niedziela, 7 czerwca 2015
MARYSCREEK - Incubus Twin EP (2014)
Szwedzki band o nazwie MarysCreek stosunkowo nie dawno powrócił do świata żywych. Po prawie 7 latach milczenia powrócili w z nowym mini albumem zatytułowanym „Incubus Twin”. Kto zna ich debiutancki krążek „Some kind of Hate” ten wie że jest to zespół, który lubi mieszać hard rocka z heavy metalem i stawia przy tym na świeżość i pomysłowość. Grunt to mieć unikatowe brzmienie, nowoczesny konspekt grania i chwytliwe melodie, które kojarzą się bardziej z klasyką gatunku. Biorą to co najlepsze ze świata hard rocka i heavy metalu. Można w ich muzyce doszukać się wpływów Evegrey, Opeth czy Soilwork. W takich właśnie klimatach jest też nowa epka. Patrząc na okładkę na myśl przychodzi nowoczesny heavy metal i kiedy odpalamy płytę to rzeczywiście dostajemy właśnie taki materiał. Płytę wypełnia tylko 5 kawałków, ale mogę was miło zaskoczyć. Jest energiczny otwieracz w postaci melodyjnego „Forever lost”. To utwór, który przede wszystkim eksponuje wokalistę Matsa Nilsona, który stawia na agresję, a także nowoczesny charakter. Sprawdza się idealnie w tym co wygrywa band. W zespole sporo dobrej roboty odwalają gitarzyści czyli Jonas i Peter. Na pewno tutaj wyróżnia się nieco mocniejszy „Incubus Twin”. Jest ostry riff, jest nutka progresji, jest lekkość. Może utwór nie niszczy techniką czy pomysłem, ale jest solidny i pokazuje że gitarzyści potrafią grać. Pozytywne emocje wywołuje również rockowy „Remission of sin”. Jest to prosty kawałek, który zachwyca przede wszystkim melodyjnym refrenem i tego brakuje „Never Walk Alone” czy w zamykającym „Black Tie Suicide”.Jest kilka ciekawych momentów, jest ciekawy styl i porządne, nowoczesne brzmienie ale to niestety za mało, żeby stworzyć coś wyrazistego i godnego uwagi. Płyta skierowana do fanatyków nowoczesnego rocka.
Ocena: 3/10
piątek, 5 czerwca 2015
YONDER REALM - The old Ways (2014)
W roku 2009 w Nowym Yorku niejaki
Jesse McGunnigle i Edward Delinden założyli projekt muzyczny, który przerodził
się w pełnometrażowy band. Tak o to
narodził się Yonder Realm, który bardziej kojarzy się z Finlandią i klimatem
typu Children of Bodom. W końcu grają oni melodyjny death metal z elementami
folku. Zespół miał dość liczne zmiany personalne, ale w
końcu udało im się w 2014 wydać swój debiutancki album „The Old ways”. Jedno
spojrzenie na kiczowatą okładkę i na zapowiedzi i już można wywnioskować, że
jest to płyta stworzona prosto z serca.
Nie ma tutaj miejsca na eksperymenty, kombinowanie czy szukanie swojego
stylu. Zespół stawia na to co im gra w sercach, to w czym są naprawdę dobrzy.
Folkowy klimat, brutalny, death metalowy wokal Jessiego czy w końcu jego pojedynki na solówki z Jorgem to jest coś
napędza ten album. Co mi się podoba w ich muzyce to, że jest to proste granie z
naciskiem na melodie i klimat. Jest to muzyka zagrana z polotem i dbałością o
detale. Zespół gra szczerze i słychać, że czerpią z tego radość. To przedkłada się z kolei na odbiór zawartego
materiału. Już otwierający „Sacrifice to the Old Stone Gods”
wprawia w dobry nastrój i nastawia bardzo pozytywnie. Zaskakujące dobre folkowe
melodie i radosny klimat. Do tego konstrukcja wzorowana na melodyjnym death
metalu i to musi się podobać. Dalej
mamy lekki i przyjemny „Sea of Cosmos”, który ma troszkę z Power metalowej formuły. Więcej folk metalu uświadczymy w tytułowym „The
old ways”. Nie brakuje urozmaicenia co potwierdza pełny grozy instrument
al w postaci „Enter the grove” czy
rozbudowany i przyozdobiony w różne ozdobniki „The Pillars of Creation”. Całość zamyka wyjątkowo klimatyczny i folkowy
„The
Moonbeam Road” i to jest znakomite podsumowane tego krążka. Wnioski nasuwają się proste. To jest płyta
nie tylko skierowana do fanatyków melodyjnego death metalu czy folk metalu, bo
powinni się w tej muzyce odnaleźć fani szeroko pojętego melodyjnego metalu.
