wtorek, 20 września 2011

POWERWOLF - Return in bloodred (2005)

Romunia i Heavy Metal? Wydaję się to nieco dziwne, bo i kraj egzotyczny. Choć ciężko znaleźć tam genialne zespoły, to jednak są one. Jednym z nich jest Powerwolf. Zespół powstał w 2003 roku z inicjatywy braci Greywolf i właściwie od ich nazwiska wzięła się nazwa zespołu. Jednak Powerwolf nie był w tym miejscu w którym jest dzisiaj gdyby nie postać Attila Dorna. Śpiewaka operowego, który studiował w akademii w Bukareszcie w Rumunii. Z Rumuńsko – Niemieckiego kwartetu narodziła się bestia, która do dziś zdumiewa pomysłowością, klimatem, aranżacją, a także imagem. Na debiutancki album nie trzeba było długo czekać, bo po dwóch latach światło dzienne ujrzał "Return in Bloodred". Zespół pomimo, ze nie wydał dema a ni nic z tych rzeczy, znalazł wytwórnię w postaci Metal Blade z którą podpisał kontrakt płytowy,. Co świadczy o ich oryginalności, czy wyjątkowości. Za podłoże liryczne zespół wziął sobie historie, a raczej legendy z rejonów Romunii, a to o wilkołakach, a to o wampirach i cały czas gdzieś jest to mroczne, pełne grozy podłoże pod muzykę Powerwolf. Obecnie zespół gustuje w power metal, choć początek w postaci debiutu, bardziej heavy metalowy z domieszką doom metalu, gothik metalu, i trochę tego power metalu. Aby dogłębnie pokazać klimat i muzykę w jakiej obraca się zespół zatrudniono Benjamina z kapeli Flowing Tears w celu zrobienia okładki, a ta jest naprawdę mroczna. Jak na debiutancki album, to trzeba przyznać, że nie słychać że to amatorzy.

Już sam wstęp w postaci „Mr. Sinister” jest tego dowodem. Klimat grozy jest niczym na albumach Kinga Diamonda. Melodia jakby z filmu Draculi, albo innego horroru. Nie ma może takiej dynamiki, czy takich partii gitarowych, jakie dzisiaj zespół prezentuje, ale jest ten mistyczny klimat, jest genialny Attila, który jako operowy wokalista w metalowej kapeli sprawdza się lepiej niż nie jeden rasowy metalowiec. No i mamy tez charakterystyczne organy, które potrafią zniszczyć swoją podniosłością. Tak brakuje mi tej dynamiki i melodyjności. Ale czy to od razu jest wada? Czy to powód, żeby narzekać? No nie, gdy się słucha tego kawałka, przynajmniej nie mamy do czynienia z jakimś klonem innego wielkiego zespołu,a to się ceni. Jeden z najlepszych kawałków na płycie, to na pewno. Charakterystyczne dla stylu Powerwolf, jest spokojne wejście przez Atille, a potem rozgrzanie słuchacza. Tak, też jest w „We came to take your souls” i to jest nawet ciekawy utwór, choć znów nieco mało dopracowane to jest. Co zostaje w pamięci to riff, a także refren. Jest to dość bojowy kawałek, na pewno w sam raz żeby publika sobie poskakała podczas koncertu. Do najlepszych kawałków na płycie można, a nawet należy zaliczyć „Kiss of the Cobra King”. Tutaj już mamy tą przebojowość i ten łatwo wpadający w ucho refren, taki jest właśnie Powerwolf. Oczywiście są wyśpiewywane przez Atillę „łoo ooo”a to zawsze podgrzewa temperaturę. Bardzo fajnie wypadają tutaj te mroczne motywy takie nieco w stylu Black Sabbath. Warto także podkreślić, że mamy tutaj jedną z ciekawszych solówek gitarowych na płycie. Jeden z nie wielu killerów na płycie. „Black Mass Hysteria” ma znakomite wejście, które gdzieś później ginie w gąszczu średniego grania. Gdzieś uleciał poziom z poprzedniego kawałka. Jedynie co zostało to nawet ciekawy refren, a reszta jakaś taka nijaka. Zwłaszcza riff wydaje się nie atrakcyjne dla uszu. Do jednych z najlepszych utworów na płycie zaliczam „Demons & Diamond” i mamy w końcu jakiś ostrzejszy riff, mamy w końcu dynamiczniejsze granie i o to chodzi. Spowolnienie i chwytliwy refren, do tego szczypta Iron Maiden w solówach i wyszedł całkiem znakomity utwór, ale daleko jeszcze do poziomu następnych albumów. Mieszane uczucia mam przy „Montecore” bo tak riff taki średni na jerze, niby ciężki i mroczny, a z drugiej strony mało atrakcyjny i jakiś taki przekombinowany, z drugiej strony marszowe tempo i takie waleczny klimat. Cóż raczej jestem na nie. "The Evil Made Me Do It" przesiąknięty jest mrokiem i doom metalem. Może nie jest to szybka petarda,a le potrafi zauroczyć, owym klimatem i ciekawą melodyką. Choć utwór bardziej heavy metalowy, to również jest warty zaliczenia do tych najlepszych na płycie. Jednym z najsłabszych na albumie jest „Lucifer in starlight” za dużo smęcenia, za mało grania, może miał porwać klimatem i mrokiem? Cóż nie porwało. Najbardziej zaskakującą kompozycją na albumie jest zamykający „Son of the morning star” bo nie ma gitar, nie ma heavy metalu, ale jest podniosłość, jest nieco epickiego klimatu, nieco klasycznego wydźwięku i sama kompozycja choć więcej ma z ballady, to jednak potrafi zauroczyć.

Debiut udany, ale to jest tylko przedsmak, tego co zespół zaprezentuje na późniejszych albumach. Co mi nie pasuje, to że za mało tu konkretów, za mało killerów, za mało melodyjnego grania, za mało zapadających motywów, co nie oznacza że album to gniot. Warto posłuchać i się wczuć w ten mroczny, pełen grozy klimat i dać się porwać operowemu wokaliście Atilli. Jak dla mnie 6/10 i można posłuchać z nudów.

ADRANA - The Ancient realms (2011)

Ostatnio z nudów, zacząłem szperać po internecie w celu znalezienia jakiegoś krążka, o którym świat za wiele nie mówił, o którym zbytnio nikt nie słyszał. Tak cel udało mi się osiągnąć. Trafiłem bowiem na zespół Adrana, który pochodzi z kraju którego ozdobą i duma jest wieża Eifla. Co ciekawe zespół wydał w tym roku drugi album, który się zwie „the Ancient Realms” i jest to całkiem dobry wynik jak na zespół, który powstał w 2004 roku. No i tutaj zaczynają się schody, bo o ile warstwa instrumentalna, brzmienie i cała ta otoczka fantasy jest dość w miarę dobra, o tyle kobiecy wokal Anae może odsiać. No chyba , że ktoś lubi operowy wokal, to czemu nie. Album został dobrze dopracowany i to słychać, problem polega na wokalu i to już w sumie zależy od gustu słuchacza.

Na album trafiło 13 dość zróżnicowanych kompozycji. Jak to bywa na płytach z muzyką symfoniczną, tak i tutaj zaczyna się od klimatycznego intra w postaci „Fall of an Iced Dusk” i to już można usłyszeć, że instrumentalnie jest zachęcająco. Bo jest klimat, jest energia, jest ciekawa melodia i jest podniosłość. Intro szybka przeradza się w „The Frozen Path” i słychać inspiracje takim Rhapsody, czy Nightwishem. I powiem tak, głosy operowe mi nie przeszkadzaj,a le tylko wtedy gry robią za drugoplanową rola, ale w przypadku pierwszoplanowej, nieco się to gryzie. Bo instrumentaliści chce grać power metal melodyjny i szybki, a Anae chce operowego grania, chce klimatu i takich tam. Momentami się nieco to grozie. Całościowo kawałek melodyjny i przyjemny dla ucha. W innej tonacji utrzymany jest „The Grey Princess” bo tutaj mamy bardziej wyeksponowany motyw, melodia prosta, aczkolwiek łatwo wpadająca w ucho. Trzeba przyznać, że zespół gra melodyjnie, a przede wszystkim energicznie. No jest dobrze, ale szału nie ma, może przez to że czegoś brakuje? Może nieco innego wokalu, żeby prowadził, żeby współpracował z Anae? No chyba, tak, bo warstwie instrumentalnej za wiele zarzucić nie można. W takim „Revelation” ciekawa melodia jest wygrywana przez flety i jedynie wokal nieco irytuje i pozostaje skupić się tylko na atrakcyjnej melodii. Balladowe wejście do „The old Guardian” nieco nie pokoi, ale dalej jest ciekawej. Nieco stonowane tempo, nieco skoczniejsze tempo i bardziej podniosły kawałek. Nie ma już takiego szybkiego pędzenia do przodu. Jeden z tych utworów, które się nieco wybijają ponad przeciętność. Wokalnie Anae najlepiej wypada w balladzie „Prison of Memories” i chyba do takiego grania jest stworzona, bo tutaj taki wokal wręcz wymagany. Dotarliśmy do drugiego instrumentalnego utworu na albumie, czyli do „Theater of a Blazing Night” i tutaj na stawiono na tajemniczy klimat i na podniosłość i wypada to naprawdę dobrze. Do mocnych punktów na albumie można też zaliczyć „Burning Horizon”. Co wyróżnia ten utwór, to ostry riff, taki nieco heavy metalowy, a także porywający refren. Nie wiem do jakiej kategorii zaliczyć „Over the Past” bo jest i coś z ballady, a także coś z pędzącego kawałka, może pół tego, pół tego. Nijaki jak dla mnie jest „Poison” bo wokal mija się z sekcją rytmiczną. Każdy rzepkę sobie skrobie i nie wiele z tego wynika. Może tak miało być, może an tym miał polegać urok tego utworu? Do najlepszych utworów na płycie zaliczę tez na pewno taki „The bow and the beast”. Przede wszystkim ciekawa melodia wygrywana przez pianino, energiczna sekcja rytmiczna i takie skoczne tempo. Może nie jest to nic genialnego, ale w końcu fajnie się tego słucha. Najdłuższą kompozycją na albumie jest „Obsidian Collapses” i fakt ma więcej urozmaiconych motywów, sporo tutaj melodii, ale za bardzo melancholijne to jak dla mnie, zbyt poważne i zbyt smutne. Kawałek można posłuchać z ciekawości, bo słychać też męski wokal. Całość zamyka 3 minutowy instrumental „A new Dawn”i znów bardzo ciekawe rozwiązanie. Nie ma gitar, nie ma wokalu i brzmi to o niebo lepiej niż nie jeden utwór z tego albumu.


Fani Rhapsody, a także Nightwish powinni być zadowoleni. Jest to nieco przeciętny album, z ciekawymi momentami. Mnie nieco drażnił wokal Anae, bo jakoś nie darzę wielka sympatią operowych śpiewaków. Muzycznie tragedii nie ma, jest podniosłość, melodyjność i kilka ciekawych motywów. Płytę jak i zespół można potraktować jako ciekawostkę i zabijak czasu, kiedy się komuś nudzi. Polecam tylko fanom takiego grania, choć też tak średnio umiarkowanie. Nota: 5/10

poniedziałek, 19 września 2011

ALMAH - Motion (2011)

Lep na muchy to prowizoryczna pułapka na owady w tym przede wszystkim muchy. Muchy nie potrafią się temu oprzeć i nabierają się na ową zasadzkę. Taki przyrodnicze życie można odnieść do muzyki heavy metalowej. Patrząc na ostatnie lata, a zwłaszcza tegoroczny 2011 to widzę, a raczej słyszę że zespoły heavy metalowe zastawiają owy „lep na muchy” w postaci ciężaru i nieco ostrzejszego grania, które słuchaczy w ślepo wpadając niczym mucha w lep. Wystarczy spojrzeć na nowy album brazylijskiego Almah, który gra progresywny power metal. Zespół, a raczej projekt poboczny Edu Falaschi – wokalisty Angra został założony w 2006 roku i doczekał się trzech płyt i tak z projektu przerodził się w pełnoprawny zespół. O ile „Fragile Equality” był melodyjnym i taki power metalową wariacją na temat Angry, o tyle „Motion” to ukłon w stronę bardziej agresywnego modern metalu z domieszką power metalu i choć brzmi to ambitnie, nowocześnie, to jednak z drugiej strony można uświadczyć udawanie na siłę, że potrafią grac mroczniej i ciężej, a to nie do końca prawda. W przypadku tego albumu posłuchałem i powiem tak, album ma przebłyski, ale ma też słabsze momenty, więc jak to jest naprawdę?

