wtorek, 13 września 2011

RHAPSODY - Symphony of Enchanted Lands (1998)

Krasnale ogrodowe to dla jednych sztuka i piękno, a dla drugich kicz i badziewie. Myśląc o kiczu w muzyce heavy metalowej nie raz słyszałem, że takim kiczem jest Rhapsody. A to, że grają słodko jak na band heavy metalowy, a to że opowiadają bajeczki o smokach itp., a to że za dużo patentów nie metalowych i tak wiecznie coś. Wiem, sam po części ten zespół, ale też właśnie z tego powodu podoba mi się ich muzyka. Jest czymś innym, czymś bardziej pięknym. Nie bez powodu nazywa się ich styl – hollywood metal. Co oznacza fakt, że poza muzykami z Rhapsody udział w tworzeniu danego albumu bierze sporo ludzi. Więc jest przepych i bogactwo muzyczne. Patrząc na dyskografię zespołu największą uwagę przykuwa „Symphony Of Enchanted Lands”, który przez wielu został okrzyknięty najlepszym albumem włochów. Cóż dla mnie jest to jeden z tych najlepszych albumów włochów, ale pierwsze miejsce u mnie ma „power of dragonflame”. Drugi album zespołu który się ukazał w 1998 r i zespół ani nie zmienił stylu, a ni tematyki, dalej mamy opowieści i szmaragdowym mieczu. Tak, jest to kolejna część sagi. Warto podkreślić, że przy nagrywaniu nowego albumu, pojawił się w zespole nowy basista- Alessandro Lotta. Produkcją albumu zajął się po raz kolejny Sascha Peth.

Nie ma zaskoczenia, nie ma próba zmienienia stylu. Już przy wstępie „Epicus Furor”mamy to co najlepsze w Rhapsody. Mamy klimat fantasy, ba nawet rycerski, mamy podniosłość, który jest w sposób fantastyczny budowana. Znów oczywiście mamy przepych w warstwie instrumentalnej. Jest baśniowa melodia i słuchacz czeka tylko na pierwsze uderzenie. Z otwieraczem został połączony „Emerald Sword”, który jest jednym z najlepszych utworów tej włoskiej formacji. Jest to przede wszystkim szybka kompozycja, w której można się cieszyć niczym dziecko rycerskim, wręcz hymnowym refrenem, dynamicznym i melodyjnym riffem, czy przepychem jaki tutaj jest w warstwie instrumentalnej. Jasne, słychać partie gitarowe, ale w tym na tłoku różnych instrumentów odgrywają one drugoplanową rolę. Z tego zespół jednak zasłynął, z niezwykłego dialogu między symfonicznymi patentami, a power metalem i robi to jak mało który zespół. 'Wisdom Of The Kings' to nic innego kolejny killer na tym albumie. A co przesądziło o tym fakcie? Skoczna sekcja rytmiczna, melodyjność i główny motyw, który przypomina mi nieco styl Freedom Call. Jedno trzeba przyznać włochom, że z łatwością przychodzą im rycerskie, wręcz hymnowe refreny jak i chwytliwe melodie. „Heroes of the lost valley” to epicki przerywnik, z baśniowym klimatem. I choć kawałek trwa zaledwie 2 minuty, to i tak można tutaj znaleźć wiele motywów. Najbardziej utknęła w mojej pamięci melodia wygrywana przez flety. Sir Jay Lansford jako narrator potrafi przenieść nas swoim głosem w krainę magii, smoków i rycerzy. Przerywnik idealnie wprowadza słuchacza w kolejny hymn na tym albumie, a mianowicie „Eternal Glory” i znów łatwo wpadający w ucho główny motyw, gdzie znów słychać Freedom Call. Znów daje o sobie znać podniosłość i epickość, a 7 minut obcowania z tym kawałkiem robi swoje. Zespół sporo robi przez ten czas, a to pędzi szybko do przodu porywając słuchacza rycerskim refrenem, albo melodyjnym riffem. Natomiast podczas zwrotek skupia się na klimacie i balladowym podejściu i tak urozmaicenie robi tutaj ogromne wrażenie. „Beyond the Gates of Infinity” to solidna kompozycja, choć zbytnio nic nie potrafię pochwalić. Jest klimatycznie, jest podniosłość i także inne cechy, które wcześniej występowały, ale wszystko jakby o 2 klasy niżej. Fabio Lione to jeden z najlepszych wokalistów w kategorii power metal. To słychać w pięknej balladzie „Wings of Destiny” w której to nasz bohater swoim głosem wyraża masę uczuć, takich choćby jak tragizm, smutek, cierpienie, a to słychać, bez zagłębiania się w tekst czy w klimat. Kolejny mocny punkt na albumie. „The Dark Tower of Abyss” to istny teatrzyk, jest tutaj szybkie, pędzące do przodu granie, ale jest też przystopowanie, oddanie sceny Fabio, który buduje klimat. Jeśli on nie wystarcza to wkracza chór,który jaszcze bardziej urozmaica utwór. No nie brakuje w tym utworze niczego, kolejny killer na albumie. Warto wspomnieć, że z początku zespół zaczerpnął nieco z Antonio Vivaldiego. „Riding the wings of Eternity” i jest to coś ws tylu „Emerald Sword”, a więc szybkie granie z wyeksploatowaną melodią i takie utwory w wykonaniu włochów są najlepszym przykładem, że power metal to nie tylko Helloween i Gamma Ray. Refren to jest wg mnie ostoja tego utworu jak i całego albumu. Również dialog między gitarami a klawiszami. Na koniec mamy 13 minutowy „Symphony of Enchanted Lands”. Mamy tutaj epicki wstęp, gdzie znów mamy narratora, znów podniosłe wejście. A sam kawałek w nieco inny stylu utrzymany niż poprzednie utwory. Jest bardziej marszowo, bardziej rycersko i nie ośmieszę się jeśli napiszę, że ten utwór to arcydzieło. Ileż dzieje się przez ten długi czas, zespół nie trzyma się kurczowo jednego motywu, jednej melodii, a to się ceni.

Kicz ma to do siebie, że potrafi sprawić, że śmiać się chce i tak poniekąd miałem przy pierwszym kontakcie z tym albumie. Ale wiocha, ale to słodkie i tak dalej. Teraz widzę to inaczej, człowiek nie potrafi dostrzec piękna muzyki włochów, nie pojmuje tego, więc to co nie zrozumiałem traktuje śmiechem i widzi jako kicz. Jednak ten album jest czymś więcej niż tylko kolejnym albumem Rhapsody. To bardziej dojrzały krążek, bardziej przemyślany i bardziej dopracowany. Nie ma tyle luk i niedociągnięć co na debiucie. Znajdziemy tutaj nie mal wszystko; balladę, rycerskie, podniosłe kompozycje, petardy, jak i epickie zniszczenie w tytułowym utworze. Co mogę zarzucić temu krążkowi, że jest nieco monotonny na dłuższą metę. Jednak jest to album, który znać wypada. Zwłaszcza fanom fantasy i power metalu. Nota: 9/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz