wtorek, 2 czerwca 2015

DEMONHEAD - Bring of The Doom (2015)

Mówi się o nich jako mieszanka wczesnej Metaliki, Motorhead i Iron Maiden. Mówi się, że wychowali się na takich klasykach jak „Back in Black”, „Balls to the Wall” czy „British Steel”. Mówi się, że starają się w swoich tekstach nawiązać do opowiadań Hp Lovecrafta. W przypadku australijskiego Demonhead to wszystko prawda. Działają od 2007 roku, ale już pokazali na co ich stać. Mają za sobą mini album wydany w 2010 i liczne koncerty. Debiutancki album „Bring on the Doom” to właśnie przykład tego, że jest to dzieło doświadczonego zespołu w pełni oddanego latom 80.

Skupiając się już na samej płycie to trzeba mieć na uwadze, że zadbano by klimat lat 80 był wszędzie. Nie tylko w muzyce, ale w brzmieniu czy okładce, która przypomina dzieła Eda Repki. Dave Lowes jest liderem grupy i to wszystko się kręci wokół niego. W końcu to on jest wokalistą i gitarzystą jednocześnie. W jego manierze słychać wpływy Jamesa Hetfielda. Jednak pamiętajmy thrash metal, a raczej speed metal nie jest tutaj dominującą formułą. Wczesny okres Metaliki czy Agent Steel jest wyczuwalny, ale zespół bardziej stawia na heavy metal w tradycyjnej formie. Roo Power wraz Davem tworzy zgrany duet i ich popisy gitarowe są głównym daniem tej płyty. To właśnie dzięki nim każdy utwór to prawdziwy hicior i 100 % heavy metalu. Nie ma miejsca na komercje czy zbędne kombinowanie. Jest prosty, ale za to bardzo szczery materiał, który został zbudowany w oparciu chwytliwe riffy, szybkie tempo. To zdaje swój egzamin i przez to płyta jest taka udana. Mamy 10 utworów i 40 minut muzyki. Album otwiera „Valley of Allegiance”, który ma coś z Judas Priest i choć jest to wolniejszy kawałek to i tak robi rozróbę. Nutkę thrash metalu i wczesnej Metaliki mamy w „Bring on the Doom” czy „Standing as one”.Nie mogło zabraknąć bardziej marszowego kawałka, w którym zespół pokaże epickie oblicze i takim kawałkiem jest „Where the ashes Fly”. Z kolei w „Gates of Hell” mamy więcej z hard rocka i toporności rodem z płyt Accept. „Leprachuns” to utwór utrzymany w konwencji starego Running Wild. W „Moonlust for Life” powracamy do thrash metalowego grania ocierającego się o styl Metaliki. Do grona najlepszych kawałków należy zaliczyć bez wątpienia „Hellbent of Disaster”. Speed metal w starym stylu i zagrane z polotem i energią. Takie kompozycje rozgrzewają i potrafią zapewnić niesamowitą rozrywkę. Słychać, że zespół dobrze się bawi przy tym co tworzy, a to spora zaleta.

Czas na krótkie podsumowanie. Demonhead to zespół, który nic nowego nie tworzy i raczej nie to jest ich celem. Chcą się dobrze bawić, chcą grać muzykę łatwą w odbiorze i przyciągającą fanów heavy metalu z lat 80. Australijska formacja pokazała że drzemie w nich potencjał i że mają łeb do przebojów, teraz nic tylko kuć żelazo póki ciepłe. Polecam.

Ocena: 8/10

WITCHBOUND - Tarots Legacy (2015)

W tym roku powrócił do świata żywych kultowy band z lat 80, a mianowicie Stormwitch. Ta kapela dorobiła się kilku naprawdę mocnych albumów, ale tegoroczny „Seasons of The Witch” to ogromne rozczarowanie. Zespół zawiódł pod każdym możliwym względem i w sumie nie ma się co dziwić, skoro obecnie bardziej to przypomina projekt muzyczny Andiego i Jurgena. Na szczęście powstała bardzo dobra alternatywa dla fanów Stormwitch. Jest nią Witchbound. Już na przestrzeni lat 2006/2007 powstawały pomysły na album i Harald Spangler zdążył jeszcze przed swoją śmiercią opracować sporo kompozycji. Stefan Kaufmann postanowił dalej ciągnąć ten band i tak Witchbound w 2013 zmobilizował się jeszcze bardziej. W zespole pojawili się dawni muzycy Stormwitch tj: Ronny Gleisberg, Peter Langer i Martin Winkler, a skład uzupełnił Thorsten Lichtner . Projekt muzyczny szybko przerodził się w prawdziwy band, który chce wypełnić lukę po nieudanym powrocie Stormwitch. „Tarot's Legacy” to hołd dla Lee Tarota i starego Stormwitch.