Trzeba przyznać, że wstęp w postaci „Hypnotized” niczego nie zdradza, a na pewno nie to, że będzie nowocześnie, ciężko i mrocznie. Kiedy słychać riff, to można sobie pomyśleć, gdzie power metal, gdzie melodie, gdzie dynamika? No cóż słychać bardziej modern metal , a w niektórych momentach.... thrash metal. Co mnie zaskoczyło to nie tylko warstwa instrumentalna, bo wokalista Angry nie brzmi jak Brazylijczyk. Muszę przyznać, że akurat on odwalił kawał dobrej roboty. Z jego strony jest powiew świeżości. Kawałek dobry do przy tupania nogą i chyba tylko do tego. Bardziej przyjazny dla ucha jest „Living and drifting”. Utwór ma przede wszystkim ciekawszą melodią, ciekawy riff, a wszystko jest bardziej przemyślane. Jasne, że jest ciężar, jest też mrok, ale tutaj to jest nieco bardziej wyważone z dynamiką i skocznością. Jeden z tych utworów, który się wyróżnia. Zachwyty szybko przechodzą, kiedy wkracza „Days of The new” i tutaj dominuje chaos i mało przekonujące melodie. Wystarczy posłuchać pierwszych 5 sekund, żeby wiedzieć, że kawałek do udanych nie należy. Oczekiwanie na zmianę stylu w tym utworze są złudne. Totalnie inny wydźwięk ma „Bullets on the Altar” i tutaj wplecione zostają petenty z ballady, rockowych hiciorów. Mogłoby się wydawać, że murowany killer, ale nie tym razem. Nuda i jeszcze raz nuda. Hmm czy ostrość i dynamika to dzisiaj jedyny towar którym się handluje na scenie heavy metalowej? Słuchając „Zombies Dictator” ma wrażenie, że tak. Utwór ma chwytliwą sekcje rytmiczną i ostry, pędzący riff. Ale tutaj ciężar i ostrość jest nawet na plus, bo sam utwór jest szybki i bardzo energiczny. Dodam, że jest to jeden z najlepszych utworów na płycie. Taki powiedziałbym nie wymuszony. I już przywykłem, że dobre utwory plecione są z tymi słabszymi. Cóż, „Trace of trait” to oczywiście ten drugi rodzaj. Chaos, sporo zamieszania, sporo motywów, ale gdzieś to wszystko się gubi i pozostaje tylko posłuchać taki nawet przyjemny dla ucha refren,a także ciekawy popis wokalny Edu. Punktem kulminacyjnym jeśli chodzi o ciężar i mrok jest „Soul Alight” i w sumie dobrze, że zespół nie kontynuuje początkowego motywu, gdzie jest posępnie, wolno i nudno. Dobrze, że zespół z czasem tu przyspiesza i że jest ciekawy dialog pomiędzy klawiszami, a partiami gitarowymi i to jest jedna z nie wielu atrakcji w tym utworze. Gdybym miał wybrać najgorszy utwór na albumie to wybrałbym bez namysłu balladę – „Late night in 85”, gdzie zmęczenie muzyków i brak pomysłu od razu wychodzi. Gdzie klimat, gdzie podniosły motyw? Niesmak i narzekanie próbuje zatrzeć nieco szybszy i nieco ciekawszy „Daydream lucidity”, ale to grania efektowne, ale nie efektywne,pseudo power metalowe granie jakoś mnie nie interesuje. Nie ma to jak zakończyć przeciętny i nudny materiał...balladą. Drugą na tym krążku jest „When and why” i to jest idealne podsumowanie tego albumu. Nuda, nijakość, przeciętność i brak pomysłów.

Zespół chciał iść za ciosem, na fali popularności i to chyba ich zgubiło. Do tego ta pułapka w postaci ciężkiego materiału, każdy się nabrał wierząc, że otrzyma przynajmniej bardzo dobry album. Cóż rzeczywistość jest okrutna. Dobre utwory można policzyć na palcach jednej ręki, a poziom kompozycji daleki od tego z poprzedniego albumu. Słuchając tego albumu czułem się niczym mucha przyklejona do lepu, która próbuje się wydostać. Tak tortury to chyba najlepsze słowo określający ten album. Wycisnąłem z tego 4/10, ten kto wyciśnie więcej jest debeściakiem.

niedziela, 18 września 2011

PRETTY MAIDS - Pandemonium (2010)

Jak to jest, że zespoły w ostatnim czasie próbują sięgnąć do poziomu kultowych płyt, próbują za prezentować muzykę jak z lat 80. Można tu wymienić naprawdę wiele zespołów, wśród nich bez wątpienia jest duński Pretty Maids. Zespół kultowy z pokaźnym dorobkiem płytowy i co ciekawe dalej tworzy. Ekipa w której od samego początku rządzi Atkins i Hammer ostatnio coraz to bardziej próbowali prezentować styl z dwóch pierwszych płyt, które są kultowe. Raz lepiej i raz gorzej im to wychodziło na płycie „Pandemonium” nic się nie zmienia. 4 lata czekania od czasu premiery „Wake up to the Real world” z 2006 roku. Kilka zmian jak choćby w postaci Allan Tschicaja na perkusji i Morten Sandager na klawiszach. Mogło by się wydawać, że będzie poziom Royal Hunt, ale cóż owe zmiany zbytnio nie wpłynęły na styl zespołu. Ale tak jest świeżość i to widać nawet po okładce, która nasuwa lata 80 i to nie tylko za sprawą starego logo zespołu. Słychać znów chęć grania w stylu dwóch pierwszych płyt, ale wciąż niczym demon z przeszłości nęka zespół nie równość. Mamy świetny otwieracz, który zaliczam do jednych z najlepszych utworów ever, a także jeden z najlepszych rockowych kawałków zespołu, który posłużył do promocji zespołu, ale tylko te dwa utwory wybijają się ponad przeciętność, ponad tą szarość, a tak reszta albo dobra, albo poniżej oczekiwań. Można pochwalić tutaj za świetne brzmienie przyrządzone przez Jacob Hansen

Wstęp taki typowy dla zespołu, nieco tajemniczy i na myśl przychodzi „Anything worth..” czy też zwłaszcza „Red Hot and Heavy” i w przypadku tytułowego „Pandemonium” można mówić o geniuszu, jaki zespół na początku kariery charakteryzował. Przede wszystkim jest dynamika, ostry riff, a także genialna chemia między klawiszami, a gitarą Hammera, słychać to co było słychać na pierwszym albumie, a to napawa optymizmem. Do tego wszystkiego dopisać należy, łatwo wpadający nie co rockowy refren, czyli to do czego przyzwyczaił nas zespół. Szkoda tylko, że ten utwór praktycznie przyćmił resztę. Totalnie w innym klimacie jest „I.N.V.U”. Bardziej skoczny, bardziej hard rockowy, ale tutaj zespół jako trzyma jeszcze poziom. Co ważne jest porywający riff, który tak szybko nie opuszcza naszych myśli. Dalej jest rockowo, spokojnie i ten moment nieco zawodzi. Refren tutaj zaliczam do jednych z najlepszych na płycie i w ogóle sam kawałek koncertowy i może, a nawet powinien się podobać. Drugi killerem na albumie jest najlżejszy kawałek w postaci „Little drops of Heaven”. Nic dziwnego, że nakręcono klip i że to właśnie ten utwór miał porwać słuchaczy. Ciepły Aor, taki nieco popowy i nasuwa mi się często grany w radiu Sunrise Avenue. Jest może wolno, może wiejsko, ale taki jest urok tego kawałka, prostota i przebojowość. Jeśli chodzi o takie wolne kompozycje to zespół zawsze wychodził z tego obronną ręką. Podobać się może „One World One Truth” bo to jest coś czego od nich się oczekuje, nieco ostrzejszego grania. Przede wszystkim jest skocznie, szybko i przebojowo. Kawałek ma dynamit w riffie i w refrenie, a to już coś jeśli chodzi o ten zespół. Nijaki jest dla mnie „The Final Day of Innocence” ma ciekawe partie klawiszowe, ma ciekawe riff, ale coś jakoś się to wszystko gryzie i właściwie więcej zgrzytów niż zachwytów. Ale i tak uważam, że zespół miał na swoim koncie gorsze kompozycje jak ten tutaj prezentowany. I o dziwo dalej mamy kolejny bardzo dobry kawałek - „Cielo Drive” to kolejny killer, może nieco słabszy jak otwieracz, ale jest to mocny punkt albumu. Podoba mi się jego dynamika i partie klawiszowe. 'It Comes at Night' ma ciekawą melodią ma nieco ciężaru i mimo to czegoś brakuje. Może nieco prostoty i bardziej przebojowego refrenu. No coś tutaj do końca mi nie leży. Drugim wolnym kawałkiem na albumie jest „Old enough to know”. Poziom i pomysł nie ten co „Little drops of heaven”.Motyw, refren i sama melodia jakoś mało atrakcyjna. Najcięższym i zarazem najdziwaczniejszym utworem na płycie jest „Beautiful Madness” i kawałek brzmi jak wyjęty z sesji „planet Panic” i co ciekawe nawet da się tego słuchać, choć też daleko do zachwytu, daleko do killera. Ot co miło zabija czas, pomiędzy kompozycjami. Na koniec mamy „Breathless” i nie ma wielkiego boom, nie ma szoku i wpłynięcia na słuchacza. Rockowy kawałek, ale bardzo nudny.

Pretty Maids świata tym krążkiem nie zwojował, ale nie tego się od nich oczekuje. Płyta kierowana do wąskiego grona fanów tego zespołu i praktycznie do nich. Rewolucji nie ma i otrzymaliśmy typowy album duńskiej formacji, gdzie jest nie równy materiał, 2-3 killery, który wchodzą do kanionu zespołu. Za mało dynamiki, za mało przebojów, za dużo smętów. Całościowo nawet album dobrze wypada. Zespół ma o wiele gorsze albumy na swoim koncie. Zmiana logo sugerowała, że będzie wielki powrót, a tak dużo szumu nie wiadomo o co. Kolejny dobry krążek zespołu, który już swoje zrobił. Nota: 6.5/10

czwartek, 15 września 2011

DEEP PURPLE - Rapture of deep (2005)

Dla wielu fanów Deep Purple cały czas jest wielki, cały czas nagrywa dobre albumy. No to ja zapewne będę odmieńcem i powiem, że dla mnie ten zespół przestał istnieć po odejściu Ritchiego Blackomora. Na uciechę fanom powiem tez, że nigdy nie był ich wielkim fanem, ot co cenię, szanuje i kocham 3-4 albumy, zawsze wolałem twórczość Ritchiego w Rainbow. Nie ma już Rainbow, a Ritchie poszedł grać szlagry i tak został Deep Purple. Dziadkowie się nieźle trzymają i wciąż koncertują, ciężej im idzie z nagrywanie albumów. Ostatnim przejawem ich działalności jest „Rapture of Deep”. Krążek nagrany przez ten sam skład co na Bannanas. Mamy więc Gillana na wokalu, Morsa na gitarze, Aireya na klaiwszach, Glovera na basie i Iana Paice na perkusji. Co ciekawe zespół bez przygotowania, wszedł do studia i na żywca tworzył ten album, efekt jest jaki jest i to niestety słychać. Brak dopracowania, brak pomysłów, brak geniuszu wcześniejszych albumów, ale to akurat rozumiem bo Deep Purple właściwie jest niczym bez Ritchiego. Właściwie jest tak, ze album nie należy do najlepszych, jest nieco trudny w odbiorze, ale słychać kilka odniesień do starych albumów, a to się ceni. Produkcją albumu po raz kolejny zajął się Mike Bradford .

Co by nie powiedzieć trzeba przyznać, że klawiszowe wejście do „Money talks” bardziej ws tylu...Rainbow. Słychać też pewien ukłon w stronę „Perfect strangers” podobne tajemnicze wejście, podobny klimat. Riff, może nie jest genialny, ale jest prosty jest taki bluesowy. No hard rock pełną gębą. No może nie ma ani genialnego refrenu, ani porywającej melodii, ale kawałek zaliczam do tych najlepszych na albumie. Solówka też nie najgorsza, a to daje promyk nadziei, że krążek będzie miły do posłuchania. A tak na marginesie, kawałek taki pod Doggie White'a. Ostatnie lata zespół prezentował przede wszystkim mało atrakcyjny i nierówny materiał i tego dowodem jest „Girls Like That” i choć utwór jest totalnym nie porozumieniem to jednak riff, zasługuje na uwagę, no bo jest taki energiczny i bardzo melodyjny. Cała reszta jest irytująca i Deep Purple powinien się wstydzić takich utworów. Choć można doszukać się coś z punkowego zacięcia, coś z ery Coverdela. Utwór bardzo wesoły i skoczny co nie oznacza, że jest miły dla ucha. Z kolei taki „Wrong Man” ma bardzo ciekawy riff, nieco cięższy nieco prostszy i bardziej przyjazny dla ucha. Uważam, że zespół dobrze wybrał jeśli chodzi o kawałek promujący bo ten utwór może się podobać, a to już coś. Jak dla mnie jedna z ciekawszych kompozycji na albumie. Bez wątpienia najlepszą kompozycją na albumie jest tytułowy „Rapture od deep”. Dlaczego? Bo chyba najbardziej klasyczna. Słychać coś z „Perfect strangers” i mamy w końcu jakiś ciekawy motyw, jakiś charakterystyczny riff i naprawdę ciekawą solówką, czego bym się nie spodziewał w najlepszym przypadku. No i co jest warte podkreślenia, to dialog między gitarą a klawiszami. Nie ma Blackmore'a ale klimat jego ery jest, a to już nie lada wyczyn, szkoda tylko, że jednorazowy. 6 minut z tym utworem zaliczam do udanej inwestycji. W innym klimacie jest utrzymany „Clearly Quite Absurd” i ten utwór można potraktować jako balladę. Podoba mi się ten niewinny klimat i nastrojowa aranżacja. Kawałek potrafi wzbudzić emocje w słuchacza a to już mały sukces. Kolejny mocny punkt na albumie.”Don't Let Go nieco funka, nieco bluesa, coś z Whitesnake i także coś z starych płyt, ale kawałek zbyt luzacki, zbyt nijaki,a by przyciągnąć słuchacza na dłużej. Można kawałek jednak wykorzystać jako podkład pod imprezę, bo wtedy mało kto zwraca na to co leci, byle tylko się dobrze bawić, a ten kawałek nada się do tego idealnie. Dziwadłem jest „Back to Back” i znów dużo blueasa, znów dużo skocznego, luzackiego grania. Słysze coś z Toto i „Africa” słyszę też klimat ZZ Top. Tym razem kawałek daje radę, ale daleko do szału, daleko do zniszczenia. A wszystko tutaj zależy od nastawienia, chcesz się bawić to będziesz się bawił, chcesz muzycznych uniesień to niestety ta muzyka jest zbyt dziwna na to. Również bardzo klasycznym kawałkiem jest „Kiss Tomorow Goodbye” i znów ukłon w stronę Blackmore'a i słychać to w riffie i w ogóle w partiach gitarowych, w konstrukcji i kawałek jest niszczycielski. Jeden z najlepszych na płycie i podoba mi się ten dialog Airey'a i Morsa. Oprócz chwytliwego i skocznego riffu, mamy tez prosty i chwytliwy refren a to akurat istotny element tego kawałka. Szczerze nie liczyłem, ze tyle kompozycji mi się spodoba. Poczucia humoru zespołu nie rozumiem i chyba już nie rozumiem. Po cholerę taki utwór jak „MTV” nie dość że nic nie wnosi do albumu, to jeszcze pogarsza sprawę. Z kolei „Junkyard Blues” brzmi jak kawałek wyjęty z albumu „Bananas” i to też gniot i wypełniacz. Szkoda tylko miejsca na tym albumie. Na koniec mamy 6 minutowy „Before Time Began” i choć poczatek nudny i nie trafiony , to dalej jest coraz ciekawej, wleci jakaś ciekawa solówka, rytmiczna partia Dona, czy szybsze tempo. Utwór też można zaliczyć do solidnych.