Płyta kipi energią, jest przyrządzona z zachowaniem odpowiednich proporcji i z
dbałością o detale. Jeśli lubisz celtycki klimat i konstrukcję melodyjnego
death metalu to z pewnością spodoba Ci się ten album. Jak na debiut jest to
bardzo solidny album, który zaskakuje swoją jakością. Polecam.
Ocena: 8/10
środa, 3 czerwca 2015
EDENS CURSE - Live With the curse (2015)
Komplikacje czy albumy koncertowe
to zawsze dobra okazja co by przekonać słuchaczy do danego zespołu. Zwłaszcza tutaj się rozchodzi o tych, co nie
znają dany band. To właśnie dzięki takim wydawnictwom poznajemy atuty zespołu,
to co w nim najlepszego. Tak więc jeśli
jest ktoś kto jeszcze nie zna brytyjskiego Eden’s Curse to jest okazja by to
zmienić. W tym roku ta kapela pokusiło się o to by wydać koncertowy album „Live
with the Curse”. Jest to dwupłytowe
wydawnictwo, które zawiera koncert zarejestrowany podczas występu w Glasgow.
Zespół promował wówczas swój najnowszy album zatytułowany „Symphony of Sin”. To
właśnie najwięcej kawałków mamy z tego albumu. Ogólnie zespół dobrał taki
zestaw utworów, co by zabrać nas w podróż po wszystkich płytach. Tak więc ta
płyta pozwala nam poznać najważniejsze hity tego zespołu. To też znakomity
dowód na to, że ta kapela ma swój już status, swój styl i swoich fanów. Każdy
kto lubi mieszankę hard rocka i melodyjnego heavy metalu będzie zachwycony
muzyką Eden’s Curse, a już z pewnością tym koncertowym albumem. Podoba mi się,
że jest to koncert dopracowany, dobrze brzmiący i słychać że publika dobrze się bawi. Spora w tym
zasługa front mana Nikola, który potrafi rozgrzać fanów uczestniczących w tym
show. Dobrze to wybrzmiewa w „Masquerade Ball” . Nie zabrakło Power
metalowego hitu w postaci „Black Widow” . W „No Holy Man” też mi się podoba, jak
publiczność daje osobie znać. Również na plus urozmaicenie i przekrój
materiału. Mamy melodyjny metal w
postaci „Angels & Demons” , rockowy „Unbreakable” czy
chwytliwy „Fly away”. Dzięki tym częściom
składowym ten album koncertowy może się podobać i co ważniejsze przekonać do
zespołu tych słuchaczy, którym nie jest znana twórczość Brytyjczyków. Solidne
wydawnictwo, z którym warto się zapoznać.
Ocena, 6.5/10
wtorek, 2 czerwca 2015
DEMONHEAD - Bring of The Doom (2015)
Mówi się o nich
jako mieszanka wczesnej Metaliki, Motorhead i Iron Maiden. Mówi
się, że wychowali się na takich klasykach jak „Back in Black”,
„Balls to the Wall” czy „British Steel”. Mówi się, że
starają się w swoich tekstach nawiązać do opowiadań Hp
Lovecrafta. W przypadku australijskiego Demonhead to wszystko prawda.
Działają od 2007 roku, ale już pokazali na co ich stać. Mają za
sobą mini album wydany w 2010 i liczne koncerty. Debiutancki album
„Bring on the Doom” to właśnie przykład tego, że jest to
dzieło doświadczonego zespołu w pełni oddanego latom 80.