Okładka i nazwa to taki miły gest dla fanów Stormwitch. Nawiązanie do tradycji i do legendy jaką jest Stormwitch. Jednak w przeciwieństwie do ekpipy Andiego i Jurgena Witchbound naprawdę przyłożył się do swojego albumu. Jeśli szukacie solidnego heavy/power metalu utrzymanego w tradycyjnym klimacie, nasyconego niemiecką manierą i przebojowością to dobrze trafiliście. Witchbound nie dość że nawiązuje do twórczości Stormwitch i to tego najlepszego okresu, to jeszcze stara się nas zaskoczyć i stworzyć swój własny styl. Nie ma w tym kiczu, a zespół stawia na energiczne tempo, dużą dawkę przebojowości. Jest to szczere i przemawia do słuchacza. Zespół nie marnował czasu i nagrał aż 14 utworów. Mamy niezły rozrzut i każdy znajdzie coś dla siebie. Zaczyna się od „Dance into The Fire”, który promował ten album. Jest klimat lat 80, mieszanka heavy metalu i hard rocka, a wszystko zagrane z pomysłem. To dobrze rokuje i zachęca do zapoznania się zresztą. „Mauritania” to też bardziej melodyjny kawałek o zabarwieniu hard rockowy, ale pokazuje że w kapeli jest potencjał. Przykładem mocnego, rasowego heavy metalu w stylu lat 80 jest choćby taki żywszy „Jesters day”. Bardzo podoba mi się „To search for the Grail”, który ma riff na miarę twórczości Dio i to jest mocny atut tego kawałka. Nie zabrakło też przyspieszenia i typowego heavy/power metalu w niemieckiej odsłonie i taki Holy Ground” to dobry przykład tego. Oscar Dronjak z Hammerfall pojawia się gościnnie w „Keep The Pyre Burning” i to kolejny dobry powód dla którego warto sięgnąć po debiutancki album Witchbound. Po kilku przerywnikach pojawia się kolejna petarda w postaci „Die sword in Hand”. Kto lubi true heavy metal i Accept ten powinien wsłuchać się w mocarny „Sands of Time”. Całość zamyka romantyczna ballada w postaci „Trail of Stars”.

To co się nie udało Stormwtich udało się wykonać Witchbound na debiutanckim albumie. Jest heavy/power metal na wysokim poziomie, jest pomysł na kompozycje, jest tradycja, doświadczenie, a przede wszystkim zespół oddaje hołd Stormwitch. Miło, że dawni muzycy nie poddali się i stworzyli coś własnego, co wypełni lukę po nieudanym powrocie Stormwitch. Dla fanów heavy/power metalu jest to pozycja obowiązkowa, że o fanach Stormwitch nie wspomnę.

Ocena: 8/10

SUNLIGHT - My own Truth (2015)

Szukacie czegoś z kręgu nowoczesnego heavy metalu? Czegoś co przypomni wam kapele pokroju Unisonic czy Firewind? Z pewnością Grecki Sunlight wychodzi naprzeciw waszym oczekiwaniom. To młoda kapela działająca od 2009 roku i postanowili grać muzykę z kręgu hard rocka/heavy/power metalu i robią to całkiem przyzwoicie. Starają się być z jednej strony nowocześni, a z drugiej strony są wierni tradycyjnym rozwiązaniom. Mają za sobą demo i granie koncertów, a brakowało im do szczęścia tylko pełnometrażowego albumu. W tym roku udało się to zrealizować, a „My own Truth” to album który nie można zlekceważyć, zwłaszcza jeśli gustujemy w takiej mieszance stylistycznej.

