środa, 28 września 2011

KING DIAMOND - The graveyard (1996)

Każdy album Kinga Diamonda to uczta dla fanów geniuszu Kinga i katorga dla malkontentów, którzy oczekują czegoś nowego. Jasne Diamond stara się nieco urozmaicać swoją muzykę, ale styl i koncepcja jest dalej ta sama. Grać metal i straszyć przy tym słuchaczy. Nie inaczej jest z „The Graveyard” z roku 1996. W jeden rok powstał ten album. Cóż trasa była krótka, to można było szybko wydać siódmy album. Ten sam skład pracował przy tym materiale, ale jakoś ciężko to przetrawić. Bo uważam, że album jest o wiele słabszy od poprzednich albumów i słychać, że King jest już zmęczony i historia jakaś draga nieco słaba zresztą jak i sama muzyka. I do dziś ów album uważam za najsłabszy w historii Kinga. Nie ma killerów, jest za to brudne brzmienie i nie dopracowane kompozycje, a jednak są tacy co uważają album za udany. Hmm są gusta i guściki i każdy ma prawo do własnej opinii. Jak dla mnie nie ma ani strasznego klimatu, nie porywających melodie i całościowo album strasznie przynudza. Okładka uboga i tego nie da się ukryć, logo i krzyż i to wszystko. Motywem przewodnim jest wykorzystanie seksualne dzieci i 14 kompozycji trwających łącznie ponad godzinę staje się wiezieniem naszego umysłu i jego salą tortur, no bo jak inaczej ująć to co się dzieje na albumie?

Szkoda, że inne rzeczy nie są tak pewne jak ten album Diamonda. Już przed włożeniem dysku do odtwarzacza ma się przeczucie, że album otworzy złowieszcze intro i „The Graveyard” tym właśnie jest. Ale w tym przypadku muszę przyznać, że jest strasznie,a przede wszystkim da się wyczuć szaleństwo w głosie Diamonda, od razu nasuwa się postać jokera z Batmana. No brawo, bo Diamond to urodzony aktor jak na mnie. No i dalej musi być nieco szybsze i bardziej dynamiczniejsze granie, ale początek „Black Hill Sanitarium” nieco inną przyszłość wróży. Jest Black Sabbath, metal Church i jest to nieco inne granie niż na poprzednim albumie. Hmm bardziej stonowane, prostsze i mniej dopracowane. Słucham, słucham i strasznie się nudzę. Melodie nie są atrakcyjne dla ucha i w leczą się niczym pociąg towarowy. Dopracowanie słychać nie tylko po stronie muzyków, ale sam Diamond jakby zaliczył spadek formy nie tylko kompozytorskiej, ale i wokalnej. Gdzie te teatralne i mocarne popisy, które uświadczyłem na „The Spider's Lullabye”? No nie ma. Nieco ciekawszy jest „Waiting” a to wszystko przez ciekawsze partie gitarowe, lepszą dynamikę i słucha się tego nieco lepiej. Ale dalej czegoś brakuje, brakuje chwytliwego refrenu i klimatu. Ot co dobry kawałek, jednak poniżej oczekiwań. Wolny, wręcz balladowy „Heads on The wall” to nic innego jak 6 minut smęcenia i słyszałem wiele wolnych kompozycji Kinga Diamonda, ale ta jest jedną z najgorszych. Sam motyw nie zapada w pamięci i nie ma czym zbytnio zaimponować. Melodia jakich wiele i tempo jakich wiele. 30 sekundowy „Whispers” ma do zaoferowania więcej niż wcześniejsze kompozycje. Dobry przerywnik, z ciekawym motywem. Początek „I'am not a stranger” nieco w stylu thrash metalowych kapel i to zresztą słychać nie tylko tutaj. Tempo skoczne i tylko to jest atrakcyjne. Ani refren,a ni melodie nie potrafią trafić do słuchacza, a powinni. Nawet King nie porywa wokalem. Utwór słaby, a i tak jest jednym z ciekawszych na albumie i to źle tylko świadczy o krążku. Niczego pozytywnego nie potrafię napisać o „Digging Graves”. Wypełniacz i to tego strasznie długi. Do przebłysków na tym albumie należy bez wątpienia zaliczyć „Meet Me at midnight” gdzie jest nieco żwawsze tempo jest kilka skoczniejszych melodii, ale to wciąż 2-3 liga. Tak jak klimatyczny jest „Sleep tight Little Baby” tak samo jest nudny i jest to jeden z tych gorszych przerywników czy też klimatycznych utworów jakie stworzył King Diamond. W podobnej tonacji jest utrzymany „Daddy” ale kawałek sam w sobie już tak nie nudzi. Może ciekawszy motyw, może lepszy wokal? Cokolwiek to jest, jest lepiej. Chaotyczny jest też „Trick or treat” i nie pomaga tutaj nawet ostry riff. Zaś „Up to the Grave” to kolejny przerywnik, może i klimatyczny, przerażający, choć z drugiej strony nieco za długi i przez to nieco przynudzający. I co ciekawe dalej utrzymujemy dwa wypełniacze w postaci „I am” i „Lucy forever” i to już dla osób, które dały rady przebrnąć.

Do dziś nie pojmuję, jak można było tak nisko upaść po tak dobrej pasji jaką cieszył się Diamond od jego założenia. Same genialne krążki i kilka z nich przeszło do historii metalu. Poprzedni album był ciężki, melodyjny i do tego straszny, tam były killery i niezwykły teatralny wokal Diamonda, tutaj jest nuda i chaotyczne granie. Przeciętniactwo to w tym przypadku duże nadużycie. Ja tej płyty nie potrafię słuchać, bo zarówno brzmienie, klimat, historia, jak i same kompozycji nie potrafią przykuć mojej uwagi, nie potrafią mnie zauroczyć i do dziś co pamiętam z tego albumu to szalone itnro. Jeden z najgorszych albumów Kinga jeśli nie najgorszy. Nota: 2.5/10

5 komentarzy:

  1. recenzja z dupy , nie masz pojęcia o muzyce mistrzu

    OdpowiedzUsuń
  2. łooo rany, no co Ty Łukaszu ?? 2,5/10 ?? Toż to jeden z lepszych albumów mistrza. Przybrudzone brzmienie ?? zmień starą kasetę na CD ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Głupszej recenzji nie czytałem a czytam recenzje od 93 roku bez kitu

    OdpowiedzUsuń
  4. Into the night I go, and you can't follow me... siedz dalej w dupie

    OdpowiedzUsuń
  5. Stary naprawdę recka napisana na kolanie The Graveyard to zajebisty album jak nie ma killerów no weźmy np Waiting czy Trick Or Treat to jest genialny krążek

    OdpowiedzUsuń