Skupiając się już na
samej płycie to trzeba mieć na uwadze, że zadbano by klimat lat 80
był wszędzie. Nie tylko w muzyce, ale w brzmieniu czy okładce,
która przypomina dzieła Eda Repki. Dave Lowes jest liderem
grupy i to wszystko się kręci wokół niego. W końcu to on
jest wokalistą i gitarzystą jednocześnie. W jego manierze słychać
wpływy Jamesa Hetfielda. Jednak pamiętajmy thrash metal, a raczej
speed metal nie jest tutaj dominującą formułą. Wczesny okres
Metaliki czy Agent Steel jest wyczuwalny, ale zespół bardziej
stawia na heavy metal w tradycyjnej formie. Roo Power wraz Davem
tworzy zgrany duet i ich popisy gitarowe są głównym daniem
tej płyty. To właśnie dzięki nim każdy utwór to prawdziwy
hicior i 100 % heavy metalu. Nie ma miejsca na komercje czy zbędne
kombinowanie. Jest prosty, ale za to bardzo szczery materiał, który
został zbudowany w oparciu chwytliwe riffy, szybkie tempo. To zdaje
swój egzamin i przez to płyta jest taka udana. Mamy 10
utworów i 40 minut muzyki. Album otwiera „Valley of
Allegiance”, który ma coś z Judas Priest i choć
jest to wolniejszy kawałek to i tak robi rozróbę. Nutkę
thrash metalu i wczesnej Metaliki mamy w „Bring on the Doom”
czy „Standing as one”.Nie mogło zabraknąć
bardziej marszowego kawałka, w którym zespół pokaże
epickie oblicze i takim kawałkiem jest „Where the ashes
Fly”. Z kolei w „Gates of Hell” mamy
więcej z hard rocka i toporności rodem z płyt Accept. „Leprachuns”
to utwór utrzymany w konwencji starego Running Wild. W
„Moonlust for Life” powracamy do thrash metalowego
grania ocierającego się o styl Metaliki. Do grona najlepszych
kawałków należy zaliczyć bez wątpienia „Hellbent
of Disaster”. Speed metal w starym stylu i zagrane z
polotem i energią. Takie kompozycje rozgrzewają i potrafią
zapewnić niesamowitą rozrywkę. Słychać, że zespół
dobrze się bawi przy tym co tworzy, a to spora zaleta.
Czas na krótkie
podsumowanie. Demonhead to zespół, który nic nowego
nie tworzy i raczej nie to jest ich celem. Chcą się dobrze bawić,
chcą grać muzykę łatwą w odbiorze i przyciągającą fanów
heavy metalu z lat 80. Australijska formacja pokazała że drzemie w
nich potencjał i że mają łeb do przebojów, teraz nic tylko
kuć żelazo póki ciepłe. Polecam.
Ocena: 8/10
WITCHBOUND - Tarots Legacy (2015)
W tym roku powrócił
do świata żywych kultowy band z lat 80, a mianowicie Stormwitch. Ta
kapela dorobiła się kilku naprawdę mocnych albumów, ale
tegoroczny „Seasons of The Witch” to ogromne rozczarowanie.
Zespół zawiódł pod każdym możliwym względem i w
sumie nie ma się co dziwić, skoro obecnie bardziej to przypomina
projekt muzyczny Andiego i Jurgena. Na szczęście powstała bardzo
dobra alternatywa dla fanów Stormwitch. Jest nią Witchbound.
Już na przestrzeni lat 2006/2007 powstawały pomysły na album i
Harald Spangler zdążył jeszcze przed swoją śmiercią opracować
sporo kompozycji. Stefan Kaufmann postanowił dalej ciągnąć ten
band i tak Witchbound w 2013 zmobilizował się jeszcze bardziej. W
zespole pojawili się dawni muzycy Stormwitch tj: Ronny Gleisberg,
Peter Langer i Martin Winkler, a skład uzupełnił Thorsten Lichtner
. Projekt muzyczny szybko przerodził się w prawdziwy band, który
chce wypełnić lukę po nieudanym powrocie Stormwitch. „Tarot's
Legacy” to hołd dla Lee Tarota i starego Stormwitch.