Ci którzy spodziewali się szału, genialnego krążka, już dawno stracili poczucie obiektywizmu i są ślepi zapatrzeni w zespół. Ci którzy dawno olali sprawę, też zbyt pochopnie podeszli do sprawy, bo można wyłapać kilka ciekawych momentów. Najlepiej polecić album ani jednym ani drugim, a raczej fanom hard rocka z dozą starego Deep Purple. Może nie jest to coś do czego będę wracał, może nie jest to album o którym będziemy wspominać za kilka lat, ale cóż najgorzej też nie jest. Ten zespół dla mnie przestał istnieć po odejściu Blackmore, no nie ma kto tworzyć, a takie pisanie i tworzenie na kolanie tez nie służy zespołowi co zresztą słychać. Nota: 5/10

środa, 14 września 2011

RHAPSODY - Rain of thousand flames (2000)

Niektóre zespoły nagrywają albumy w długich odstępach czasowych, a inne w krótkim, tak jak choćby Rhapsody. Ten zespół niczym mrówki, pracuje, pracuje i jeszcze raz pracuje. Albumy powstają w odstępach jednego roku lub dwóch lat. To jest imponujące biorąc pod uwagę co i w jaki sposób zespół gra. W roku 2000 wyszedł znakomity „Dawn of Victory” i fani oczekiwali już ostatniej części „Sagi Szmaragdowego Miecza” jednak zespół pokusił się o coś co wiąże się z tym tematem, ale nie jest kolejną częścią Sagi. Co ciekawe „Rain of thousand flames” jest kontrowersyjny pod względem, czy jest to mini album – Ep czy pełnometrażowy album. Jakby nie było krążek trwa 40 minut czyli można by uznać to za album, jednak większość fanów i sami muzycy traktują to jak Ep, czyli w takim razie chce żeby każdy zespół nagrywał takie mini albumy. Co ciekawe nie ma tutaj jakiś starych utworów w nowych wersjach, nie ma jakiś dem, nie ma też coverów czy innych tego typu rzeczy, mamy prostu nowy materiał. Cały materiał po raz kolejny potwierdza, że określenie „hoolywood metal” pasuje do tego co grają włosi idealnie. No bo już nie chodzi tylko o przepych i rozmach, ale też że owa muzyka i cały klimat ma iście filmowy, a to nie każdemu zespołowi wychodzi, inni w ogóle tego się nie podejmują. Mini czy pełny album, muzyka nie zmieniła się, ba jest nawet dojrzalsza i za powiada, że następny album będzie killerski, który w rzeczywistości jest.

Tym razem zespół darował sobie intro czy coś w ten deseń. Od razu dostaje pierwszy killer z owego krążka. Tytułowy „Rain of thousand Flames” to jeden z najlepszych utworów zespołu. Tutaj Rhapsody zawarł wszelkie elementy bez których ich muzyka nie mogła się obyć. Mamy więc hymnowy refren, który w łatwy sposób w pada w ucho, pędzącą sekcję rytmiczną, a także wyrażające emocje Fabio poprzez wokal oraz Luca przez gitarę. Na plus,że partie gitarowe nie zostały przytłoczone przez symfonikę. Utwór podniosły, ale bardzo przebojowy. Szkoda tylko, że trwa nie całe 4 minuty. Zupełnie inny wydźwięk ma króciutki „Deadly omen”. Instrumentalny przerywnik, którego można potraktować jako balladę. Utwór jest z dominowany przez partie wygrywane na pianinie. Może nie wiele z tego grania wynika, ale podniosłość i taki smutny klimat da się wyczuć. Słuchając tego albumu można odnieść wrażenie, że wszystko się skupia wokół dwóch najdłuższych utworów. Pierwszym z nich jest "Queen of The Dark Horizons". Jest to najbardziej rozbudowana kompozycja na albumie, która trwa 13 minut. Przez ten czas zawiera wszystkie patenty do jakich nas przyzwyczaił. Są zwolnienia, przyspieszenia, różnego rodzaju motywy radosne jak i te przygnębiające. W tym utworze można też wychwycić motyw z thrilleru „Phenomena”. Utwór jest bardzo epicki i podniosły, ale to akurat żadna nowość w przypadku tego włoskiego zespołu. Jednak największe wrażenie robi „Rhymes Of A Tragic Poem - The Gothic Saga” , który właściwie dzieli się jeszcze na 4 utwory. Pierwszy z nich „Tears of Dying Angel” i właściwie jest to utwór, w którym to narrator przybliża nam historię i wydarzenia z tego albumu. Więc mamy nasz owy filmowy aspekt tego albumu i ten prawdziwy „hollywood metal”. Muzycznie za wiele uniesień tutaj nie znajdziemy, ale tym którym zależy na fabule, to kawałek istotny. Jedną z moich ulubionych kompozycji na tym krążku jest „Elnor's Magic Valley”, w którym mamy skoczną średniowieczną muzyczkę, wygrywaną przez flety i czuć ten biesiadny klimat. Sam kawałek pozwala doznać nam tego klimatu spokoju ludu, który w każdej chwili może zostać zaatakowany przez potwory z głębin piekła. Ten instrumentalny kawałek, który trwa nie całe 2 minuty to uczta dla ucha, serca i duszy. „The Poem's Evil Page” kolejny dynamiczniejszy utwór, który potrafi zachwycić melodyjnością, szybkością, a także klimatem. Pośród podniosłości i rycerskiego klimatu, znalazły się też patenty iście balladowe. Mogłoby się wydawać, że przeszkadzają, to jednak potrafią one urozmaicić ów kawałek. Na uwagę tutaj zasługuje przede wszystkim riff Turilliego. Dalej mamy ukłon w stronę Allegro con fuoco symfonii From The New World Antonina Dvoraka, którą słychać w ostatniej części tego kolosa, czyli w „The Wizards last rhymes” i w sumie jakoś nie przeszkadza fakt, że zaczerpnięto tutaj co nieco z obcej symfonii. W tym kawałku nawet jakby więcej jest muzyki poważnej niż metalu. Kawałek jest bardzo bogaty pod względem warstwy instrumentalnej i samych melodii. Kolejny mocny punkt na albumie.

Powodów do narzekania nie ma. Fani zespołu będą zadowolenie, malkontenci będą narzekać że to znowu to samo, że nie ma nic nowego, że nuda i tyle. Tylko po co zmieniać coś, co przyczyniło się do tego, że zebrali sławę i liczne grono słuchaczy i fanów? Nie zmienia się zwycięskiego konia, czyż nie? Album w moim odczuciu jest bardziej filmowy niż poprzednie albumy, choć daleko mu do najbardziej filmowego moim zdaniem Symphony of enchanted lands 2. Materiał w miarę równo, choć moim zdaniem zabrakło więcej killerów pokroju tytułowego. Kolejny solidny album tej włoskiej formacji. Nota: 8/10

RHAPSODY - Dawn of Victory (2000)

Każdy album włoskiej legendy symfonicznego power metalu Rhapsody jest tak przewidywalny jak obiad niedzielny. Zespół od 1997 roku nagrywa to samo, ani nie myśli zmieniać stylu ani tematyki i właściwie przy zespole zostali tylko prawdziwi fani ich stylu. Zespół cały czas gra bardzo bogaty power metal, gdzie poza gitarami i sekcją rytmiczną, mamy też wiele innych instrumentów: flety, wiolonczela i cała plejada nie metalowych instrumentów i wiele innych patentów symfonicznych. Dla jednych powód do śmiechu i wyzywania od pedalskiej muzyki,dla drugich coś więcej niż power metal, coś więcej niż muzyka. Zespół miał znakomity początek kariery, dwa znakomite krążki już za nami, ale to trzeci krążek jest uważany za istotny album, bo udowadnia czy zespół jest w stanie utrzymać siłę przebicia i czy potrafi wciągnąć słuchacza w tą samą rzekę jeszcze raz? Rok 2000 i światło dzienne ujrzał „Dawn of Victory” poprzedzony singlem Holy thunderforce. Wraz z nowym albumem przyszły zmiany personalne i to dość znaczące. Bo o to w zespole pojawił się nowy perkusista – Alex Hozwarth Trzeci album i trzecia część"Sagi o Szmaragdowym Mieczu". Muzycznie właściwie ciężko do szukać się zmian, bo dalej jest power metal, dalej jest symfonika, ale tym razem słychać bardziej wysunięte gitary, a symfonika tutaj zeszła jakby na drugoplanową rolę. Produkcją po raz kolejny zajął się Sascha Peth. Na albumie znalazło się 10 kompozycji utrzymanych w stylu do jakiego przyzwyczaił nas zespół.

Tak więc zaskoczenia nie ma w tym, że album otwiera preludium „Lux Triumphans” gdzie oczywiście jest narrator, który opowiada historię światła zwycięstwa, które ma pomoc mieszkańcom magicznego świata przezwyciężyć najgorsze dni. Oczywiście jest skoczna, epicka melodia i są chórki, czyli to co do czego nas przyzwyczaił zespół. Jeśli chodzi o zaskoczenie to uświadczyłem go w tytułowym „Dawn of Victory”, który jest jednym z najlepszych utworów zespołu i jest mocnym punktem na albumie. Zaskoczenie słyszę w grze Luci, który wygrywa ostrzejszy riff, jakby bardziej energiczny i co ciekawe nie jest on tak przytłoczony symfoniką. Sam utwór należy rozpatrywać w kategoriach hymnu. Sam refren jest bardzo wzniosły, bardzo epicki, normalnie nic tylko iść w jego rytmach na wojnę. Poza nie zwykłym klimatem, mamy też jedne z najlepszych solówkowych popisów Turilli. To jak usłyszałem wstęp do „Triumph for my magic steel” to od razu nasunął mi się neoklasyczny power metal, Turilli wygrywa podobną solówkę. Sam utwór również jest dynamiczny, podniosły i bardzo melodyjny, choć moim zdaniem refren tutaj jest przytłoczony niesamowitą warstwą instrumentalną, z której wydobywa się wiele znakomitych melodii, a także klimat fantasy. Kolejny bardzo dobry utwór. Podoba mi się oczywiście te dialogi między poszczególnymi instrumentami, to akurat jest nie do podrobienia. "The Village of Dwarves" utwór który ciężko ocenić. Ma ciekawą linię melodyjną, ciekawą partię wygrywaną przez flecistę, a także klimat krasnoludkowej wsi. Kawałek jest bardzo przyjemny dla ucha, do tego potrafi zabujać. Nie ma może szybkiego pędzenia, ale jest klimat i niezwykła pomysłowość, a to nie raz ma większą siłę przebicia, jak granie tego samego tylko w inny sposób. Jeden z moich ulubionych kawałków na tym albumie. Na albumie znalazł się też „Dargor, Shadowlord Of The Black Mountain” który jest krótszą wersją tego kawałka z singla. Jest kilka zmian, inny tekst, fabio też nieco inaczej śpiewa. Utwór zaliczyć należy do tych dynamicznych, jednak jest to tylko dobry kawałek, nic ponadto. Na płycie znalazła się też ballada w postaci „The Bloody Rage Of The Titans”. Choć taką typową wolną kompozycją też nie jest. Sporo się dzieje, sporo motywów, ale jakoś nie wiele wyniosłem z tego. Kolejny dobry kawałek, ale jakiś taki mało wyrazisty. Czego nie można powiedzieć o genialnym „Holy Thunderforce” który zaliczam do najlepszych kawałków na płycie. Utwór który posłużył do promowania albumu w postaci singla, utwór do którego nakręcono klip. Utwór w którym to liczy się przede wszystkim partia gitarowa i to słychać, gdzie mamy drapieżną i dynamiczna partie gitarową i melodyjne solówki. Fabio też w ciekawy sposób i to musi się podobać. Szkoda tylko, że ten jak i tytułowy przyćmiewają inne utwory, przebiją je hymnowym wydźwiękiem i wyrazistym wydźwiękiem, którego brakuje nie którym utworom. Świetny kawałek, który pokazuje, że można grać ostro,szybko, melodyjnie i do z gracją i przepychem. Drugi instrumentalny utwór to "Trolls In the Dark" i muszę przyznać, że ciekawy pomysł z tą dziewczynką z początku. Zespół nie co odszedł od klimatycznego przerywnika, na rzecz bardziej ostrego, bardziej power metalowego popisu gitarowego Turilli. No i co jak co, ale te partie gitarowe, te melodie zostają w głowie. Bardzo dobrą kompozycją jest "The Last Winged Unciorn" , który jest kolejną szybką kompozycją. Też słychać, że gitary odgrywają znaczącą rolę, a cała reszta wspiera je. Oczywiście nie zabrakło prostego i chwytliwego refrenu, ani podniosłych melodii. Do tego na tym kawałku jest jedna z lepszych opowieści jak to wojownik ludu został złapany i o tym jak Akron ma zamiar użyć szmaragdowego miecza w następnej bitwie. Tak jak na płytach Rhapsody wstęp należy do krótkiego preludium, tak koniec należy do epickich, rozbudowanych kompozycji. Tym razem jest nie inaczej, gdzie mamy 9 minutowy „The Mighty Ride Of The Firelord”, Trzeba przyznać, że zespół wszedł wprawę w robieniu kolosów i ten do udanych na pewno należy. Ma sporo ciekawych melodii, które najczęściej wygrywa Luca turilli, jest sporo podniosłych momentów, które buduje chór, jest sporo szybkich motywów i ogólnie jest to jedna z najlepszych kompozycji na albumie.

Trzeci album włochów umocnił ich pozycję i udowodnił, że zespół może długo tkwić w tym co robić, grac przepełniony przepychem, bogactwem symfoniczny power metal, pisać powieści fantasy i nagrywać albumy dość w regularnym odstępie. Zespół nie zmienił nic w muzyce, poza tym, że na albumie mamy bardziej wyraziste partie gitarowe, jest bardziej znacząca ich rola niż na poprzednich albumach i pod tym względem album powinien się podobać. Album jest równy, choć jest mała wada, niektóre kawałki są bardziej wyraziste. Zamykający album, singlowy Holy thunderforce, wioska krasnoludków, czy tytułowy Dawn of Victory. Ale reszta nie jest gorsza, czy coś, po prostu nie mają takiej siły przebicia. Poprzedni album był znakomity, genialny, ale ten jest ciut lepszy i poziom jest bliski tego z power of dragonflame, to też jest to mój drugi ulubiony album tej formacji. Ci którzy szukają prawdziwego epickiego, rycerskiego metalu, pełnego podniosłości, niesamowitej opowieści, czy też znakomitej muzyki, w której słychać bogactwo i przepych, to znajdą to w tym albumie. A ci którzy szukają zniszczenia i totalnego rozpierdolu? Też mogą sięgać po ten krążek. Hail Rhapsody! Nota : 9.5/10

wtorek, 13 września 2011

PRETTY MAIDS - Planet Panic (2002)

Pretty Maids nagrał sporo albumów i sporo w różnych klimatach. Pierwszy to taki heavy/ hard rock z wpływami NWOBHM, dalej mieliśmy typowe hard rockowe wcielenie zespołu, potem heavy metalowo było, potem nawet jakieś udziwnienia i próba nowoczesnego grania. To teraz przyszedł czas na najcięższy album tej duńskiej formacji. „Planet Panic” i to nie tylko próba cięższego grania, ale też bardziej nowoczesnego. Album rodził się w ciągu dwóch lat i pozostała melodyjność z poprzednich albumów,ale tym razem zespół zrobił krok na przód w celu grania cięższego heavy metalu z domieszką hard rocka. Choć jest to 10 album tej formacji, to jednak słychać, ze zespół wciąż potrafi nagrywać solidne krążki, a ten taki właśnie jest. Jest dobry, solidny, ale nic ponadto. Nie ma geniuszu, nie ma też konsekwencji i stabilności na tym albumie, a to by się bardzo przydało.



Mamy to co zwykle na albumach Pretty maids, a mianowicie dynamiczny i ostry otwieracz. „Virtual Brutality” szybko stał się hitem zespołu i nic dziwnego skoro mamy tutaj chwytliwą melodię, ostry i dość ciężki riff, a wszystko jest utrzymane w stylu do jakiego zespół nas przyzwyczaił zmieniło się tylko to, że zespół brzmi nieco ciężej i nowocześniej. Słychać to choćby w nowocześnie zagranych partiach klawiszowych. Do tego ten mroczny i ciężki riff Hammera, tak o to mamy jeden z najlepszych utworów na płycie. Równie genialny jest „Playing God” gdzie klawisze poszły w odstawkę, zamiast tego mamy paradę Hammera, który wygrywa dynamiczny i bardzo melodyjny riff, a także wygrywa jedną z najlepszych solówek na tym albumie. Poza warstwą instrumentalna mamy tez typowy dla Duńczyków refren, który chwyta od samego początku. Coś starego i zarazem coś nowego i o to chodzi. Dalej mamy „He who never lived” dalej mrocznie i ciężko. Jest troszkę to nijaki utwór, gdzie jest kilka ciekawych motywów, ale to wszystko. Raczej zawód i rozczarowanie i dowód na to, że ciężar nie gwarantuje nam killera. „Face of My Enemy” to dość dobry utwór, gdzie jest prosty i to bardzo ciężki riff, ale kawałek też przepełniony jest melodyjnością i potrafi zauroczyć, a to już coś. Podoba mi się to hard rockowe zacięcie podczas zwrotek. Solidny utwór, ale daleko mu do dwóch pierwszych utworów, które są po prostu killerami. Podoba mi się też taki 'Not What You Think' który ma łatwo wpadający w ucho riff, a także takie bujające tempo. A przecież nie ma tutaj ani atrakcyjnej melodii, ani jakiegoś ciekawego motywu, a mimo to utwór przypadł mi do gustu. Nawet fajny refren tutaj leci w tym utworze. Znów bardzo dobry kawałek, ale znów poziom dwóch pierwszych utworów nie osiągalny. Pretty Maids nie tylko mnie przyzwyczaiło do ostrego otwieracza na albumach, ale też do pięknych i solidnych ballad i to są ich stałe punkty programu. Tym razem „Natural High” to solidna ballada, ale bez ogródek. Zespół miał swojej karierze lepsze łamacze serc. Coś na miarę dwóch pierwszych utworów jest kolejny killer na albumie „Who's gonna change Our World ” . Mamy tutaj nie tylko ciekawy riff,który nasuwa klasyczne albumy tego zespołu, a najbardziej”Red Hot and Heavy” a to już nie małe wyróżnienie. Kawałek ma sporo energii i do tego warto tutaj zwrócić uwagę na ciekawą partię gitarową Hemmera, a także Micheala Festa. Kolejny killer na albumie, szkoda tylko, że cały album nie jest w takim stylu rozegrany. „Worthless” to też nieco nijaki kawałek, gdzie znów jest coś z hard rocka, coś z ballady, ale też heavy metal daje osobie znać. Więc taka hybryda z której nic nie wynika. Dobrym kawałkiem jest „One Way To Rock” ale też tylko dobrym , bo gdzieś daje o sobie znać wieśniactwo i brak pomysłów. Na plus bujający riff,a także rockowy refren, reszta pozostawia wiele do życzenia. Na szczęście na koniec mamy jeszcze jedną perłę, a mianowicie „Enter Forever”, który jest balladą, do tego klimatyczną i bardzo romantyczną, a tak powinno właśnie brzmieć ballada. Zespół jak słychać nie zapomniał jak skręcić świetną balladę.

Po dwóch pierwszych killera można było się spodziewać wszystkiego, że będzie to najostrzejszy album tej formacji, będzie to album tak dobry jak poprzednie. No ale, że będzie gorszy od poprzednich? No cóż rzeczywistość bywa okrutna. Naliczyłem 3-4 perełki, reszta to dobre lub słabe kompozycje i znów mamy to co zespołowi zawsze towarzyszy, a mianowicie nierówny materiał, a także wypełnianie albumu na siłę. Jest krok w dobrą stronę, jest pomysł na granie, jest też styl do jakiego zespół nas przyzwyczaił, ale znów gdzieś zabrakło pomysłów na więcej niż 4 kompozycje. Album nie jest tragiczny, ale jest nieco nudny i bardzo nie równy, to też więcej niż 5/10 nie mogę dać.

STRATOVARIUS - Infinite (2000)

Niemcy mają Helloween i Gamma Ray jeśli chodzi power metal, a Finlandia Stratovarius. Choć są to nieco inne zespoły, to jednak Stratovarius gdzieś poniekąd kojarzył mi się z Helloween. Podobnie jak w tamtym zespole, Tim Tolkki lider zespołu, śpiewał na gitarze i śpiewał. To on miał największy wpływ na ten zespół, to on wytworzył w nim specyficzny styl, który jest nie do podrobienia. Podobnie jak Hansen ma własny styl gry na gitarze, który jest rozpoznawalny bez najmniejszego problemu i podobnie jak Hansen napędza on cały zespół. Podobnie jak Hansen w Helloween, tak również Tolkki w Stratovarius znalazł sobie wokalistę, który świetnie radzi sobie w górnych rejestrach. W sumie Kiske i Koltipelto mają wiele wspólnego. Choć Stratovarius gra nieco inaczej, jest jakby bardziej słodszy co daje do zrozumienia nie raz partia klawiszowca z tego finlandzkiego zespołu. Mamy rok 2000 i światło dzienne ujrzał kolejny album tej formacji, którego tytułem jest „Infinity” i jeśli miałbym wskazać najbardziej Helloweenowy album to właśnie wybrałbym ten album. W porównaniu do poprzednich albumów, jest bardziej przebojowy, ma więcej ciekawych melodii, więcej przyswajalnej muzyki. Choć z drugiej strony, jest to jeden z najsłodszych albumów tej formacji, tutaj mamy nie tylko słodkie melodie, ale tez takie łagodne brzmienie, które pasuje idealnie do muzyki i do wokalisty tego zespołu. Słodki czy nie, jest to mój ulubiony album tego zespołu i jeden z nie wielu albumów Statovarius, które potrafię wysłuchać od początku do końca.

Najlepszym utworem tego zespołu jest „Hunting high and low” klasyk i utwór do którego nakręcili klip. Nie ma się czemu dziwić, że to właśnie ten utwór promuje album. Jest przebojowy, skoczny i bardzo melodyjny i co ważne łatwo wpada w ucho. Tutaj najwięcej słychać tego Helloween z ery Kiske. Szybki i dynamiczny riff, którego by się nie powstydził Hansen i refren wyśpiewany przez Koltipelto nie odbiega od tych wyśpiewanych przez Kiske wyśpiewane na Keeperach. Tolkki dał upust swojemu geniuszowi i słychać tutaj ten jego charakterystyczny styl. Jednak to dopiero jest pierwszy utwór, a historia zespołu i ich wcześniejsze albumy przyzwyczaiły mnie że najczęściej otrzymujemy kilka dobrych utworów i na tym koniec. Więc, wolałem powstrzymać się od wczesnej radości. Ku mojemu zaskoczeniu dostałem kolejny killer w postaci „Millenium” i to jest czyste Stratovarius, szybkie bardzo melodyjne, gdzie jest idealna chemia i zrozumienie między Timo Tolkim, a Jensem Johansonem. A Koltipelto to kolejny nieodzowny element tej finlandzkiej układanki. Najbardziej spodobał mi się ten energiczny riff, a także odrobina ciężkości i ostrości, która wyszła tutaj na dobre. Na plus jest także wokal Koltipelto, który wyczynia tutaj niesamowite cuda, a to wyciąga niezwykłe górki, a to śpiewa bardzo łatwo wpadający w ucho refren. Zespół lubi się zagłębiać w dłuższe kompozycje, takie z odrobiną progresji. Taki”Mother Gaia” nie zbyt zachwyca. No bo jak może to robić, kiedy większość czasu prezentuje się jako ballada. Średniej klasy, bez ciekawego motywu. Atrakcją są solówki, ale przez 8 minut powinno się jednak więcej dziać. To jest kolejny przykład tego, że ten zespół najlepiej sprawdza się w szybkich kompozycjach i powinien unikać takiego No i proszę „Phoenix” to kolejna szybka petarda, gdzie zachwycają te popisy i ta chemia jaka panuje między klawiszowcem, a Tolkkim. Podoba mi się tutaj moment przed skocznym refrenem, kiedy to słychać uderzającą sekcję rytmiczną i ostry riff Tolkkiego. Tak jak przystało na power metal jest szybko, melodyjnie i słodko. Kolejny mocny punkt na albumie. Typowym rasowym kawałkiem dla Stratovariusa jest „Glory of The World” i choć minęło 11 lat od tego albumu to podobne patenty Tolkki dzisiaj stosuje w swoim nowym zespole Symfonia. Prosty i łatwo wpadający w ucho riff i tutaj na plus wychodzi partia Johannsona i to dowód że bez niego Stratovarius nie brzmiał by tak melodyjnie tak jak brzmi. Jak dla mnie kolejny killer z ciekawą aranżacją w wykonaniu klawiszowca. Stratovarius lubi zapychać albumy taki lajtowymi kawałkami jak „A million light years away” gdzie można się do szukać nieco hard rocka, nieco ciepłego grania, ale to dziś towarzyszy temu zespołowi. Ciekawy główny motyw i refren, a reszta pozostawia niedosyt. Mogło być lepiej, a tak jest co najwyżej bardzo dobrze. Dobrze, że na tym albumie dominuje jednak szybkie granie takie jak w „Freedom”gdzie główny motyw jest wyjęty jakby z Freedom Call. Jasne jest słodko, jasne jest energicznie, jest melodyjnie, ale grunt to przyjemność z odsłucha, a ta tutaj jest. W przypadku tego zespołu, można w ciemno strzelać, że tytułowy utwór jest najdłuższy na albumie. Tak jest i tym razem „Infinity” trwa prawie 10 minut. Najbardziej rozbudowana kompozycja w której dominuje wolne tempo i taki tajemniczy klimat. Można do szukać się wiele ciekawych melodii, motywów, ale totalnego zniszczenia nie uświadczyłem. Zakończenie w postaci balladowego „Celestial Dream” to lekki nie dosyt. Choć kompozycja bardzo udana, to jednak mogli się pokusić o kolejną szybką petardę.

Stratovarius najczęściej kojarzy mi się ze słodkością, specyficznym klimatem i stylem Tolkkiego, a także z nierównym materiałem, gdzie często trafia się na typowe wypełniacze. Tym razem materiał jest równy i bije na łeb większość albumów Stratovariusa. Najlepszy album tej finlandzkiej formacji, który pokazuje jak grać słodki, melodyjny power metal, a także ukazuje 100 % stylu Stratovariusa. Oczywiście o potędze tego albumu stanowi fakt, że zdominowany jest on przez szybkie utwory, które porywają energię i melodyjnością i po tym względem Infinity wypada najlepiej z dyskografii Stratovariusa. Album, który jest idealny do rozpoczęcia przygody z tym zespołem. Nota: 9/10

GRAVE DIGGER - Heavy metal breakdown (1984)

Niemiecka scena heavy metalowa doczekała się wiele znakomitych zespołów, które przeszły do historii jako legendy heavy metalu. Jedną z nich jest Grave Digger, który został założony w 1980 roku. W tym roku Chris Boltendahl wraz z zespołem w skład którego wchodzili Peter Masson, Willi Lackmann i Elbert Eckardt nagrał pierwszą kompozycję pod tytułem „Violence” która trafiła w 1983r na składankę „Rcok From Hell”. Ta komplikacja pozwoliła Grave Digger podpisać kontrakt płytowy z Noise Records i wydać w 1984 roku debiutancki krążek „Heavy metal breakdown”. Grabarz gra heavy metal taki czysto niemiecki. Jest nieco topornie i czuć tą teutońską surowość. Jest kwadratowość, która jest tak charakterystyczna w muzyce niemieckiej. Słychać przede wszystkim Accept i coś z pierwszych płyt Running Wild i do dziś słuchacze często nadużywają twierdzenia, że Grave Digger to drugi Running Wild, choć podobieństwa za dużo między tymi zespołami nie ma to jednak duch niemieckiego łojenia towarzyszy grabarzowi. Dzisiaj zespół postrzegany jest jako heavy/ power metalowy band, choć początki zespołu były nieco inne. Na debiutanckim „Heavy metal breakdown” z 1984 słychać heavy/ speed metal. Tak całość brzmi jak Accept na sterydach i podobieństwa można się do szukać nie tylko w warstwie instrumentalnej, ale też w wokalu Chrisa Boltendahla, który brzmi niczym Udo i do dziś jest on zaliczany do najbardziej charyzmatycznych wokalistów sceny heavy metalowej. Debiut często jest pomijany przy wymienianiu najlepszych albumów tego zespołu, co wg mnie jest nie słusznym posunięciem.

Oczywiście zespół ameryki nie odkrył takim graniem. Ale to jest heavy metal, ostry, rasowy i szczery, a w takim otwieraczu jak „Headbanging Man” nie sposób odmówić takiemu graniu. Słychać Accept taki znany nam choćby z Fast As shark, są także wpływy Judas priest. Ale to akurat najmniej istotne. Jest ostry, dynamiczny i chwytliwy heavy/speed metal. Może nie jest to taki Grave Digger jaki jest znany nam dzisiaj, gdzie dominują bardziej charakterystyczne refreny, nieco bardziej urozmaicona muzyka. Jest to jeden z klasyków grabarza. W moim przypadku utworem, który przyczynił się do tego, że pokochałem Grave Digger był tytułowy kawałek z tego albumu, czyli „Heavy metal Breakdown”. Utwór jest bardzo chwytliwy i szybko wpada w ucho. Przyczynia się do tego porywająca gra Petera Masson'a, a także hymnowy refren zachwalający heavy metal. Jest to jeden z największych przebojów tego zespołu, który jest grany na każdym koncercie. Tak się gra rasowy heavy metal, który wyzwala trochę szaleństwa i naprawdę fajnie buja, czyli tak jak przystało na miarę przeboju. Wśród tego rasowego i dynamicznego albumu znalazło się miejsce dla bardziej stonowanego utworu, gdzie dominuje klimat grozy, tajemniczości, czy też epickości. Mowa o „Back from the war” i jest to jedno z najwolniejszych temp jakie słyszałem, ale nie świadczy o tym że utwór jest nudny czy coś. Co ciekawe zespół potrafi też tutaj dokręcić śruby i grac ostrzej, bardziej porywająco. Choć trwa to wszystko ponad 5 minut to nie ma czasu na nudy. Wiem, że to nic nowego, że tak grało większość kapel w tamtym okresie, ale grabarz robi to w sposób genialny. Jeszcze innym kalibrem killera jest „Yesterday” i tutaj powiem szczerze zwątpiłem czy to śpiewa ten sam wokalista. Jest wolniej, rockowo i tak o to mamy balladę, która buja i zostaje w pamięci. Słyszałem wiele ballad w wykonaniu tego zespołu, ale to jest bez wątpienia jedna z tych najlepszych jeśli nie najlepsza. Poza chwytającym za sercem refrenem, mamy naprawdę imponujące solówki, które są bardzo ważnym elementem tego utworu. Co ciekawe zespół nie daje poznać po sobie brakiem pomysłów. To jest taki zespół w którym można wytknąć jakieś wady w większości albumach, ale tutaj to jest bardzo trudne, wręcz nie możliwie. No bo czy „We wanna rock you” jest gniotem, wypełniaczem? Nie, to jest kolejny killer, w którym słychać skoczne tempo i taki powiedzmy sobie szczerze hard rockowy refren. Wstęp do „Legion of the lost” iście balladowy i kto by pomyślał, że to kolejny killer, że to kolejny rasowy heavy metalowy kawałek. „Tyrant” to solidny utwór, który niczym nie ustępuje poprzednim utworom, choć tutaj można zarzucić jedno. Bliźniacze podobieństwo do pierwszych kompozycji. Może to być plus lub minus, sami zdecydujcie. “2000 Lightyears From Home” to cover Rolling stones i nie powiedziałbym, że to oni oryginalnie nagrali ten kawałek, bo brzmi on jak macierzysty kawałek Grave Digger, a to oznacza, że odegrali to lepiej niż Stonsi. No i dobry zakończeniem albumu jest „Heart Attack” który pod względem agresji i szybkości, ociera się nawet o thrash metal.

Debiut Grave Digger to znakomity krążek z dużą dawką energii, z masą ostrych i dynamicznych riffów, czy też z kilkoma hymnami, które przeszły do historii zespołu. Można zarzucić wtórność i inne cechy które często przeszkadzają słuchaczom w niemieckim graniu. Można zarzucić wiele, ale jakoś w ostatecznym rozrachunku to co dla kogoś będzie minusem dla mnie będzie plusem. Dla fanów niemieckiej sceny heavy metalowej, dla fanów rasowego heavy/speed metalu pozycja obowiązkowa. Uważam, że debiut tego zespołu to jeden z najlepszych albumów tego zespołu, często nie doceniany, często zapomniany przez fanów, przez słuchaczy, a nie słusznie. Nota: 9/10

RHAPSODY - Symphony of Enchanted Lands (1998)

Krasnale ogrodowe to dla jednych sztuka i piękno, a dla drugich kicz i badziewie. Myśląc o kiczu w muzyce heavy metalowej nie raz słyszałem, że takim kiczem jest Rhapsody. A to, że grają słodko jak na band heavy metalowy, a to że opowiadają bajeczki o smokach itp., a to że za dużo patentów nie metalowych i tak wiecznie coś. Wiem, sam po części ten zespół, ale też właśnie z tego powodu podoba mi się ich muzyka. Jest czymś innym, czymś bardziej pięknym. Nie bez powodu nazywa się ich styl – hollywood metal. Co oznacza fakt, że poza muzykami z Rhapsody udział w tworzeniu danego albumu bierze sporo ludzi. Więc jest przepych i bogactwo muzyczne. Patrząc na dyskografię zespołu największą uwagę przykuwa „Symphony Of Enchanted Lands”, który przez wielu został okrzyknięty najlepszym albumem włochów. Cóż dla mnie jest to jeden z tych najlepszych albumów włochów, ale pierwsze miejsce u mnie ma „power of dragonflame”. Drugi album zespołu który się ukazał w 1998 r i zespół ani nie zmienił stylu, a ni tematyki, dalej mamy opowieści i szmaragdowym mieczu. Tak, jest to kolejna część sagi. Warto podkreślić, że przy nagrywaniu nowego albumu, pojawił się w zespole nowy basista- Alessandro Lotta. Produkcją albumu zajął się po raz kolejny Sascha Peth.

Nie ma zaskoczenia, nie ma próba zmienienia stylu. Już przy wstępie „Epicus Furor”mamy to co najlepsze w Rhapsody. Mamy klimat fantasy, ba nawet rycerski, mamy podniosłość, który jest w sposób fantastyczny budowana. Znów oczywiście mamy przepych w warstwie instrumentalnej. Jest baśniowa melodia i słuchacz czeka tylko na pierwsze uderzenie. Z otwieraczem został połączony „Emerald Sword”, który jest jednym z najlepszych utworów tej włoskiej formacji. Jest to przede wszystkim szybka kompozycja, w której można się cieszyć niczym dziecko rycerskim, wręcz hymnowym refrenem, dynamicznym i melodyjnym riffem, czy przepychem jaki tutaj jest w warstwie instrumentalnej. Jasne, słychać partie gitarowe, ale w tym na tłoku różnych instrumentów odgrywają one drugoplanową rolę. Z tego zespół jednak zasłynął, z niezwykłego dialogu między symfonicznymi patentami, a power metalem i robi to jak mało który zespół. 'Wisdom Of The Kings' to nic innego kolejny killer na tym albumie. A co przesądziło o tym fakcie? Skoczna sekcja rytmiczna, melodyjność i główny motyw, który przypomina mi nieco styl Freedom Call. Jedno trzeba przyznać włochom, że z łatwością przychodzą im rycerskie, wręcz hymnowe refreny jak i chwytliwe melodie. „Heroes of the lost valley” to epicki przerywnik, z baśniowym klimatem. I choć kawałek trwa zaledwie 2 minuty, to i tak można tutaj znaleźć wiele motywów. Najbardziej utknęła w mojej pamięci melodia wygrywana przez flety. Sir Jay Lansford jako narrator potrafi przenieść nas swoim głosem w krainę magii, smoków i rycerzy. Przerywnik idealnie wprowadza słuchacza w kolejny hymn na tym albumie, a mianowicie „Eternal Glory” i znów łatwo wpadający w ucho główny motyw, gdzie znów słychać Freedom Call. Znów daje o sobie znać podniosłość i epickość, a 7 minut obcowania z tym kawałkiem robi swoje. Zespół sporo robi przez ten czas, a to pędzi szybko do przodu porywając słuchacza rycerskim refrenem, albo melodyjnym riffem. Natomiast podczas zwrotek skupia się na klimacie i balladowym podejściu i tak urozmaicenie robi tutaj ogromne wrażenie. „Beyond the Gates of Infinity” to solidna kompozycja, choć zbytnio nic nie potrafię pochwalić. Jest klimatycznie, jest podniosłość i także inne cechy, które wcześniej występowały, ale wszystko jakby o 2 klasy niżej. Fabio Lione to jeden z najlepszych wokalistów w kategorii power metal. To słychać w pięknej balladzie „Wings of Destiny” w której to nasz bohater swoim głosem wyraża masę uczuć, takich choćby jak tragizm, smutek, cierpienie, a to słychać, bez zagłębiania się w tekst czy w klimat. Kolejny mocny punkt na albumie. „The Dark Tower of Abyss” to istny teatrzyk, jest tutaj szybkie, pędzące do przodu granie, ale jest też przystopowanie, oddanie sceny Fabio, który buduje klimat. Jeśli on nie wystarcza to wkracza chór,który jaszcze bardziej urozmaica utwór. No nie brakuje w tym utworze niczego, kolejny killer na albumie. Warto wspomnieć, że z początku zespół zaczerpnął nieco z Antonio Vivaldiego. „Riding the wings of Eternity” i jest to coś ws tylu „Emerald Sword”, a więc szybkie granie z wyeksploatowaną melodią i takie utwory w wykonaniu włochów są najlepszym przykładem, że power metal to nie tylko Helloween i Gamma Ray. Refren to jest wg mnie ostoja tego utworu jak i całego albumu. Również dialog między gitarami a klawiszami. Na koniec mamy 13 minutowy „Symphony of Enchanted Lands”. Mamy tutaj epicki wstęp, gdzie znów mamy narratora, znów podniosłe wejście. A sam kawałek w nieco inny stylu utrzymany niż poprzednie utwory. Jest bardziej marszowo, bardziej rycersko i nie ośmieszę się jeśli napiszę, że ten utwór to arcydzieło. Ileż dzieje się przez ten długi czas, zespół nie trzyma się kurczowo jednego motywu, jednej melodii, a to się ceni.

