Mówi się o nich
jako mieszanka wczesnej Metaliki, Motorhead i Iron Maiden. Mówi
się, że wychowali się na takich klasykach jak „Back in Black”,
„Balls to the Wall” czy „British Steel”. Mówi się, że
starają się w swoich tekstach nawiązać do opowiadań Hp
Lovecrafta. W przypadku australijskiego Demonhead to wszystko prawda.
Działają od 2007 roku, ale już pokazali na co ich stać. Mają za
sobą mini album wydany w 2010 i liczne koncerty. Debiutancki album
„Bring on the Doom” to właśnie przykład tego, że jest to
dzieło doświadczonego zespołu w pełni oddanego latom 80.
Skupiając się już na
samej płycie to trzeba mieć na uwadze, że zadbano by klimat lat 80
był wszędzie. Nie tylko w muzyce, ale w brzmieniu czy okładce,
która przypomina dzieła Eda Repki. Dave Lowes jest liderem
grupy i to wszystko się kręci wokół niego. W końcu to on
jest wokalistą i gitarzystą jednocześnie. W jego manierze słychać
wpływy Jamesa Hetfielda. Jednak pamiętajmy thrash metal, a raczej
speed metal nie jest tutaj dominującą formułą. Wczesny okres
Metaliki czy Agent Steel jest wyczuwalny, ale zespół bardziej
stawia na heavy metal w tradycyjnej formie. Roo Power wraz Davem
tworzy zgrany duet i ich popisy gitarowe są głównym daniem
tej płyty. To właśnie dzięki nim każdy utwór to prawdziwy
hicior i 100 % heavy metalu. Nie ma miejsca na komercje czy zbędne
kombinowanie. Jest prosty, ale za to bardzo szczery materiał, który
został zbudowany w oparciu chwytliwe riffy, szybkie tempo. To zdaje
swój egzamin i przez to płyta jest taka udana. Mamy 10
utworów i 40 minut muzyki. Album otwiera „Valley of
Allegiance”, który ma coś z Judas Priest i choć
jest to wolniejszy kawałek to i tak robi rozróbę. Nutkę
thrash metalu i wczesnej Metaliki mamy w „Bring on the Doom”
czy „Standing as one”.Nie mogło zabraknąć
bardziej marszowego kawałka, w którym zespół pokaże
epickie oblicze i takim kawałkiem jest „Where the ashes
Fly”. Z kolei w „Gates of Hell” mamy
więcej z hard rocka i toporności rodem z płyt Accept. „Leprachuns”
to utwór utrzymany w konwencji starego Running Wild. W
„Moonlust for Life” powracamy do thrash metalowego
grania ocierającego się o styl Metaliki. Do grona najlepszych
kawałków należy zaliczyć bez wątpienia „Hellbent
of Disaster”. Speed metal w starym stylu i zagrane z
polotem i energią. Takie kompozycje rozgrzewają i potrafią
zapewnić niesamowitą rozrywkę. Słychać, że zespół
dobrze się bawi przy tym co tworzy, a to spora zaleta.
Czas na krótkie
podsumowanie. Demonhead to zespół, który nic nowego
nie tworzy i raczej nie to jest ich celem. Chcą się dobrze bawić,
chcą grać muzykę łatwą w odbiorze i przyciągającą fanów
heavy metalu z lat 80. Australijska formacja pokazała że drzemie w
nich potencjał i że mają łeb do przebojów, teraz nic tylko
kuć żelazo póki ciepłe. Polecam.
Ocena: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz