riff nasuwa mi na myśl choćby Ac/Dc. Jednak chwytliwy refren ma echa starego Grave Digger co daje w efekcie przyzwoity kawałek. Na tej płycie pełno syntezatorów i płaskiego, sztucznego brzmienia perkusji. Przykładem tego jest „Don't leave me lonely”. Sam utwór przypomina „Faceless World” Udo, co można uznać za plus. Jedną z najbardziej metalowych, wręcz speed/power metalowych kompozycji na płycie jest „Lay it on” czy „Shadow of The Past”. Jednak to tylko pewne echa przeszłości, bowiem tutaj są inne trendy. W pamięci zapada złożony „I dont need Your Love”, który nie jest balladą, a bardzo energicznym kawałkiem. Końcówka płyty jest już bardziej urozmaicona i daleka od tego do czego przyzwyczaili nas muzycy z Grave Digger. „Listen to The Music” wyróżnia się bardziej nachalnymi klawiszami, które brzmią jakby je wyjęto z tandetnego teleturnieju. Na szczęście partie gitarowe i riff są tutaj godne uwagi. Jest jeszcze lekki, hard rockowy „Stay Till Morning” , który pokazuje łagodne oblicze ówczesnego Grave Digger. Złym utworem nie jest też z pewnością rycerski „Stand Up and Rock”, który z bojowym refrenem jest idealny na koncerty.

Grave Digger, który gra hard rocka z elementami hard rocka, Aor i w dodatku z wykorzystanie syntezatorów, to jest dopiero coś nowego. Dobrze, że to zostało wydane jako Digger anie Grave Digger, bo marka mogłaby na tym ucierpieć. Płyta nie jest zła, bo słucha się ją dość przyjemnie i jest kilka hitów, tylko to nie jest muzyka jaką się odczekuje od Chrisa i spójki. Dobrze, że wrócili do swojego stylu. „Stronger Than Ever” to taka miła ciekawostka dla fanów Grave Digger.

Ocena: 6/10

czwartek, 23 kwietnia 2015

SECRET SPHERE - A Time Never Come - 2015 edition (2015)



To już 15 rocznica wydania „A Time Never Come”  włoskiego bandu Secret Sphere.  Jest to jedna z najbardziej znanych włoskich kapel, która gra mieszankę melodyjnego Power metalu i progresywnego metalu.  8 albumów mają już na swoim koncie i właściwie status tego zespołu nie wymaga udowadniania tego, że są świetni w te klocki. To też postanowili odświeżyć jeden z ich najważniejszych albumów, jednocześnie świętując jubileusz wydania „ a Time never Come”.  Album został na nowo zagrany z Michele Luppi w roli wokalisty. Album przyozdobioną nową szatą graficzną i pomyśleć że to całe przedsięwzięcie było początkowo szykowane dla Japonia. Jednak zdecydowano się również na ponowne wydanie na terenie Europy. Może nowi muzycy, może nowa jakość brzmienia, nieco inny wydźwięk, ale to wciąż wysokiej klasy album w kategorii progresywnego Power metalu.  Została energia, przebojowość, tylko dodano jakby bardziej podniosłe aranżacje, które momentami ocierają się o symfoniczny metal.  Wszystko zostało zgrabnie przyrządzone i nie ma tutaj powodów do narzekania.  Zaczyna się oczywiście od klimatycznego intra w postaci „Gate of Wisdom”.  Dalej oczywiście mamy bardziej złożony „Legend” który  ma w sobie sporej ilości mocy i tutaj zespół wykreował bardzo chwytliwą melodię. Progresywny charakter klawiszy to jest właśnie ta cecha, która czyni ten zespół rozpoznawalny.  Jest to album przede wszystkim agresywny i mocno osadzony w stylistyce Power metalowej. Dobrze to potwierdza „Under the Flag of Mary Read  czy „The Brave” .   Marco I Aldo znakomicie łączą pomysłowość, świeżość, progresję i  ciekawe aranżacje. Dzieje się sporo i właściwie panowie pokazują jak się rozwinęli na przestrzeni lat i jak  dojrzeli na przestrzeni lat.  Oblivion” to kompozycja o nieco symfonicznym charakterze i pokazuje, że nie ma między nimi  a Rhapsody takiej wielkiej różnicy.  Na płycie jest jeszcze rockowy „Lady of Silence”, romantyczna ballada w postaci „Mystery Of Love” , czy ocierający się o neoklasyczny Power metal „Hammelin”.  Płyta nie nudzi, bowiem zespół dostarcza urozmaicenia i tak mamy pełno klimatycznych przerywników czy monumentalny, epicki „Dr. Faustus” , który jest przepełniony symfonicznymi ozdobnikami. Może i jest to wszystko na nowo nagrane, może nabrało nowej jakości i trochę nowoczesności. To jednak mimo tych pewnych ulepszeń, czy też różnić jest to ten sam album, który przed laty stał się jednym z najlepszych w dorobku grupy.  Ryzykowne było to zagranie, ale efekt okazał się zaskakująco dobry.  Polecam. Secret Sphere powraca do korzeni i może w końcu doczekamy się równie udanego nowego materiału ze strony Włochów. Oby tak było.

Ocena: 8.5/10

środa, 22 kwietnia 2015

THUNDERSTEEL - The Exorcism (2015)



Serbia to nie wielkie państwo w południowej Europie i rozmiary kraju oddają też w pełni wielkość sceny  metalowej jaką tam znajdziemy. Nie ma za dużo tam zespołów i większość nie ma sił przebić się przez granicę swojego kraju. To może w końcu zmienić Thundersteel.  3 lata istnienia a już się dorobili debiutanckiego albumu „The Exorcism” i statusu Serbskiego klona Exciter czy Riot.  Na pewno jest to płyta, która nie była brane pod uwagę w tym roku i wielu z nas przegapiło premierę i czas to nadrobić, bowiem płyta zasługuje na to.

Przede wszystkim jest to dzieło facetów, którzy kochają heavy metal w takiej tradycyjnej formie. Przemawiają przez ich muzykę lat 80 i takie proste rozwiązania. Tutaj dostaje chwytliwe melodie, ostre riffy i sporej ilości ciekawych złożonych solówek.  Młoda formacja w żaden sposób nie daje po sobie poznać, że  tak naprawdę to ich pierwszy album. Jest przygotowanie, są pomysły i ciekawe aranżacje. To przedkłada się na jakość muzyki i właściwie to czyni ten album miłym w odsłuchu. Niby nic odkrywczego , ale fani tradycyjnego grania będą zadowoleni. Z tego wydawnictwa bije szczerość i miłość do metalu i to się liczy. Nie ma eksperymentowania czy kombinowania. Zespół uderza z grubej rury bowiem „Anger on the  Road” to prawdziwa petarda. Jest speed metalowa formuła, mocna sekcja rytmiczna, ostry riff i wyrazisty wokal Milosa, który przypomina nieco Tima Rippera Owensa czy Jorna Lande.  To jest jeden z tych muzyków, który przyciąga od razu uwagę. Panuje nad swoim głosem i w dodatku potrafi zaskakiwać.  Dalej mamy utrzymany w stylistyce Judas Priest „Outlaws Lament” i to jest kolejny mocny punkt tego wydawnictwa.  Nieco mroczniejszy jest „Ride the Trigger”, ale sama melodia i wykonanie do końca nie przekonuje.  Za wszystkie partie gitarowe odpowiedzialny jest Rasa.  Trzeba przyznać, że jego gra jest całkiem interesująca. Nie brakuje zaskoczenia czy bardziej shredowego charakteru.  Sail Away” to bardzo dobrze odzwierciedla.  Dla fanów szybkiego heavy/Power metalu mamy petardę w postaci   Stand Up”. Tutaj zespół zabiera nas w rejony Gamma Ray czy Primal Fear.  Fani Dio z kolei docenią „Lock’em out”, w którym jest riff wyjęty z płyty „Holy Diver”. Okładka troszkę przypomina mi albumy Kinga Diamonda i w sumie ten mroczny klimat w pełni oddaje „Grotesque”.  Tytułowy „The Exorcism” to kompozycja utrzyma w stylizacji Mercyful Fate i Black Sabbath. Jest to utwór w którym zawarto sporo ciekawych przejść i motywów, które przywołują właśnie te dwa wielkie zespoły. Brawa dla kapeli, że udało się odtworzyć klimat i stylistykę tych zespołów i to z takim efektem.

Kto by pomyślał, że zespół z Serbii nagra taki album i pokaże całemu światu że też wiedzą co to jest heavy/speed metal . Płyta jest przemyślana,  dobrze wyważona bo są kompozycje ciężkie, wolne jak i szybkie. Całość ozdobiona nieco przybrudzonym brzmieniem, który nasuwa amerykański Power metal. Do tego dochodzi zgrany zespół, który mimo braku doświadczenia potrafił się odnaleźć w tym gatunku i stworzyć dzieło godne uwagi. Gorąco polecam.