Kicz ma to do siebie, że potrafi sprawić, że śmiać się chce i tak poniekąd miałem przy pierwszym kontakcie z tym albumie. Ale wiocha, ale to słodkie i tak dalej. Teraz widzę to inaczej, człowiek nie potrafi dostrzec piękna muzyki włochów, nie pojmuje tego, więc to co nie zrozumiałem traktuje śmiechem i widzi jako kicz. Jednak ten album jest czymś więcej niż tylko kolejnym albumem Rhapsody. To bardziej dojrzały krążek, bardziej przemyślany i bardziej dopracowany. Nie ma tyle luk i niedociągnięć co na debiucie. Znajdziemy tutaj nie mal wszystko; balladę, rycerskie, podniosłe kompozycje, petardy, jak i epickie zniszczenie w tytułowym utworze. Co mogę zarzucić temu krążkowi, że jest nieco monotonny na dłuższą metę. Jednak jest to album, który znać wypada. Zwłaszcza fanom fantasy i power metalu. Nota: 9/10

poniedziałek, 12 września 2011

HOLY FORCE- Holy Force (2011)

Ostatnio co raz częściej na potykam się na zespoły złożone z gwiazd muzyki heavy metalowej. Patrząc na ten rok, mamy choćby Symfonia, Dc 4, Fullforce, czy Voodoo Circle. Do tej śmietanki można dodać kolejny zespół w gwiazdorskiej obsadzie, a mianowicie amerykański Holy Force. Zespół powstał z inicjatywy gitarzysty Ango Chen , który wcześniej grał obok Michaela Viscera. Jednak ów muzyk miał wizję i pomysł na własny band i tak się narodził Holy Force. Oczywiście dobrał sobie równie wielkich muzyków z pogranicza progresywnego metalu i power metalu. Tak więc mamy Marka Boalsa (Yngie Malmsteen), basistę Mike'a LePonda (Symphony X),a także perkusistę Kenniego 'Rhino' Earla (Angels of Babylon, Holy Hell, ex-Manowar). Chciałoby się rzec: taki skład, tacy muzycy nie mogli tego spieprzyć. Zespół w tym roku wydał debiutancki album, który się zwie po prostu „Holy force”. Jako muzykę prezentuje ta gwiazdorska formacja? Mamy mieszankę tradycyjnego metalu z power metalem, którego jest jakby więcej. Do tego lider Ango Chen przemyca neoklasyczne patenty jak i te bardziej epickie. Muzycy dają wiele od siebie i to nie raz podwyższa poziom, nie raz ratuje sprawę. Warto podkreślić, że muzyka na tym debiutanckim albumie nie brzmi jak na ten kraj z którego pochodzi. Bo czy można to nazwać US power metal? No nie i więcej tutaj europy jednak jest. Muszę pochylić głowę i oddać hołd talentowi Chena, bo jest on nie bywały. Wcześniej jego dokonania nie były mi znane, ale to co wyprawia na albumie przyprawia słuchacza o zachwyt i zdziwienie. Można rzec, że prawdziwą gwiazdą jest założyciel i lider tego zespołu Ango Chen, który został nieco przyćmiony tymi nazwiskami, które są znane w świecie muzyki metalowej, ale nazwisko to jedno, ale liczy się też talent, a ów gitarzysta go ma.

Otwieracz w postaci „Holy Force” brzmi pospolicie i tak na dobrą sprawę nikt nie powie, że to jest nowatorskie rozwiązanie, że zespół prezentuje coś nowego. No bo słychać choćby Silent Force, słychać też coś z innych zespołów, ale ja się tym nie zajmuje. Nie bawię się w sherlocka, wolę posłuchać tej pięknej muzyki, bo szkoda pominąć takie dźwięki jaki tutaj słuchać. Podoba mi się gra Chena, bo jest taki to ostre granie, melodyjne z domieszką progresji i neoklasycyzmu. Idealnie wyszedł dialog między klawiszami, a gitarą. W tym graniu najwięcej słychać zespołów w których to udzielał się Boals. Jasne każdy tutaj dowalił kawał dobrej roboty, sekcja rytmiczna, w tym zwłaszcza Rhino, który nie wali nudno jak w Manowar i tutaj jego gra jest bardziej finezyjna, jest znakomity Boals, który dopasowuje się tutaj do każdej melodii wygrywanej przez utalentowanego Chena. Ta maszyna jest naoliwiona i pracuje bez zarzutów, ciekawy tylko na jak długo wystarczy energii o to jest pytanie. Chen to mój idol na tym albumie, jego solówki, partie gitarowe są energiczne, efektowne i efektywne zarazem. Nie ma fuszerki i grania dla samej sztuki. Jest melodyjnie i chwytliwe i tak być powinno na power metalowym albumie. No i oprócz znakomitej partii gitarowej, mamy luźny i łatwo wpadający refren, ale Boals to jest spec od tego, żeby refren wciągnął słuchacza. Mocne otwarcie pozwala wróżyć bardzo dobry materiał. Zaskoczenie jest w 'Flying” bo tutaj zespół zboczył w rejony luzackiego hard rockowca. I takie urozmaicenie albumy, jest tutaj jak najbardziej na miejscu, ale czy w odpowiednim miejscu? No chyba nie. A wracając do samej kompozycji, jest skocznie, melodyjnie inie ma tutaj jakiegoś smęcenia i kombinowania. Oczywiście dalej mamy niesamowitą partię Chena, który wygrywa coraz to ciekawsze solówki i są takie autentyczne i takie szczere, że aż nie prawdziwe. Większość gitarzystów leci na ciężar, ostrość, gubiąc dusze, feeling i muzykalną dusze gitarzysty, tutaj jest inaczej. Utwór nieco inny, ale tak samo piękny i melodyjny co otwieracz. Jak dla mnie drugi killer. No skoro neoklasyczne patenty, to nie mogło się obejść bez instrumentalnego popisu Chena. „Breathe” to coś więcej niż popis talentu gitarzysty, to coś więcej niż podlizywanie się fanom. To jest ekspresja, piękno i klimat w czystej postaci. No Chen rozegrał się na maksa. Dla mnie kolejny killer i dowód na to kto jest sercem i płucami tego zespołu. Bez wątpienia atrakcją tego albumu nie są te gwiazdy i te sławne nazwiska, ale właśnie gitarzysta Chen. Znów ciekawe partie klawiszowe dają o sobie znać w „Seasons” i tutaj postawiono na nieco cięższe partie gitarowe, na bardziej posępny klimat, na nieco wolniejsze tempo. Może już nie ma galopad i power metalowej jazdy, ale jest kunszt i nie banalne granie. Podoba mi się jak zespół urozmaica owy utwór, choć momentami jest nieco nudnawo, to i tak przez tą nudę przebija się zdziwienie, że nie ma totalnej porażki. Riff, klawisze, solówka i refren to jest to co trzeba zapamiętać z tego utworu. Prawdziwą petardą power metalową jest „A country good or bad” i tutaj zespół daję upust energii i szaleństwu. Mamy pędzącą do przodu sekcję rytmiczną, ostry i bardzo melodyjny riff. Nie ma mowy o amatorszczyźnie, o nudzie i kopiowaniu innych. Wokal Boalsa jest tutaj wyśmienity i pasuje on praktycznie do wszystkiego. Chen znów wygrywa znakomite melodie w solówkach. Ale parada i dialog z klawiszami to jest coś czego długo nie zapomnę z tego utworu. Klawisze nasunęły mi Symphony X, za którym nie przepadam. Kolejny killer na albumie. Bardziej heavy metalowy jest „Power of Life” , ale power metal też daje o sobie znać. Riff, prosty, wręcz podręcznikowy, a mimo to zaskakuje, zachwyca, porywa i niszczy. Cóż kolejny killer z genialnymi partiami gitarowymi Chena i tak można by pisać bez końca. Oczywiście wzniosły i bardzo klimatyczny jest przerywnik instrumentalny „Sky Etude”. No i niezwykły poziom i klimat nie się ze sobą „We Are the Warriors” i tutaj mamy podniosłość, melodyjność, przebojowość, przepych i piękno w jednym. Podobają mi się te neoklasyczne patenty. Z niedowierzaniem słucham „Moonlight Fantasy” bo choć jest nieco innym utworem, gdzie mamy skoczny bardziej heavy metalowy riff, to jednak zespół ani trochę nie obniżył lotów. Wciąż można się zachwycać prostotą i pomysłowością zespołu. Nie ma jakiegoś kombinowania i jakiegoś udziwnienia. Zespół gra przebojowo, ale nie pedalsko, nie pod stacje radiowe, ale pod fanów melodyjnego power metalu. Zupełnie inaczej brzmi też „The Wings of Forever” gdzie początek może zmylić nawet najbardziej uważającego słuchacza. Progresywne patenty i dobrze że wyszli z tego w rejony pędzącego power metalu. Kolejny mocny kawałek i tutaj jednak mam nie dosyt, bo można było urozmaicić melodie, czy też refren. Bardzo dobry utwór, ale były tez lepsze na albumie. No i geniusz Chen daje o sobie znać w „Cheasing the dream” gdzie znów nieco inny klimat, znów bardziej stonowano, znów nieco bardziej heavy metalowo, nawet momentami hard rockowo i mamy kolejny przebój, który bardzo łatwo wpada w ucho. Kolejnym killerem na albumie jest „Emperor” i znów mamy nieco szybsze granie i znów można się delektować dziką jazdą, gdzie jest sporo atrakcyjnych motywów. „Waiting” to kolejna odsłona instrumentalnego oblicza tego albumu. Uważam, że zamknięcie albumu w postaci „See you in the Future” i znów bardziej heavy metalowy utwór, gdzie nawet trochę epickości się znajdzie. Świetne stonowane tempo i porywający refren to mocne punkty tego utworu.

14 kompozycji i każda warta swojego czasu. Jest heavy i power metal i powodów do narzekania album mi nie dał. Brzmienie soczyste, krystalicznie czyste i pasujące do prezentowanej muzyki. Poszczególni goście rozegrali jedne z najlepszych partii w swoim życiu. Muzyka prezentowana przez Holy Force może nie wyróżnia się przed szeregi, ale aranżacje, sposób zagrania i podania melodii sprawia, że zespół i ich debiut zasługują na uwagę i sławienie. Jest radość, chemia między muzykami, jest urozmaicenie materiału, jest muzyka atrakcyjna dla ucha, jest sporo genialnych solówek, które wymagają osobnego sławienia. Często takie zespoły gdzie jest tyle osobowości, gwiazd prowadzi do chaosu i ostatecznie do rozczarowania. Tym razem jest inaczej. Tym razem muzycy wspólnie osiągnęli o wiele więcej niż w pojedynkę. Otrzymaliśmy nie mal perfekcyjny album. Nota: 9.5/10

MESSENGER - See you in hell (2011)

Messenger to nie tylko dobry horror, to nie tylko nazwa filmu. Fanom true heavy metalu nazwa będzie zapewne kojarzyć się z niemiecką kapelą, która została założona w 1990 roku. Co ciekawe zespół obecnie wydał swój 4 album i pewnie towarzyszy wam zdziwienie i pytanie: co ten zespół robił przez tyle czasu? No po wydaniu Asylum X-T-C z 1994 roku zespół popadł w problemy i się rozpadł, a zespół poszedł w nie pamięć. Jednak jak to ostatnio bywa, zespół odrodził się niczym feniks z popiołów i w roku 2003 pojawiło się demo, w 2005 ep Kill The Dj i tak w 2006 roku pierwszy album po reaktywacji Under the Sign i tak przyszło czekać pięć lat na jakiś nowy materiał, zespół koncertował i jeszcze raz koncertował. „See you in hell” to ich 4 album. Zespół prezentuje heavy metal, wtórny i taki bardziej rzemieślniczy niż jakiś tam technicznie wyuzdany heavy metal. Czy album jest lepszy, gorszy do poprzednich nie mogę jednak stwierdzić. Gdyż owe wydawnictwa są praktycznie nie do zdobycia. Sama muzyka prezentowana przez zespół jest melodyjna i prosta, ale najczęściej przynudza brak pomysłów, albo granie w którym nie ma mocy i wszystko kończy się na miałkim materiału.

Wielkie marki nasuwają się same i to praktycznie nie mal przy każdej kompozycji. Taki „Flames of Revenge” mógły otwierać albumy Crystal viper, Virgin Steele, Manowar, czy Running wild. Jest epicko, podniośle, jest melodyjnie, Ale to tylko minuta rozpoznania i za wiele nie da się odczytać z tej krótkiej zapowiedzi albumu. Tytułowy „See you in Hell” brzmi jak to co ostatnio prezentuje Crystal Viper, a więc mieszanka wielu zespołów w tym najwięcej z Running Wild. Powiem tak melodia, pomysł gdzieś tam jest. Ale sekcja rytmiczna jest bez wyrazu, bez energii, zresztą to tyczy się również pozostałych muzyków. Wokalista taki jakich wielu w tej branży, a to coś z Hammerfall, a to coś z Iron fire. Nie powiem utwór fajnie się słucha, ale na tym koniec. Utwór ani nie demoluje, ani nie zachwyca. On po prostu leci, a ja go po prostu wysłuchuje, potupie nóżką, a jutro będę pamiętał pod kogo grali i że było to dobre. Ci którzy oczekuje czegoś innego na albumie mogą być rozczarowani. Taki „Make it Right” brzmi bardzo znajomo i zbytnio nie chce mi się bawić w „jaka to melodia” i skupie się na samej kompozycji. Jest dynamiczna, skoczna i łatwo w padającą w ucho, zresztą jak większość płyt z taką muzyką. Jednak o nowatorstwo ciężko w tym gatunku. Kawałek zaliczam do tych najlepszych na albumie i tutaj decyzję pomógł mi podjąć wokalista i jego znakomity występ w tym utworze. Nieco inaczej zaczyna się „The Prophecy”. Inaczej w sensie nie ma szybkiej galopady z początku. Znów sporo atrakcyjnych melodii można wyłapać, znów można się bujać w rytm partii gitarowych, ale znów brakuje pierdolnięcia, nieco mocy i mocnego uderzenia, bo brzmi to tak, że zespół skupia się na melodii pomijając całą resztę i o to mały miałki materiał, który jest tyle wart co barszcz z torebki. Tak jest melodyjnie, jest chwytliwie, jest fajny refren, ale nawet to nie zostaje na długo w głowie. Kolejne dobry kawałek, kolejne rzemiosło, w którym zatracono potencjał na coś więcej. Najlepiej wypada z tego refren. Co ciekawi, to że zespół nawet próbuje sił w 8minutowym kolosie „Sign of evil Master”, który jest bonusowym kawałkiem na albumie. Może jestem wybredny, może się nie znam, ale w tym utworze przez tyle czasu, za wiele się nie dzieje. Jasne są zmiany temp, ale wszystko jakoś się zmywa w całość, zresztą ta cecha tyczy się całego albumu. Znów znakomicie wypada wokalista, który nawet momentami mroczniej śpiewa i właściwie to on najwięcej punktuje na tym albumie. Dobrego słowa nie mogę powiedzieć o miałkim „Alien Autophsy” i tutaj zaczynają wychodzić wszelkie wady i nie dociągnięcia albumu. Brak pomysłów, przynudzające tempo, coraz to podobniejsze refreny. Ciekawszy jest „The Final Thunder” i mam tu na myśli melodie, bo są nieco bardziej melodyjne i milsze dla ucha. Kawałek ma zarówno miły refren i nie z gorsza riff, ale brakuje mocy i pierdolnięcia, dlaczego to ma taką słabą siłę przebicia? Przebłyski pomysłowości słychać w 8 minutowym „Falconlord” gdzie jest epickość, melodie nieco w stylu Running Wild, jest kilka atrakcyjnych melodii, ale też czegoś tutaj brakuje. Polotu, finezji, odrobinę szaleństwa, a może mocnego uderzenia młota? Najlepiej wypadają tutaj..chórki, no to jest to. Zresztą kawałek ma sporo ciekawych momentów, szkoda tylko, że niektóre z nich nie osiągają skutku. „Dragonships” to znów nieco wolniejszy utwór i znów gdzieś daje o sobie znać kiepska sekcja rytmiczna i miałkie melodii i dla mnie kolejny wypełniacz. Nie wiele lepszy jest „Lindisfarne” i tutaj mamy ciekawe melodii i nawet przyjemny dla ucha refren, a reszta tutaj nie istnieje. Co ciekawe zespół lepsze kąski zostawił na koniec. Mamy taki „Valkyries” gdzie jest podniosłość, klimat i odpowiednie wyważenie. Nie ma tutaj irytującego brzmienia, a ni miałkich melodii no i jest to jeden z ciekawszych utworów na tym smętnym albumie. Natomiast moim ulubionym utworem jest „Land of the brave” i jest to bez wątpienia najszybsza i najostrzejsza kompozycja na albumie. Ba jest też podniosłość i epickość, której by się nie powstydził Rhapsody. Główny motyw i klawisze nasuwają mi stary Rhapsody. Jest skocznie, melodyjnie i przede wszystko ostro. Utwór powinien być wzorem dla zespołu jak grac w przyszłości. Tutaj jest klimat i czuć ten true heavy metal, aż chce się wydobyć swój drewniany miecz. Wiem, że Helloween to kopalnia hiciorów, źródło killerów, ale co ma wesoły power metal do true heavy metalu? No nie wiem, ale Messenger chyba wie dając tutaj cover „Dr. Stein” i powiem jedno gdyby tak grał Helloween w latach 80, to nigdy by nie byli w tym miejscu gdzie są, nie wiem czy byliby tak kochani i tak znani. Kompromitacja na całej linii. Bonus w postaci niemieckiej wersji Kill The Dj brzmi o niebo lepiej niż cały album i to w sumie podpowiada, że kiedyś grali lepiej.

Wielki powrót niemieckiej formacji po pięciu latach nie obecności? To co można usłyszeć na tym albumie jest wręcz nie nadające się do polecenia komuś. No żeby z 14 utworów móc zachwycać się 3-4 utworami to coś jest nie tak. Zespół wie co grac i potrafi to grac, ale nie ma pomysłów, nie ma też dopracowania jeśli chodzi o aranżację. Muzyka do której można potupać nóżką, można poczytać gazetę, czy podłubać w nosie co jest chyba i tak ciekawszym zajęciem od słuchania tego albumu. Są melodie, lepsze gorsze, jest dobry wokalista, ale to za mało żeby coś z tego wynikło. Zespół prezentuje się jako rzemieślnicy, gdzie grają odtwórczo, a do tego nie atrakcyjnie. Messenger to nie liga mistrzów, to podwórkowa liga. Nota: 4/10

HOUSE OF LORDS - Big Money (2011)

House Of Lords to zespół nigdy wcześniej nie był mi szerzej znany. Choć zespół istnieje od roku 1987 to jednak nigdy jakoś nie trafiłem na ich muzykę, aż do roku 2009, kiedy to udało mi się dostać Cartesian Dreams i to był jeden z tych najlepszych krążków z taką muzyką w tamtym roku. Mamy rok 2011 i od tamtego krążka minęły 2 lata. Zespół właśnie wydał swój 8 krążek i ani myśli składać broni. Od lat grają to samo, czyli melodyjny hard rock, z domieszką Aor. Zespół powstał z inicjatywy Gregg'a Giuffria i ten zespół jako jeden z pierwszych do łączył do wytwórni basisty Kiss. Tak, Simmons RCA / BMG to był pierwszy kontrakt płytowy. Warto zaznaczyć to ,że zespół „szedł jak burza” nagrał 3 bardzo dobre krążki, które dobrze zostały przyjęty i wtedy się rozpadł. Przyczyną główną upatrywano w tym, że zespół nie potrafił koncertować. W roku 2000 zespół się reaktywował i wydał kolejne 4 albumy, które zawierały muzykę utrzymany w stylistyce hard rocka. Nowy album „Big money” ukazał się pod skrzydłem wytwórni Frontiers i oczywiście został nagrany w tym składzie co poprzednik. Czy jest lepszy od bardzo dobrego poprzednika? Czy jest to muzyka warta słuchania?

Nalepka jaka widnieje na krążku to melodyjny hard rocka i to odpowiedni wyraz do tego co można usłyszeć na tym krążku. Zespół jak to większość grup z tego gatunku, chce zacząć od mocnego uderzenia. Tytułowy „Big Money” to dobry wybór jeśli chodzi o otwarcie. Hit, przebój, killer to wszystko tutaj pasuje jak ulał. James Christian jako lider sprawdza się. Bo jego wokal jest taki czysto rockowy. I ma ten feeling jak i niezwykłą skalę wokalną. Ale również kawał dobrej roboty odwala Jimi Bell bo jego partie gitarowe są w tym utworze takie proste, skoczne i łatwo w padające w ucho. Jednak zabrakło mi nieco ognia, szaleństwa, nieco większej dawki melodii. Wszystko jednak jest zagrane z niezwykłą techniką i wyczuciem i to słychać. Otwieracz taki dość ciężki jest, natomiast inny wydźwięk ma „One Man Down” gdzie coś z bluesa da się wyłapać, gdzie jest taki klimat dzikiego zachodu. Kompozycja jest prosta, ale czy nudna i wtórna? No nie. Jest ciekawy motyw, który nieco mi przypomina Whitesnake, czy Deep purple. Jedno muszę zespołowi przyznać, potrafią stworzyć chwytliwy refren. Ten z otwieracza jak i ten z tego utworu, to naprawdę łatwo wpadające w ucho refreny, a to jest ważne w tego typu muzyce. Jeśli o mnie chodzi to jest jeden z najlepszych kawałków na płycie. Taki nieco wyróżniający, gdzie jest powiew świeżości. Nie ma dynamitu, nie szaleństwa, ale jest niezwykły klimat i doza mroku. Natomiast w takim „First To Cry” zachwyca lekkość, swoboda, melodyjność i dialog między klawiszami, a gitarą. Znów oczywiście mamy chwytliwy refren i ciepłą muzykę . Tym razem można się do szukać coś z Europe. Fanom spokojnego łagodnego Aor, gdzie klawisze dzielą i rządzą na pewno przypadnie do gustu „Someday When”.Kolejna bardzo solidna kompozycja, bardzo dobra, ale czy genialna? No właśnie na to pytanie każdy musi odpowiedzieć we własnym zakresie. Jedną z moich ulubionych kompozycji na albumie jest „Searchin” i nie będę ukrywał, że kocham takie posępne, bujające tempo, taki skoczny refren i taką prostotą. Te elementy przeważyły o faworyzowaniu tego utworu. Coś z Deep Purple można się do szukać w „Living in Dream World” gdzie jest podobny klimat, jak i aranżacja. Jeśli tak dogłębnie przeanalizować cały album to wychodzi nawet, że to jedna z cięższych kompozycji na albumie i jest to kolejny mocny punkt na albumie. Cóż nieco nudą zawiało „The next Time I hold you” i to wynikło chyba z tego, że postawiono tutaj na wolne tempo i pianino i reszta sama się potoczyła. No nie przekonał mnie ten utwór. Kolejnym mocnym kawałkiem na płycie jest „Run For your Life” i tutaj znów mamy niezwykłą chemię między klawiszami, a gitarą i w sumie przypomina mi to Pretty maids z „Future world”. Bez względu na skojarzenia, kawałek się broni melodyjnością i energią i taki powinien być hard rock, melodyjny, chwytliwy i skoczny. Zaskoczenia nie ma w „Hologram” no i tutaj gdy słychać refren to nasuwa się nawet Def leppard. Kolejny utwór spod znaku ciepłego grania. No i nie powiem solidna jest to kompozycja, ba nawet jedna z najlepszych, ale geniuszu nie odkryłem. „Seven” można zaliczyć do tych cięższych utworów, ale nie ma heavy metalowego łojenia. Nic z tych rzeczy, to kolejny hard rockowy hicior, który zaliczam do tych jednych z najlepszych. Natomiast pod względem szybkości i skoczności najlepszy jest „Once twice” i jest to jedna z moich ulubionych kompozycji z tego albumu, jeśli nie ulubiona. Zamykający „blood” jest wypadkową całego albumu i nie wnosi niczego nowego.