Okładka i nazwa to taki
miły gest dla fanów Stormwitch. Nawiązanie do tradycji i do
legendy jaką jest Stormwitch. Jednak w przeciwieństwie do ekpipy
Andiego i Jurgena Witchbound naprawdę przyłożył się do swojego
albumu. Jeśli szukacie solidnego heavy/power metalu utrzymanego w
tradycyjnym klimacie, nasyconego niemiecką manierą i przebojowością
to dobrze trafiliście. Witchbound nie dość że nawiązuje do
twórczości Stormwitch i to tego najlepszego okresu, to
jeszcze stara się nas zaskoczyć i stworzyć swój własny
styl. Nie ma w tym kiczu, a zespół stawia na energiczne
tempo, dużą dawkę przebojowości. Jest to szczere i przemawia do
słuchacza. Zespół nie marnował czasu i nagrał aż 14
utworów. Mamy niezły rozrzut i każdy znajdzie coś dla
siebie. Zaczyna się od „Dance into The Fire”,
który promował ten album. Jest klimat lat 80, mieszanka heavy
metalu i hard rocka, a wszystko zagrane z pomysłem. To dobrze rokuje
i zachęca do zapoznania się zresztą. „Mauritania”
to też bardziej melodyjny kawałek o zabarwieniu hard rockowy, ale
pokazuje że w kapeli jest potencjał. Przykładem mocnego, rasowego
heavy metalu w stylu lat 80 jest choćby taki żywszy „Jesters
day”. Bardzo podoba mi się „To search for the
Grail”, który ma riff na miarę twórczości
Dio i to jest mocny atut tego kawałka. Nie zabrakło też
przyspieszenia i typowego heavy/power metalu w niemieckiej odsłonie
i taki Holy Ground” to dobry przykład tego. Oscar
Dronjak z Hammerfall pojawia się gościnnie w „Keep The Pyre
Burning” i to kolejny dobry powód dla którego
warto sięgnąć po debiutancki album Witchbound. Po kilku
przerywnikach pojawia się kolejna petarda w postaci „Die
sword in Hand”. Kto lubi true heavy metal i Accept ten
powinien wsłuchać się w mocarny „Sands of Time”.
Całość zamyka romantyczna ballada w postaci „Trail of
Stars”.
To co się nie udało
Stormwtich udało się wykonać Witchbound na debiutanckim albumie.
Jest heavy/power metal na wysokim poziomie, jest pomysł na
kompozycje, jest tradycja, doświadczenie, a przede wszystkim zespół
oddaje hołd Stormwitch. Miło, że dawni muzycy nie poddali się i
stworzyli coś własnego, co wypełni lukę po nieudanym powrocie
Stormwitch. Dla fanów heavy/power metalu jest to pozycja
obowiązkowa, że o fanach Stormwitch nie wspomnę.
Ocena: 8/10
SUNLIGHT - My own Truth (2015)
Szukacie czegoś z kręgu
nowoczesnego heavy metalu? Czegoś co przypomni wam kapele pokroju
Unisonic czy Firewind? Z pewnością Grecki Sunlight wychodzi
naprzeciw waszym oczekiwaniom. To młoda kapela działająca od 2009
roku i postanowili grać muzykę z kręgu hard rocka/heavy/power
metalu i robią to całkiem przyzwoicie. Starają się być z jednej
strony nowocześni, a z drugiej strony są wierni tradycyjnym
rozwiązaniom. Mają za sobą demo i granie koncertów, a
brakowało im do szczęścia tylko pełnometrażowego albumu. W tym
roku udało się to zrealizować, a „My own Truth” to album który
nie można zlekceważyć, zwłaszcza jeśli gustujemy w takiej
mieszance stylistycznej.