Ocena: 8.5/10

SONIC PROPHECY - Apocalyptic Promenade (2015)



Brakowało mi w tym roku mocnego us heavy/Power metalu, który przypomni mi Attacker, Metal Church, czy Iced Earth. Na szczęście Sonic prophecy powraca z nowym albumem zatytułowanym „Apocalyptic promenade” .  Zespół wraca po 4 latach ciszy i chce nasz zabrać do świata klasycznego amerykańskiego Power metalu. Warto mieć też na uwadze, że  zespół w swojej muzyce nie kryje wpływów takich kapel jak Iron Maiden, Hammerfall, Manowar czy Judas Priest., co też sprawia że muzyka jest bardziej chwytliwa i zarazem zróżnicowana.  Mało kto z nas liczył na coś dobrego ze strony tego zespołu, a sam album ukazał się bez większego nagłośnienia. No i proszę mamy naprawdę miłą niespodziankę.

Jakby nie patrzeć zespół gra od 7 lat i mają na swoim koncie dwa albumy, liczne koncerty z wielkimi kapelami . Mimo pewnych zmian personalnych zostali przy swoim stylu i wciąż grają to co potrafię najlepiej czyli  heavy/Power metal w amerykańskim wydaniu. Tak więc mamy ostre riffy, surowe brzmienie, charyzmatycznego wokalistę w postaci  Shane;a. Ta machina działa sprawnie i właściwie nie ma się do czego przyczepić na pierwszy rzut oka.  Jednak im bardziej się zagłębiamy w album tym bardziej go poznajemy i jesteśmy wstanie dostrzec pewne wady. Brak wyrazistych hitów, bardziej sprecyzowanych melodii czy zbyt wydłużone kompozycje. Na tym polu zespół traci troszkę, ale nadrabia ostrymi riffami, pomysłowymi i technicznymi partiami gitarowymi.  Steve i Darrin trzymają się pewnych granic i rzadko kiedy je przekraczają, ale mimo to dzieje się całkiem sporo. Panowie potrafię przejść od szybkich riffów do bardziej stonowanych partii, które mają oddać epicki klimat wydawnictwa. Mamy 10 utworów i dają one ponad godzinę materiału.  Zespół zaczyna dość odważnie, bo od 12 minutowego kolosa „Oracle of the Damned / The Fist of God”.  Marszowe tempo, rycerski klimat i epicki wydźwięk to atut tego kawałka.  Najkrótszy na płycie jest nieco toporny „Eventide”, który przemyca pewne cechy Judas Priest. Odrobina mroku i klimatów Black Sabbath mamy w „Hells Most Beautiful Angel”. Szybsze tempo, większa energia i przebojowość  to już atuty bardziej Power metalowego „Temple of the Sun”. Sama konstrukcja melodii i skonstruowanie sekcji rytmicznej nasuwa na myśl Iron Maiden.  Jest to kompozycja o tyle ciekawa, bowiem pokazuje, że zespół potrafi grać ostrzej i nieco szybciej. Ta płyta może nie porwie was ostrymi riffami, czy niezwykłą energią, ale właśnie epickim klimatem i taką nieco nostalgią jak to jest zaprezentowane w „Dark Is the Dawn”. Tytuł został tutaj idealnie dopasowany do tego jak brzmi utwór.  Nie ma tutaj miejsca na nietrafione pomysły czy nudny i niedopracowane kawałki, które niszczą wydźwięk całości. Właściwie każdy utwór ma w sobie coś. Taki rozbudowany „Born of Steel and Fire” to kwintesencja epickiego heavy metalu z domieszką Power metalu. Tutaj zespół miesza trochę Manowar, Omen, czy Cirith Ungol.  Rycerski klimat daje się tutaj we znaki, ale to jest właśnie piękno tego utworu.  Mamy też 6 minutową balladę w postaci „Legendary”, która jest po prostu idealna. Lekkie prowadzenie, troszkę ciekawych ozdobników wyjętych z muzyki celtyckiej, które sprawiają że ballada zyskuje na jakości. Brzmi to naprawdę ciekawie i utwór w żaden sposób nie zanudza. Spokojnym utworem jest też tutaj „Fire Messiah”. Końcówka albumu to podniosły i nieco progresywny „Apocalyptic Promanade” i „Call of Battle” w wersji akustycznej.

Sonic Propohecy znalazł swoje miejsce  w heavy metalowym światku. To spece od tworzenie typowego amerykańskiego heavy/Power metalu w stylu Attacker czy innych znanych kapel z tamtego rejonu. Ich przepis na udany album to odrobina epickości, tajemniczy klimat i dużo ciekawych melodii. Mimo jasno określonych ram ich muzyka nie nudzi i nawet potrafi zaskoczyć. „Apocalyptic Promanade” to solidny album, który nie ma większych wad. No chyba, że brak wyrazistych przebojów, zbyt dużo rozbudowanych utworów i brak szybkich petard to te kwestie, bez których sobie nie wyobrażacie heavy metalowego albumu. Wtedy faktycznie płyta może nie do końca przypaść wam do gustu. Mimo wszystko jest to band, który trzeba znać, bo zasługują na to. Polecam.

Ocena: 8/10