Słuchając tego albumu doszedłem do wniosku że dobry hard rock nigdy nie umiera. Popęd na takie granie spadło, zespoły z tego gatunku jak i owy gatunek zeszły na boczny tor, bo świat zapchało deathcore, death metal, heavy metal i inne co raz to dziwaczniejsze gatunki. House Of Lords to nie banda amatorów, którzy grają dla wielkiej kasy, oni grają dla siebie i to słychać. Czysta, szczera muzyka, gdzie można wyczuć luz, radość z gry,a przy tym nieźle się bawić. Jasne, album ma kilka wad, jak choćby kilka słabszych utworów, ale brzmieniu, produkcji, formie muzyków nic zbytnio nie można zarzucić. Solidna hard rock i fanom poprzedniego albumu przypadnie do gustu.Jednak poprzedni krążek był troszeczku lepszy. Nota: 7/10

sobota, 10 września 2011

PRETTY MAIDS - Carpe Diem (2000)

Chwytaj każdy dzień, każdą chwilę. Ileż w tym mądrości czyż nie? Proza Horacego, a raczej myśl owego autora posłużyła duńskiej formacji Pretty Maids jako motyw przewodni na płycie z roku 2000. Ów album nosi tytuł „Carpe Diem”. Zespół w roku 2000 opuścił Dominic Gale' i zespół był bez klawiszowca. Na albumie jako sesyjny muzyk wystąpił sam Alan Owen. I moim skromnym zdaniem ten album jest kolejnym bardzo dobrym album, tuż zaraz za „Spooked” tutaj zespół stara się grać bardziej równiej, bardziej dynamiczniej czy melodyjniej i album pod tym względem ma więcej do zaoferowania niż poprzednik. Na Carpe Diem zespól serwuje praktycznie tą samą muzykę co zawsze, aczkolwiek tutaj jakby są próby grania ciężej, nieco nowocześniej, ale wszystko odegrane w ramach starych sprawdzonych patentów, szybki, melodyjny heavy metal z hard rockowym feelingiem, gdzie duży nacisk kładzie się na łatwo wpadające w ucho refreny, melodie i partie gitarowe. Fanom „Spooked” i dwóch pierwszych albumów mogą zacierać rączki, bo tym materiałem Pretty Maids wspiął się na wyżyny, może jeszcze nie są to góry jak na Red Hot and heavy czy Spooked, ale kierunek i styl jaki prezentują na tym albumie, musi się podobać.

Pretty Maids w jednej rzeczy przypominają mi Iron maiden, oba zespoły stawiają na wstępie zawsze killer, będący jednym z najlepszych utworów w historii. Tym razem Pretty Maids zaczyna z marszu, bez rozgrzewki w postaci intra. Z jednej strony szkoda, a z drugiej nie ma co narzekać, bo „Violent Tribe” to killer w czystej postaci. Kawałek jest ciężki i to chyba nawet cięższy niż te z porpzednika. Tutaj właśnie zespół prezentuje próba grania nieco nowocześniej, ale wszystko zostaje w rodzinie, bo nie ma kombinowania, dalej jest ten sam styl,struktura, a więc ostra partia gitarowa Hammera, który wygrywa naprawdę melodyjne partie gitarowe. Do tego wszystkiego mamy ostry wokal Atkinsa i hard rockowe klawisze Owena, które nadają więcej przestrzeni i melodyjności. Utwór jest przebojowy i łatwo w pada w ucho. Ciekawym utworem jest tytułowy „Carpe Diem” gdzie mamy taki hard rockowy riff, który bardzo fajnie buja. Ale nie martwcie się, jest ciężar, melodyjność i szczypta heavy metalu. Co porywa oprócz partii gitarowej, to pięknie wyśpiewany przez Roniego refren. No i to była zawsze taka ukryta broń tego zespołu i taki sposób na urozmaicenie materiału, nie wpływając na poziom danej kompozycji. Pod względem mroku i ciężaru „Tortured Spirit” zajmuje wysoką pozycją na albumie. Kawałek potrafi tym ciężarem zauroczyć, ale jedno trzeba przyznać. Refren jest tutaj z najwyższej półki. No i Owen też przyczynia się do wytworzenia znakomitego, futurystycznego klimatu. Luzacką kompozycją na albumie jest „Wouldn't Miss You „ i co tu dużo pisać, hard rockowy przebój, który mógłby podbijać radia. Spytacie czemu? Ma taki romantyczny, słodki i nieco irytujący refren, łatwo wpadające w ucho klawisze i skoczne tempo. Jednak to nie ten utwór posłużył do promocji, nie ten utwór rozkruszył serca słuchaczy. Zrobił to kolejny utwór, który się zwie „Clay”. Zespół wciąż ma to coś przy robieniu ballad i to wciąż jest ich mocnym atutem. W tym przypadku muszę po raz kolejny napisać, świetna ballada którą zaliczam do tych najlepszych a trochę ich jest. Słychać tutaj sporo wpływu Aor. To co mi się poda w utworze to jego swoboda, chwytliwy riff wygrywany przez akustyczną gitarę , a także ten niebiański refren, coś pięknego. Kolejnym mocnym punktem na albumie jest „Poisened Pleasures”. Znów mamy dynamiczną partię gitarową, znów sporo melodyjności i sporo ciekawych melodii. Choć nie ma w tym nic specjalnego, choć nie niszczącego riffu, ani prze genialnego refrenu to i tak fajnie się tego słucha i to bez ziewania i wyczekiwania końca. Ciekawą kompozycją jest „Until it Dies” i to pod tym względem, że kawałek ma jakby 3 oblicza, raz jest balladowo, raz jest posępnie, a raz nieco szybciej. Utwór brzmi bardziej nowocześniej, nieco bardziej pokręcono. Jednym może przypaść do gustu, a innym po prostu zbrzydnąć po czasie tak jak mi. Kawałek dobry, ale szybko się o nim zapomina. Imprezę nie co psuje rockowy „The unwritten pages” gdzie niby jest wszystko, ale nic z tego wynika. Kawałek po prostu grzeszy rzemiosłem i brakiem pomysłu na jego wydźwięk. Kolejną balladą jest „For Once In Your Life” na innym poziomie i w innym stylu niż Clay. Jest skoczniej i bardziej luzacko i chyba przez to kawałek jakoś mniej mnie zachwyca. Jednym z najlepszych utworów na płycie jest „They're all alike” i to jest prawdziwa petarda z pędząca sekcją rytmiczną i z ostrym riffem na czele i trzeba przyznać, że nie brakuje tutaj chwytliwych melodii. Poziom albumu zaniża też taki wolny rockowy kawałek jak „Time Awaits For No One” i też więcej smętów niż konkretnego grania. Znów słuchacz się nudzi, a tak być nie powinno. W sumie w podobnej stylistyce jest utrzymany „Invisible Chains” i jest to kolejny rockowy kawałek, choć tym razem nieco atrakcyjniejszy, przyjemniejszy dla ucha.

Album nie jest zły, ba jest nawet dobry i ociera się o bardzo dobry poziom. Jednak zapał i zachwyt trzeba natychmiast ostudzić. Nie ma do końca równego materiału, końcówka albumu zaważyła u mnie ostatecznym wyniku tego albumu. Znów gdzieś 2-3 utwory przesądzają o całości i tego zespołu chyba się już nigdy nie wy rzecze. Album jako tako należy zaliczyć do tych bardzo dobrych jeśli chodzi o ten zespół, wyprzedza on kilka albumów, ale klasyków, ani „Spooked” nie przebija. Czego zabrakło? Pomysłów na 12 utworów, zabrakło rozegranie tego w taki sposób jak było na początku. A tak pozostaje nie dosyt, bo gdy słyszy się taki „Violent Tribe” czy „Clay” to się wie od razu, że mogło być lepiej, o wiele lepiej. Ode mnie : 7.5/10

RHAPSODY - Legendary Tales (1997)

Fantasy to jeden z ulubionych gatunków literackich, gatunek który najbardziej pobudza wyobraźnię czytelnika. Potrafi wciągnąć w lepszy, bardziej magiczny świat. Na dobrą sprawę temat ten często był i po dzień dzisiejszy jest poruszany w muzyce metalowej. Jednak patrząc pod względem przesłania, pod względem wykonania i pod względem lirycznym to włoski Rhapsody zajmuje w tej kategorii u mnie pierwsze miejsce. Luca Turilli oraz Alessandro Staropoli - to od nich wszystko się zaczęło. Patrząc w przeszłość to są to ludzie znikąd. Bo przed założeniem w 1993 zespołu Thundercross nigdzie oni nie działali. Celem owych muzyków było połączenie muzyki barokowej, nawet klasycznej z power metalem. Do zespołu dołączył potem Daniele Carbonera – perkusista, Fabbio Lione – wokal. Zespół wydał demo "Eternal Glory", które pozwoliło im podpisać kontrakt płytowy z Limb Music Production. Debiutancki album postanowili wydać pod inną nazwą, a mianowicie pod nazwą Rhapsody. W roku 1997 światło dzienne ujrzał „Legendary tales” i stał się o pewnym novum w muzyce metalowej, gdzie ten zespół jako jeden z pierwszych przedzierał się w tym odłamie metalu. Jeśli chodzi o debiut tej zasłużone formacji to wyznacza on styl do dziś jest rozpoznawalny, ponadto na debiucie zespół pokazał jak duże znaczenie mają w ich przypadku okładki i że muszą one współgrać z prezentowaną muzyką, czy to się komuś podoba czy nie. Okładka oczywiście jak cała muzyka jest utrzymana w klimacie fantasy, więc jest smok, magiczna kraina, jest pegazus i stary wojownik, który walczy dla dobra ogółu. Produkcją albumu zajął się Sascha Peth.

Tak jak w przypadku wielkich dzieł literackich tak i tutaj zespół uderza od introdukcji, gdzie mamy podniosłość, połączenie patentów charakterystycznych dla muzyki symfonicznej. Ponadto zespół tutaj bawi się melodyjnością, jak i aranżacją i wszystko zostało tutaj zagrane pod wyśmienite chórki. Podoba mi się tez to, że chórzyści śpiewają w „Ira Tenax” po łacinie, ale na szczęście na całym albumie to słychać. Już od pierwszych sekund słychać coś świeżego, coś nowego w muzyce heavy metalowej. Już w dalszej części słychać rozwinięcie tylko pomysłów i tego co można było poczuć w intrze. Weźmy taki „Warrior Of Ice” wypisz, wymaluj, czysty Rhapsody. Melodyjny, nieco słodki, podniosły, waleczny, baśniowy, magiczny, przepełnionym przepychem instrumentalnym i zrobiony z przepychem, gdzie słychać nie tylko gitarę, bas, ale tez różne instrumenty, które pełnią rolę w orkiestrze. Kawałek opowiada historię Wojownika Lodu, który walczy ze złem. Zespół idealnie się sprawdza w długich kompozycjach, takich choćby jak „Rage Of The Winter”, który jest mieszanką balladowego feelingu, z szybką melodyjną jazdą, gdzie wszystko łatwo w pada w ucho i do tego zachwyca owym przepychem, gdzie można do szukać się wiele ładnych melodii. Kawałek imponuje wykonaniem i pomysłowością, taki jak oni grają nikt wcześniej nie grał. Utwór ten został nagrany w 2 wersjach. Pierwsza jest na tym albumie, druga zaś trafiła na singiel Holy Thunderforce. Zespół ten czasami stawia klimat ponad wszystko i to słychać w pięknym „Forest of Unicorns” w którym partie fletowe wytwarzają magiczny nastrój. Kojarzy mi się to nieco z latynoską muzyką i to jest duży plus. Takich ballad jak Rhapsody wygrywa to nikt nie potrafi. Czuć ten magiczny klimat lasu, w którym ukrywają się różne stworzenia, w tym jednorożce. Jednak wolne kawałki swoja drogą, ale zespół znakomicie się czuje w tych szybkich kawałkach, takich jak choćby „ Flames Of Revenge” obok poprzedniego kawałka to jest mój ulubiony utwór z tej płyty. Najbardziej zachwyciła mnie w tym utworze sekcja rytmiczna i dialog między partiami gitarowymi, a klawiszami no coś pięknego. Jest dynamika, chwytliwa sekcja rytmiczna, podniosłość i niezwykły klimat. 'Virgin Skies” to kolejny utwór w którym nie ma pędzącej sekcji rytmicznej, nie ma szybkich partii gitarowych, a także gdzie nie ma wokalu. Tak jest, to jest kolejny instrumentalny utwór. Kolejnym mocnym punktem na albumie jest „Land of immortals” czyli kolejna szybka pędząca do przodu do kompozycja, gdzie postawiono na dynamikę i melodyjność i dzięki temu kawałek łatwo w pada w ucho, a jego wykonanie i przepych na długo otumaniają. Nieco słabszy jest „Echoes of Tragedy” ballada w bardzo dobrym wykonaniu. Właśnie technicznie rzec biorąc utwór jest ok, ale w słuchaniu jakiś taki nudny. Brawo za klimat i chyba tylko za to. Zaskoczenia nie słychać w "Lord Of The Thunder" i mamy tutaj praktycznie to co na poprzednich utworach. Dynamika, szybkość, melodyjność, przepych, chwytliwość itp. Utwór dobry, bardzo dobry zresztą jak cały album, ale jakoś na kolana nie rzucił. Może monotonność dała o sobie znać? No i najdłuższy na albumie jest tytułowy „Legendary tales” i w sumie kawałek należy uznać za 7 minutową balladę. No i jak dla mnie jest to najsłabszy kawałek na tym albumie. Za mało się dzieje w ciągu tego czasu, ale wykonanie bardzo dobre mimo wszystko.

Debiut tego zespołu bardzo dobry i to musi przyznać każdy fan power metalowego grania. Zespół pokazał, że można połączyć melodyjny metal z symfonicznymi patentami. Rhapsody wniósł trochę świeżości do owego gatunku, zaczął przedzierać drogę w temacie, w którym mało który zespół miałby tyle do powiedzenia. Legendary Tales nie brzmi jak debiut, a muzycy z Rhapsody nie brzmią jak amatorzy. Ci którzy lubią melodyjne, pełne bogactwa instrumentalnego granie, a także ci którzy lubią klimat fantasy mogą śmiało sięgać po ten krążek. Pomimo takich plusów, jak wykonanie, poziom gry muzyków, brzmienie, czy klimat, są też wady, ja k choćby nierówność, nieco słodkości. Nota: 7/10 i polecam.