Futurystyczna okładka
nasuwająca bardziej produkcję progresywną intryguje nas od samego
początku. Dzięki właśnie takim chwytom to wydawnictwo ma przejawy
nowoczesnego i bardziej na czasie. Zresztą brzmienie też bardziej
wyrafinowane i wyszukane. To samo można odnotować w stylistyce
kapeli. Nie ma mowy o prostym i przewidywalnym graniu, gdzie zespół
ucieka się do sprawdzonych chwytów. Tutaj Sunlight stara się
wykroczyć nieco poza pewne granice i stworzyć swój własny
styl. Jest nutka klimatycznego hard rocka, czy tez melodyjnego
metalu. Sporą rolę tutaj odgrywają klawisze i spokojny, łagodny
wokal Dimitrisa Giannakopoulosa. Dzięki niemu wszystko brzmi
klimatycznie i spójnie. Partie gitarowe są na dalszym planie,
ale nie są tutaj pozbawione energii i polotu. Makis też nie raz
pokazuje, że bez niego nie było tak żywiołowo i metalowo.
Wszystko składa się w jednolitą całość a zespół
naprawdę zaskakuje i to już od pierwszych minut albumu. „Back
to Life” to utwór który ma coś z Stargezers
czy Masterplan. Progresywność i hard rock spotyka się w tym
utworze. Może i komercyjne wykończenie, ale nie ma to większego
wpływu na jakość. „Follow Your heart” ukazuje
przede wszystkim siłę klawiszy w muzyce Sunlight. Fani twórczości
Blackmorea i Rainbow z pewnością pokochają szybszy „Eastern
Train”, który niszczy swoją energią. Więcej power
metalu i heavy metalu można uświadczyć w zadziornym „Earthquake”.
Zespół często ucieka do spokojnych motywów i stawia
na komercyjny wydźwięk. W takim „Rockin all around”
czy „Lonely Man's Song” można się przekonać o
tym jak zespół dobrze sobie radzi w takich klimatach.
Nie zawsze wolne tempo
oznacza słaby album, nie zawsze nowoczesność musi być okraszona
agresją i potężnym brzmienie. Sunlight przełamuje ten trend i
pokazuje, że można nagrać bardziej komercyjny album przepełnionym
wolnymi motywami i progresywnym klimatem. Fani Queen, Unisonic czy
Masterplan powinni tutaj się znakomicie odnaleźć. Płyta
skierowana do smakoszy emocjonalnego grania, które ma poruszyć
naszą duszę i przenieść do świata magii i intrygujących
melodii. Zapraszam i was do świata Sunlight.
Ocena: 7.5/10
poniedziałek, 1 czerwca 2015
EVENT URIZEN - Revolution Ep (2015)
Klasyczny
metal to jest coś co dobrze wychodzi polakom. Pełne oddanie
tradycji i nawiązanie do takich klasycznych zespołów jak
Iron Maiden, Judas Priest, Running Wild, czy Dio. Dzięki temu
powstało wiele polskich gwiazd, które odniosły sukces w tej
dziedzinie stając się inspiracją dla młodszego pokolenia. Ceti,
Turbo, Tsa, Monstrum czy nawet Crystal Viper pokazały, że Polska
nie jest gorsza. Nie brakuje młodych ludzi, którzy podążają
tym śladem. Pochodzący z Chorzowa Event Urizon to znakomity
przykład tej fali. Kapela powstała w 2010 r na gruzach Caliburnus i
to z inicjatywy wokalisty Łukasza Krauzea, perkusisty Marcina
Pawełczyka i gitarzysty Krzysztof Machury. Ostatecznie zespół
uzupełnili po licznych roszadach basista Krzysztof Poczta i
gitarzysta Radosław Matysek. W 2013 roku światło dzienne ujrzała
epka „Revolution”. Właśnie na tym wydawnictwie chciałbym się
skupić. Dzieło z jednej strony wtórne, przewidywalne i
niczym nie zaskakujące w swojej formie, a z drugiej jest to album
szczery, melodyjny i zagrany z zaangażowaniem. Soczyste brzmienie,
śpiewanie w języku angielskim oraz wykonanie do końca myli nas co
do pochodzenia grupy. Panowie zadbali o to, by album robił wrażenie
za granicą. Kto lubi tradycyjne granie w niezbyt skomplikowanej
formie, ten z pewnością polubi ten band. Chłopaki grają szczerze
i każdy utwór to dobra zabawa i wycieczka w znane nam rejony
przetarte przez Iron Maiden, czy Judas Priest. Zaczyna się od
klasycznego „The Darkest Night” to bardzo
schematyczny utwór, który mocno jest zakorzeniony w
twórczości żelaznej dziewicy. Wokal Łukasza przypomina
nieco styl śpiewania Blaze'a Bayleya. Jak ktoś wątpi, że Machura
i Matysek nie są wstanie stworzyć ciekawych partii solowych czy
porwać ciekawym riffem to niech odpali rytmiczny „Walls of
Fire” czy progresywny „Im Revolution”.
Zespół właściwie na dobre przyspiesza w „Abyss of
Hell”. To jest jeden z mocniejszych punktów tej
płyty. Pozostałe 3 kawałki to bonusy w postaci utworów
będących częścią dema z 2011 r. „Nightrider”
to klasyczny heavy metal z domieszką Judas Priest czy Saxon.
„Battlefield” to utwór już bardziej
wyrafinowany i w rycerskim klimacie, ale ma to swój urok. Na
sam koniec zespół zostawił szybki, energiczny „White
Skull”, który przywołuje na myśl najlepsze lata
Iron Maiden. Niezła mieszanka tradycji, brytyjskiej stylistyki i
wszystko zbudowane na prostych motywach. Rewolucji muzycznej nie ma,
ale z pewnością Event Urizen może namieszać na rynku
zagranicznym. Czekamy teraz na pełnometrażowy album, który
będzie dobrą konkurencją dla Enforcer, czy White Wizzard.
Ocena:
7/10
PORPHYRA - Faith, struggle, Victory (2014)
N' Roses, Meshuggah, Iron Maiden, Nightwish,
Epica, Scorpions czy Sabaton to nie lista moich ulubionych zespołów, tylko
inspiracje muzyczne amerykańskiego Porphyra. To jest młody band, który powstał
w 2013 roku. Ich debiutancki album
zatytułowany „Faith, Struggle, Victory” to płyta, która ukazuje pewien potencjał
zespołu. Nie jest to ten typ zespołu, który bezczelnie kopiuje i nie ma pomysłu
na siebie. Amerykanie wiedzą, że chcą grać heavy metal z pewnym elementami
epickości, progresywności. Dla nich normą jest wtrącenie odrobiny symfoniki,
hard rocka czy greckiego folku. Taki dobór gatunków sprawia, że ta płyta brzmi
dość oryginalnie i potrafi zaskoczyć. George
Tsalikis to jeden z atutów tej formacji. Kto jak kto, ale George pokazuje
zaangażowanie, swoje walory wokalne. Dobrze radzi sobie z wysokimi rejestrami, jak i z tonacją, w
której trzeba pokazać epickość. Co może
się podobać to zróżnicowanie w sferze kompozycji i to właśnie przyczynia się do
tego, że płyta nie przynudza. Mamy więc
tak granie na pograniczu hard rocka i heavy metalu, jak to zespół prezentuje w
energicznym otwieraczu „Dreamkiller”. Powiew epickości, owego folku
greckiego mamy w rycerskim „The Legend of Alexander” i tutaj
duet Billy/Mike dają czadu. Jest urozmaicenie i staranność w wykonaniu. Podoba
mi się odtworzenie klimatu rodem z Falconer.
Z kolei fani Iron Maiden czy punku mogą zadowolić się dość ciekawie
brzmiącym „Rise Up”. Hard rock i
lżejsze granie uświadczymy w „Shine”. Więcej klimatów związanych z
greckim folkiem czy progresywnym rockiem dostajemy w nieco zakręconym „Prophecy”
. Największym zaskoczeniem jest
jednak „988AD: In the Time of Basil II
Emperor of Byzantium” czyli 10 minutowy kolos. Zespół dał się tutaj
ponieść pomysłowości i swojej wyobraźni. Może okładka wygląda zbyt kiczowato, a
brzmienie momentami potrafi być przygniatające i ponure, to jednak materiał
zespołowi wyszedł. Przede wszystkim
sporo się dzieje, jest zaskoczenie i ciekawe melodie. To zawsze nadaję dobrego
tonu płycie, zwłaszcza jeśli mamy do czynienia z debiutem.
Ocena: 6/10
Subskrybuj:
Posty (Atom)