piątek, 23 września 2011

WARBRINGER - Worlds Torn Sundeer (2011)

Amerykański Warbringer znam nie od dziś. Ten młody thrashmetalowy zespół dał mi się we znaki już za sprawą debiutu „War without End” z 2008 roku i od razu wiedziałem, że to coś dla mnie. Bo zespół czerpie garściami od znanych wielkich zespołów typu Slayer, Kreator, czy Exodus, a to akurat nie jest złe. Bo zespół potrafi też dodać coś od siebie. Co ciekawe zespół potrafił się odnaleźć w gatunku, w którym praktycznie każdy zespół zaczyna brzmieć jak inne i ciężko tutaj doszukać się jakiś rewolucji. Warbringer zaliczany do nowej fali thrash metalu, odświeża stare patenty i podaje je na nowo. Ci którzy mają dość, wytyczą im ten błąd, że grają wtórnie itp. Inni będą podekscytowani, tak jak ja. Ci którzy pamiętają poprzednie dwa albumy w tym „Waking into Nightmare” powinni być zachwyceni z nowego albumy to jest „Worlds Torn Asunder”, którego premiera jest przewidziana na koniec września tego roku. Choć zespół przeszedł kilka zmian, takich jak choćby zmiana producenta Garego Holta zastąpił Steve Evetts , również sekcja rytmiczna uległa zmianie. Na perkusji pojawił się Carlos Cruz, a na basie Andy Laux. Te zmiany są słyszalne, nawet bardzo dobrze. Zespół gra bardziej technicznie, bardziej ostrzej,a owa sekcja rytmiczna jest nawet lepsza niż na poprzednich albumach, które już stały na bardzo dobrym poziomie. Poprzednie krążki bardzo wysoką cenię, ale nowy jest dla mnie o szczebel wyżej. Tutaj zespół dopieścił album nie tylko pod względem brzmienia, sekcji rytmicznej. Każdy z muzyków w tym John Kevill, a także gitarzyści Carroll/Laux rozwinęli się jako muzycy i to słychać. Nie ma zwykłego pędzenia do szybko. Bo choć jest ostra i dynamiczna muzyka, to jednak słychać, że partie i same melodie mają ogromne znaczenie na tym albumie. Jest rozpierdol, a przy tym muzyka idealna do słuchania.