Futurystyczna okładka nasuwająca bardziej produkcję progresywną intryguje nas od samego początku. Dzięki właśnie takim chwytom to wydawnictwo ma przejawy nowoczesnego i bardziej na czasie. Zresztą brzmienie też bardziej wyrafinowane i wyszukane. To samo można odnotować w stylistyce kapeli. Nie ma mowy o prostym i przewidywalnym graniu, gdzie zespół ucieka się do sprawdzonych chwytów. Tutaj Sunlight stara się wykroczyć nieco poza pewne granice i stworzyć swój własny styl. Jest nutka klimatycznego hard rocka, czy tez melodyjnego metalu. Sporą rolę tutaj odgrywają klawisze i spokojny, łagodny wokal Dimitrisa Giannakopoulosa. Dzięki niemu wszystko brzmi klimatycznie i spójnie. Partie gitarowe są na dalszym planie, ale nie są tutaj pozbawione energii i polotu. Makis też nie raz pokazuje, że bez niego nie było tak żywiołowo i metalowo. Wszystko składa się w jednolitą całość a zespół naprawdę zaskakuje i to już od pierwszych minut albumu. „Back to Life” to utwór który ma coś z Stargezers czy Masterplan. Progresywność i hard rock spotyka się w tym utworze. Może i komercyjne wykończenie, ale nie ma to większego wpływu na jakość. „Follow Your heart” ukazuje przede wszystkim siłę klawiszy w muzyce Sunlight. Fani twórczości Blackmorea i Rainbow z pewnością pokochają szybszy „Eastern Train”, który niszczy swoją energią. Więcej power metalu i heavy metalu można uświadczyć w zadziornym „Earthquake”. Zespół często ucieka do spokojnych motywów i stawia na komercyjny wydźwięk. W takim „Rockin all around” czy „Lonely Man's Song” można się przekonać o tym jak zespół dobrze sobie radzi w takich klimatach.

Nie zawsze wolne tempo oznacza słaby album, nie zawsze nowoczesność musi być okraszona agresją i potężnym brzmienie. Sunlight przełamuje ten trend i pokazuje, że można nagrać bardziej komercyjny album przepełnionym wolnymi motywami i progresywnym klimatem. Fani Queen, Unisonic czy Masterplan powinni tutaj się znakomicie odnaleźć. Płyta skierowana do smakoszy emocjonalnego grania, które ma poruszyć naszą duszę i przenieść do świata magii i intrygujących melodii. Zapraszam i was do świata Sunlight.

Ocena: 7.5/10

poniedziałek, 1 czerwca 2015

EVENT URIZEN - Revolution Ep (2015)

Klasyczny metal to jest coś co dobrze wychodzi polakom. Pełne oddanie tradycji i nawiązanie do takich klasycznych zespołów jak Iron Maiden, Judas Priest, Running Wild, czy Dio. Dzięki temu powstało wiele polskich gwiazd, które odniosły sukces w tej dziedzinie stając się inspiracją dla młodszego pokolenia. Ceti, Turbo, Tsa, Monstrum czy nawet Crystal Viper pokazały, że Polska nie jest gorsza. Nie brakuje młodych ludzi, którzy podążają tym śladem. Pochodzący z Chorzowa Event Urizon to znakomity przykład tej fali. Kapela powstała w 2010 r na gruzach Caliburnus i to z inicjatywy wokalisty Łukasza Krauzea, perkusisty Marcina Pawełczyka i gitarzysty Krzysztof Machury. Ostatecznie zespół uzupełnili po licznych roszadach basista Krzysztof Poczta i gitarzysta Radosław Matysek. W 2013 roku światło dzienne ujrzała epka „Revolution”. Właśnie na tym wydawnictwie chciałbym się skupić. Dzieło z jednej strony wtórne, przewidywalne i niczym nie zaskakujące w swojej formie, a z drugiej jest to album szczery, melodyjny i zagrany z zaangażowaniem. Soczyste brzmienie, śpiewanie w języku angielskim oraz wykonanie do końca myli nas co do pochodzenia grupy. Panowie zadbali o to, by album robił wrażenie za granicą. Kto lubi tradycyjne granie w niezbyt skomplikowanej formie, ten z pewnością polubi ten band. Chłopaki grają szczerze i każdy utwór to dobra zabawa i wycieczka w znane nam rejony przetarte przez Iron Maiden, czy Judas Priest. Zaczyna się od klasycznego „The Darkest Night” to bardzo schematyczny utwór, który mocno jest zakorzeniony w twórczości żelaznej dziewicy. Wokal Łukasza przypomina nieco styl śpiewania Blaze'a Bayleya. Jak ktoś wątpi, że Machura i Matysek nie są wstanie stworzyć ciekawych partii solowych czy porwać ciekawym riffem to niech odpali rytmiczny „Walls of Fire” czy progresywny „Im Revolution”. Zespół właściwie na dobre przyspiesza w „Abyss of Hell”. To jest jeden z mocniejszych punktów tej płyty. Pozostałe 3 kawałki to bonusy w postaci utworów będących częścią dema z 2011 r. „Nightrider” to klasyczny heavy metal z domieszką Judas Priest czy Saxon. „Battlefield” to utwór już bardziej wyrafinowany i w rycerskim klimacie, ale ma to swój urok. Na sam koniec zespół zostawił szybki, energiczny „White Skull”, który przywołuje na myśl najlepsze lata Iron Maiden. Niezła mieszanka tradycji, brytyjskiej stylistyki i wszystko zbudowane na prostych motywach. Rewolucji muzycznej nie ma, ale z pewnością Event Urizen może namieszać na rynku zagranicznym. Czekamy teraz na pełnometrażowy album, który będzie dobrą konkurencją dla Enforcer, czy White Wizzard.

Ocena: 7/10

PORPHYRA - Faith, struggle, Victory (2014)



 N' Roses, Meshuggah, Iron Maiden, Nightwish, Epica, Scorpions czy Sabaton to nie lista moich ulubionych zespołów, tylko inspiracje muzyczne amerykańskiego Porphyra. To jest młody band, który powstał w 2013 roku.  Ich debiutancki album zatytułowany „Faith, Struggle, Victory” to płyta, która ukazuje pewien potencjał zespołu. Nie jest to ten typ zespołu, który bezczelnie kopiuje i nie ma pomysłu na siebie. Amerykanie wiedzą, że chcą grać heavy metal z pewnym elementami epickości, progresywności. Dla nich normą jest wtrącenie odrobiny symfoniki, hard rocka czy greckiego folku. Taki dobór gatunków sprawia, że ta płyta brzmi dość oryginalnie i potrafi zaskoczyć.  George Tsalikis to jeden z atutów tej formacji. Kto jak kto, ale George pokazuje zaangażowanie, swoje walory wokalne. Dobrze radzi sobie  z wysokimi rejestrami, jak i z tonacją, w której trzeba pokazać epickość.  Co może się podobać to zróżnicowanie w sferze kompozycji i to właśnie przyczynia się do tego, że płyta nie przynudza.  Mamy więc tak granie na pograniczu hard rocka i heavy metalu, jak to zespół prezentuje w energicznym otwieraczu „Dreamkiller”.  Powiew epickości, owego folku greckiego mamy w rycerskim „The Legend of Alexander” i tutaj duet Billy/Mike dają czadu. Jest urozmaicenie i staranność w wykonaniu. Podoba mi się odtworzenie klimatu rodem z Falconer.  Z kolei fani Iron Maiden czy punku mogą zadowolić się dość ciekawie brzmiącym „Rise Up”.  Hard rock i lżejsze granie uświadczymy w „Shine”. Więcej klimatów związanych z greckim folkiem czy progresywnym rockiem dostajemy w nieco zakręconym „Prophecy” .  Największym zaskoczeniem jest jednak  988AD: In the Time of Basil II Emperor of Byzantium” czyli 10 minutowy kolos. Zespół dał się tutaj ponieść pomysłowości i swojej wyobraźni.  Może okładka wygląda zbyt kiczowato, a brzmienie momentami potrafi być przygniatające i ponure, to jednak materiał zespołowi wyszedł.  Przede wszystkim sporo się dzieje, jest zaskoczenie i ciekawe melodie. To zawsze nadaję dobrego tonu płycie, zwłaszcza jeśli mamy do czynienia z debiutem.

Ocena: 6/10

sobota, 30 maja 2015

ASCENDANCY - The amazing ascendancy versus count illuminatus (2015)



Fanów Arjena Lucassena  z Star One czy Ayeron nie brakuje na całym świecie. Każdy z nas ma ochotę czasami odpłynąć do innego, magicznego świata, gdzie  rzeczywistość przestanie dla nas istnieć. Tak to jest specjalista od tworzenia niezwykłego klimatu i ciekawych kawałków z kręgu progresywnego metalu. Jak się okazuję w Czechach też mają swojego Lucassena i jest nim  gitarzysta Libor Kukula, który założył w  2008 roku Ascendancy.  Początkowo  wyglądało to trochę niewinnie bo były tylko gitary, ale z czasem dodano klawisze i uzupełniono skład.  Zespół ma już za sobą debiut w postaci „Out of Nowhere” i teraz wydał swój drugi album o bardzo długim tytule, który może odstraszyć. „The Amazing Ascendancy versus cound illuminatus” nie każdego musi zachęcić tytułem czy dziwaczną okładką, ale  z pewnością każdy kto siedzi w progresywnej muzyce powinien zaznajomić się z nowym dziełem Czechów. Klimaty s-f i świat futurystyczny jest tutaj wszechobecny i momentami nawet nieco przytłacza. Jednak ciężko sobie wyobrazić coś innego do tego progresywnego świata, gdzie jest pełno wyszukanych melodii . Nawet klawisze brzmią jakby były wyjęte z innej przestrzeni kosmicznej.  To właśnie one są motorem napędowym i główną atrakcją tego wydawnictwa. Nieco gorzej jest właśnie z riffami i całą otoczką gitarową. Libor nie zawsze popisuje się  techniką czy udanymi melodiami. Można poczuć niedosyt, ale cóż nie wszystko można mieć.  Inaczej ma się sprawa wokalu Ivana Jakubo.  Jest to wokal niczym się nie wyróżniający i raczej nie sprawia dobrego wrażenia. Jeżeli  chodzi o materiał to dzieje się całkiem sporo i można tutaj delektować się prawdziwym progresywnym heavy metalem z ciekawym motywem gitarowym jak to ma miejsce w otwierającym „Zeroes  and Ones”.  Mamy też bardziej ostrzejsze granie z mocnym riffem w roli głównej. Taki właśnie jest „A Man without Identity  czy „My Escape” . Na płycie pojawiają się też krótkie przerywniki jak „Sacret Society” które mają na celu budowanie klimatu futurystycznego.  The  Amazing Ascendancy” z kolei ma pewne elementy Queen.  Na wyróżnienie zasługuje również przebojowy „Battle Plan”.  Płyta jako ciekawostka muzyczna czy wrota do innego, futurystycznego świata sprawdza się idealnie. Jeśli jednak szukamy ciekawych melodii i chwytliwego metalu to niestety, ale tego tutaj nie znajdziemy. Specyficzny album, ale z pewnością warty posłuchania i wyrobienia swojego zdania na temat Ascendancy i ich nowego albumu.

Ocena: 5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

czwartek, 28 maja 2015

DRAGONHAMMER - Time For Expiation (2004)



Dekadę temu światło dzienne ujrzał drugi album włoskiego Dragonhammer, który nosi tytuł „Time For Expiation”. Album z marszu stał się jednym z najciekawszych wydawnictw reprezentujących progresywny Power metal.  Ten status album osiągnął za sprawą ciekawych melodiach, pomysłowych aranżacji i soczystego brzmienia. Z tej płyty biła świeżość i energia, którą zespół znakomicie zaprezentował już na udanym debiucie. Nic dziwnego że w tym roku wytwórnia My Kingdom Music postanowiła wznowić edycję tego albumu, który został wzbogacony o japoński bonus w postaci „Letters of Pain” i dwa kawałki zarejestrowane podczas trasy koncertowej z Freedom Call w roku 2014. Najważniejsze, że sam album i jego konwencja nie zostały tknięte. Mamy ten album, który ukazał się w roku 2004.  Nie ma się co bać, bowiem wciąż ta płyta zachwyca swoim soczystym i ostrym niczym brzytwa brzmieniem.   To wciąż ten sam album, w którym zachwycił nas Max Aguzzi swoim doniosłym i czystym wokalem.  Drugi album Dragonhammer zasłynął przede wszystkim z  atrakcyjnych  melodii, który porywają swoją lekkością i finezyjnością.  Ta płyta jest znakomicie zbalansowana, bowiem fani melodyjnego Power metalu, fani petard mogą delektować się takimi przebojami jak „Eternal Sinner” czy „Believe”, w których można wyłapać pewne cechy Helloween, Masterplan czy Mob Rules.  Co na pewno też robi ogromne wrażenie to progresywne, nieco futurystyczne partie klawiszowe które wygrywa Alex.  Bardzo dobrze to zostało zaprezentowane w melodyjnym „Fear of Child”, który zabiera nas w rejony progresywnego Power metalu.  Tak można zauważyć, że to właśnie ten gatunek tutaj dominuje, a Power metal schodzi tutaj na dalszy plan. Wystarczy wsłuchać się w rozbudowany „Free Land” czy „YMD”.  To właśnie przykład tych kompozycji, gdzie zespół chce nas zaskoczyć futurystycznym klimatem, bardziej wyszukanymi melodiami i urozmaiconą aranżacją.  Całość zamyka tytułowy „Time for Expiation”, który podsumowuje to jak brzmi cały album i w jakiej stylizacji jest utrzymany. Mniej Power metalu i więcej progresywnego heavy metalu. To jest właśnie ta różnica między tym albumem, a debiutem.  W swojej kategorii jest to jeden z ciekawszych albumów, które mimo swoich lat zachwyca świeżością i wykonaniem. Miło, że wznowiono edycję tego krążka. W końcu jest szansa, żeby go nabyć.

Ocena: 8.5/10

P.s recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

wtorek, 26 maja 2015

ARION - Last of Us (2014)



Przyszło w końcu stawić mi czoło fińskiemu Arion, który  w 2014 r wydał debiutancki album w postaci „Last Of Us”. Nie wiem czemu, ale odrzucała mnie zbyt młodzieżowa konwencja symfonicznego power metalu jaki sprzedaje ten zespół. Zresztą sami są młodzi i widać, że chyba do końca nie jest im w głowie poważny i wysokiej klasy symfoniczny metal. Okładka rodem z bajek dla dzieci też nie przekonuje. Jednak trzeba było dać szanse temu zespołowi i zmierzyć się z ich muzyką. Wydawało się, że będzie to droga pełna tortur i męk. Niestety przeżyłem nawet i zaskoczenie. Nie dość, że płytę nawet przyjemnie się słucha, to można dostrzec pewien potencjał w zespole. Wiedzą jak wykorzystać symfoniczne patenty na swoją korzyść, jak wykorzystać elementy power i heavy metalu. Nawet progresywność tutaj nie przeszkadza, tyle właśnie co zbyt pewne młodzieńcze podejście i komercyjność. Gdyby tak zrobić z tego poważny zespół, który wie czego chce i potrafi wykorzystać potencjał to byłoby naprawdę ciekawie. Na wyróżnienie właściwie zasługuje wokalista Viljami, który potrafi rozgrzać swoim głosem, a także sprawić że poczujemy epickość. Znakomicie radzi sobie w wysokich rejestrach. Niestety gorzej jest już z partiami gitarowymi, które momentami wieją nudą. Tutaj trzeba zaskakiwać pomysłowością i techniką, a tego w sumie brakuje. Na płycie jest kilka przebłysków i ciekawych momentów. Jednym z nich jest z pewnością podniosły „Out of Ashes” z pewnymi progresywnymi elementami. Rockowy „Shadows” też dość ciekawe brzmi, choć tutaj już wdziera się komercja. Najlepiej wypada z tego wszystkiego power metalowy „Seven” i szkoda że więcej takich petard nie ma. Równie pozytywne emocje wywołuje przebojowy „I am The Storm”. Ta młoda kapela mimo tego, że nie porywa pomysłowością czy przebojowością, to jednak nawet dobrze im wyszedł kolos „Burn Your ship” czy „Watching Your Fall”. Jednak parę ciekawych momentów to zdecydowanie za mało, żeby przekonać słuchacza do Arion. Za dużo komercji, młodzieżowych motywów, a za mało w tym metalu. Szkoda.

Ocena: 3.5/10