Czasami tytuł albumu potrafi nieźle zmylić, a takie tytuły jak „Into The Unknown” czyli w nieznane zawsze niepokoją, bo może to być sygnał, że zespół zaczyna kombinować. Zapewne wielu fanów Kinga Diamonda podobnie myślała, kiedy ten po trasie związanej z The Spiders lullabey szykował się do nagrania nowego albumu Mercyful Fate. Mało kto wie, że lider duńskiej legendy miał w planach wydania albumy swoich dwóch zespołów, ale życie zweryfikowało owe plany i tak oto pierwszy światło dzienne ujrzał album Mercyful Fate, a potem Kinga Diamonda. Materiał na nowy krążek zarejestrowano w Dallas Sound Lab w roku 1996 pod okiem Tima Kimseya. Pod względem lirycznym zespół kontynuuje to co zaprezentował na poprzednim krążku czyli na „Time”. Muzycznie tez zespół nie podąża w nieznane,a raczej kontynuuje ścieżkę obraną na poprzednim krążku, choć dla mnie osobiście album jest słabszy nieco od poprzedniego krążka i od razu nasuwa mi się pierwszy po reaktywacji album czyli In the Shadows. Warto zwrócić uwagę, że na okładce znalazło się zdjęcie autorstwa basisty.
Choć tytuł zapowiada zmiany to ich nie ma. Mamy od pierwszych sekund to co do czego nas przyzwyczaił maesto Diamond. „Lucifer” i tutaj mamy ciekawą melodię wygrywaną przez klawisze, mroczny klimat i ciarki człowieka przechodzą, choć dla mnie więcej tutaj Kinga Diamonda solo niż Mercyful Fate. Natomiast taki „The Unnivited gueast”to jeden z mocniejszych utworów na płycie, taki z duchem starego Mercyful fate. Jest ciekawy dialog między gitarzystami, a Kingiem. Hermann i Denner to zgrany duet, co udowodniali nie raz. Najbardziej podobają mi się te zwolnienia w środkowej części utworu i te falsety Kinga Diamonda, jeden z najlepszych utworów zespołu, to na pewno. To właśnie do tego utworu nakręcono klip, gdzie zespół kręcił go w duńskim kościele. W takim „Ghost o f chance” można się do szukać wątków miłosnych w warstwie miłosnej,a muzycznie tez jest ciekawie, ale szału nie ma. Solidna to kompozycja z ciekawymi popisami gitarowymi Shermanna i Dennera i pod tym względem album jest atrakcyjny, szkoda że to jeden z nie wielu plusów. Może nie jest to genialny utwór, ale jeden z najbardziej rozpoznawalnych na albumie, a refren potrafi przykuć uwagę na długo. Gdy słucham za każdym razem „Listen to the Bell” to na myśl przychodzi mi na myśl album „9” i tam by pasowałby idealnie. Utwór wolny i bardzo mroczny i to pewnie dlatego jest taki wyjątkowy. Riff wlecze się, porywa i zostaje w pamięci na długo. I do tego ten refren, jeden z moich ulubionych utworów na płycie. Oczywiście nie obyło się i tym razem bez ciekawych solówek. Zespół pozwolił sobie także na zawarcie patentów typowych dla doom metalu i to słychać w takim „Fifteen Men” . Podoba mi się ta wręcz pełznąca sekcja rytmiczna, bas tutaj bardziej wyrazisty, a Shermann i Denner wygrywają melodyjne partie i całościowo kawałek zaliczam do najlepszych na płycie. Do tego ta mroczna historia o marynarzach zaatakowanych przez sztorm. Takim dość długim utworem, bo liczącym ponad 6 minut jest tytułowy „Into the Unknown”. Tutaj poruszana jest kwestia życia pośmiertnego, że gdy umieramy to idziemy w nieznane. Mamy tutaj kilka wstawek akustycznych, jest kilka zmian temp i kilka ciekawych motywów. Utwór bardziej na stawiony na klimat, ale tutaj po raz pierwszy czuje nie smak. Również średnio podszedł mi „Under the Spell”. Jest to solidny utwór z mocny riffem i z mrocznym klimatem, ale brakuje to punktu zaczepienie, żebym ten utwór mógł jakoś zapamiętać. Pod względem innowacji i jakiegoś pomysłowego grania to „Deadtime” jest na podium. Historia czerwona kapturka opowiadana przez Kinga dziecku budzi grozę. Bo nie jest to słodka opowieść, a bardziej w jego stylu. A muzycznie kawałek, jest skoczny i bardzo przebojowy. Dobrym utworem jest „Holy water” i tutaj słychać, że postawiono na nieco szybsze granie. Też dla mnie jest to tylko dobre kawałek bez większego szału. A całość zamyka kontynuacja opowieści o szalonym arabie. „Kutulu” to również jeden z najlepszych utworów na płycie, ale pierwowzór o niebo lepsze.
Fani Mercyful Fate będą zachwyceni, fani Kinga Diamonda będą zachwyceni, reszta będzie kręcić nosem. I słusznie, bo produkcja, klimat i wykonanie to jedno, ale same kompozycje w sobie nie są na jednym poziomie, bo zespół serwuje killery, ale też nieco słabsze utwory, przez co materiał jest nie równy. Album solidny, do posłuchania, do wielbienia nie których utworów, ale zespół ma o wiele lepsze albumy niż ten. Nota: 7/10
znowu to samo ... melodyjnie, skocznie ... jeden wielki bełkot na temat nie wiadomo jaki ... żenada.
OdpowiedzUsuń