Kompozycje moim zdaniem są ciekawiej przyrządzone niż na poprzednich albumach. Weźmy choćby taki otwieracz „Living Weapon”. Tutaj mamy to co w thrashu najważniejsze, a więc ostrość, dynamikę, ciężar w brzmieniu, a także w pozostałych częściach, a także pesymistyczny tekst. A oprócz takich typowych elementów, dostajemy ciekawą paradę gitarzystów, którzy nie tylko wygrywają ostre, pędzące do przodu partie, bo znajdą się też momenty, gdzie to melodia jest ważniejsza, jak ta cała napierdalanka. W sumie się nie dziwię, że zespół wybrał ten utwór na promowanie albumu, bo jest to wg mnie strzał w dziesiątkę. Podręcznikowy przykład, jak grać thrash metal i cała wielka czwórka może iść do domu. W kolejnym kilerze czyli „Shaterred like glass” słychać potężny bas nowego nabytku zespołu. Andy to znakomity muzyk i to słychać od pierwszych sekund. Ktoś powie kolejne napierdalanie, do tego nie wiele różniące się od otwieracza. Pewnie tak, ale jest nieco wolniejsze wejście, nieco inna solówka. A przede wszystkim podoba mi się środkowa część, gdzie sekcja rytmiczna fajnie przygrywa wolnym partią gitarową. Moja ulubiona część, bo można posłuchać, jaka niezwykła chemia jest między muzykami. A do tego czerpią radość z tego co robią, a to już też rzadką w tym gatunku. Bo wielcy robią to raczej już dla kasy. No i znowu mamy niesamowity riff, a także ostry niczym brzytwa refren. W innym stylu zaczyna się też „Wake up..Destroy” bo tutaj mamy znów niezwykły popis basisty, ale tym razem Cruz jako perkusista dał mi się we znaki. Bo bardzo energicznie wali w gary. Poza nimi można, a nawet należy wychwycić, nieco bardziej energiczny i bardziej skoczny riff. Ostrość i dynamika jak w dwóch poprzednich utworach. Ale że jest to granie na jedno kopyto, to bym nie powiedział. W „Fututre Ages gone” to kolejny dynamit. Tutaj zespół postawił na szybkość i brzmi to nawet jak Dragonforce na sterydach, ale mnie tam porwali tym pędzeniem. Jednak moje uszy najwięcej uczty dostały przy solówkach, bo są one nastawione na melodie i mają jakby więcej świetnego feelingu. Przy „Savagery” myślałem że utrzymam coś na miarę ballady, czy coś. Jednak wolny klimat nie trwa długo, bo paru sekundach wracamy do szybkiego napieprzania. W tym momencie przestałem zwracać uwagę co leci w głośnikach, odkręciłem na maksa i chciałem się po prostu wyszaleć przy tej energicznej muzyce. Tyle adrenaliny dawno nie odczuwałem przy muzyce. Jednak od razu należy sprostować jedną sprawę, to nie jest non stop szybkie nakurwianie, bo i w tej petardzie zespół zwalnia i gra nieco wolniej i w obu przypadkach jestem zniszczony. „Treachous Tongue” ma nawet echa speed metalu i choć kawałek trwa coś ponad 2 minuty to niszczy obiekty. Podoba mi się ta jego skoczność i chwytliwe partie gitarowe. Muszą to zagrać koncertach, po prostu muszą, bo to jest świetny kawałek żeby rozerwać publikę. Fanom popisów gitarowych, radzę przysłuchać się owym solówkom, bo można się doszukać, nawet heavy/power metalu, czyli to co ja najbardziej lubię. No i zaskoczenie nastąpiło przy „Echoes from the void” bo zespół zaczyna spokojnie, akustyczną partią gitarową. Ale zaskoczenie mija kiedy wkracza sekcja rytmiczna, bo to jest kolejna petarda i kawałek taki jak poprzednie. Jednym to obrzydnie, jednym wręcz przypadnie do gustu ciągłe napieprzanie. „Enemies of State” to oczywiście braciszek poprzednich utworów, choć tutaj miernik szybkości strzelił, bo szybkość jest wręcz świetlna. Co mi zapadło w pamięci to zwolnienie, nacisk na ciężar i wyeksponowanie melodyjnych partii gitarowych. Obrót o 180 stopni i mamy w końcu wolny kawałek i do tego instrumentalny. „Behind the veils of night” bo to o nim mowa, jest znakomity. Nie jest to jakieś wymuszone, a główny motyw wygrywany przez akustyczne gitary, zostaje w głowie, poruszył mnie, dotknął mnie swoją magią. No i proszę,stać zespół na piękny kawałek. Całość zamyka „Demonic Ectasy” to kawał ciężkiego grania, jest wolno, jest ciężko i bardzo mrocznie i to też nieco inny kawałek na płycie. Też nie jest to szybkie napieprzanie jakie dominuje na krążku. Coś innego, ale poziom muzyki nie spadł przez to ani trochę.

Może wielkim fanem thrash metalu nie jestem, ale takie perełki jak ten album nie mogę sobie odpuścić. Patrząc na ostatnie dokonania wielkich zespołów z thrash metalu w tym wielkiej czwórki, mogę powiedzieć, że mogą się oni pakować, w okolicy jest nowy szeryf. Jest tutaj 100 % thrash metalu, nieco wtórnego, bo w tym temacie nie mal wszystko zostało powiedziane. U mnie to jest plus, u kogoś minus, ale warto nadmienić, że zespół dodaj też trochę od siebie. Kompozycje to dopiero jeden z wielu plusów. Sekcja rytmiczna jest tutaj wręcz perfekcyjna i żeby taka była na każdym thrash metalowym albumie. Wokal, partie gitarowe to kolejny plus. A dla fanów gitarowych popisów ten album jest pozycją wręcz obowiązkowa. Warbringer przeszedł daleką drogę do etapu w który jest teraz i patrząc na wiele młodych zespół, jest to czołówka, jeśli nie nie najlepszy zespół. Jak dla mnie to jest ich najlepszy album i powiem więcej jest to jeden z ciekawszych albumów w tym gatunku, w tym roku. Brawo. Nota : 9.5/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz