piątek, 30 września 2011

POWER QUEST - Blood Alliance (2011)

Power metal w Wielkiej Brytanii nie jest tak gloryfikowany jak w innych krajach europejskich, ale jedno trzeba im przyznać, że Power Quest i Dragonforce to znakomite zespoły, które wypełniają lukę w tym gatunku z tego kraju. Oba zespoły grają słodki metal i to trzeba im przyznać, a że melodyjny, łatwo zapadający w głowie to inna sprawa. O ile Dragonforce mnie zachwyca dynamiką i energią, którą ze sobą niesie o tyle do Power quest nigdy zbytnio się nie mogłem przekonać. Za dużo cukru, za dużo miałkich melodii. Jedyną nadzieję było to, że kiedyś to wszystko szlak trafi i zespół zostanie przebudowany. Owe wydarzenie miało miejsce w roku 2009. Praktycznie cały stary skład poszedł w odstawkę i zespół wypełnili nowi muzycy wnoszący nieco świeżości. Ze starego składu został lider klawiszowiec Steve Williams, który jest tym który odpowiada za pisanie materiału. A więc pojawiła się nowa sekcja rytmiczna w postaci Richiego Smitha - perkusja i Paula Finniego - gitara basowa. W tym samym roku dołączył gitarzysta Andrew Midgley. Brakowało już tylko drugiego gitarzysty i wokalu prowadzącego. W roku następnym zespół zasilił Gavin Owen i Chitral "Chity" Somapala, który jest bez wątpienia gwiazdą tego zespołu. Nowy album powstał w miarę szybko, bo rok później światło dzienne ujrzał „Blood Alliance”, do którego okładkę narysował Franco. Muzycznie nie ma jakiegoś eksperymentowania i dalej zespół gra melodyjny power metal, momentami słodki, ale tym razem kompozycje są przemyślane i ilość cukru w owym graniu zostało ograniczone. Również 3 grosze dorzuca Somapala, bo nie jest to kopia Kiske czy innego typowego power metalowca, o nie. Czekałem na nowy album, głównie ze względu na osobę wokalisty. Pamiętam do dziś jego wyczyny na albumie Firewind „Forged by Fire” i po cichu liczyłem, że mocny głos Chittiego nieco obniży ilość cukru w muzyce Brytyjczyków. Przypuszczenia okazały się słuszne i jeśli o mnie chodzi to jest to ich najlepszy album, choć wad też nie udało się wyrzec. Największą karę jaką trzeba płacić za płodność kompozycyjną muzyków jest czas trwania, a ponad godzinny materiał to nieco za dużo jak na słodki power metal.

Ponad godzinny materiał został rozłożony na 11 kompozycji w miarę zróżnicowanych. Na wstępie mamy instrumentalne intro w postaci „Battle stations” i słychać że zmiany personalne wyszły zespołowi na dobre. Przede wszystkim jest rytmicznie, melodyjnie, a owe melodie nie brzydzą słodkością, czy też chaotycznością. Słucha się tego naprawdę przyjemnie bo i duet gitarzystów rozumie się bez słów i słychać, że jest chemia między nimi. Ważne, że jest szybko, dynamicznie i chwytliwie, reszta potoczy się sama. To tylko jednak przystawka. Głównym daniem przynajmniej dla mnie jest „Rising Anew”. Pewnie podpadnę paru fanom Firewind, ale kawałek właśnie kojarzy mi się z erą Somapaly w Firewind. Ta dynamika, podobnie skonstruowana melodia, czy też riff, a refren to do czego przyzwyczaił nas muzyk w greckim zespole. Szybkość tego utworu z kolei nasuwa Dragonforce. Tak przeglądając rok 2011 to jest to dla mnie jeden z power metalowych przebojów roku 2011. Somapala sprawdza się w takim granie fantastycznie. Oprócz niego na uwagę zasługują gitarzyści, którzy wygrywają nieco słodkie, ale bardzo melodyjne solówki i to jest chyba najważniejsze. No i te już wręcz firmowe klawisze w Power Quest no i mamy pierwszy killer i bez wątpienia najlepszy utwór na płycie. Również przebojowy jest „Glorius” i tutaj jest nieco słodko, na pewno bardziej niż na poprzednim utworze. Hansenowski riff, który zdałby sprawdzian na albumie Helloween daje się we znaki. Choć jest słodki to zapada w pamięci, potrafi zmusić nogę do tupania, a to już coś. Słodkość da się wyczuć nie tylko w partiach gitarowych, ale także w refrenie. Może kawałek bardziej w stylu do jakiego zespół nas przyzwyczaił, ale i tak o kilka klas wyżej niż na ostatnich płytach, bo jest to dynamiczne i przebojowe, a po takie utwory z miłą chęcią się sięga. Po szybkich galopadach czas, na bardziej skoczna kompozycją, czyli na „Sacrifice” i gdy usłyszałem z początku riff, to nasunął mi się Judas Priest z ery Turbo. Nie na darmo słychać tutaj spłaszczone brzmienie i nieco słodki wydźwięk, który wspierają klawisze. Tutaj ma pierwszy z 6 minutowych kawałków i muszę przyznać, że się broni. Kompozycja zachwyca przede wszystkim podłożem instrumentalnym, zwłaszcza tym które zostało wypracowane przez duet Andrew Midgley/Gavin Owen i takich pojedynków aż miło się słucha. Tak na dobrą sprawę pierwszy raz mnie zespół zachwycił pod tym względem. Słabość mam też do rozpędzonego niczym utwory Dragonforce „Survive”, z tym że zasila ową kompozycją nie tylko szybkością, słodkością, czy melodyjnością, ale przebojowością i to w dosłownym znaczeniu tego słowa. No i z drugiej strony w dragonforce nie mielibyśmy tak ułożonych partii gitarowych. W jeszcze innym klimacie jest taki „Better days” i tutaj słychać inspirację hard rockowych Europe, czy tez Pretty Maids z czasów „Future World”. Klawisze Williamsa są w tym utworze kluczowe. Partie gitarowe może nie są dynamiczne, ale bez wątpienia melodyjne. Refren w tym przypadku ciepły i taki pod publiczkę, taki nadający się pod stację radiową, ale hej, niegdyś w radiu leciały metalowe kompozycje. Nie było takiej komercji jak dzisiaj, że tylko pop i Lady Gaga. Moją ulubiona cześć albumu zamyka kolejny z wielu kolosów czyli „Crunching the Numbers”. Utwór zaimponował mi nowoczesnością, która daje się we znaki w partiach klawiszowych, a także nieco hansenowskim riffem. Jest na czym zawiesić słuch, bo jak nie pędzący riff, jak nie atrakcyjna melodia, to chwytliwy refren. Podobają mi się te nieco posępne motywy, które budują klimat mroku. Killer i jeden z najlepszych utworów na płycie i tutaj przeżyłem coś niezwykłego czego brakowało mi na kolejnych kolosach, utwór się nie dłuży pomimo długiego trwania i to jest ciężka rzecz do osiągnięcia, oczy zespół przekona nas w dalszej części. Dalej mamy 6 minutowy „Only in my Dreams” i znów słodkie hard rockowe klawisze i znów zapadający w głowie motyw, lecz to wszystko jakby o kilka klas niżej. Podoba mi się hard rockowy feeling i przebojowość w tym utworze. Nie jest to może killer, ale solidna kompozycja. Jednak ma jedną zasadniczą wadę, jest za długa. Bo dałoby się zmieścić to radiowe granie w 3-4 minutach. Można by rzec, że punktem kulminacyjnym albumu jest 9 minutowy tytułowy utwór. Kawałek za długi i za bardzo rozlazły. W pamięci został tylko hard rockowy główny motyw. Ma się wrażenie, że w kółko jest grany jeden motyw, a tak być nie powinno. Na szczęście jest „City of Lies” a to trochę melodic metalu się kłania, co słychać w klawiszach, ale tez sporo power metalu. Kompozycja przypadła mi do gustu przede wszystkim zasprawą klawiszy. Są tutaj po prostu wszędobylskie. Mają ciepłą i taką zapadającą melodyjność. Do tego trzeba dopisać miły dla ucha riff i refren. Jednak ponad 6 minut w tym przypadku wydaje się być graniem na zwłokę. Chyba nie potrzebnie. A końcówka w ogóle jakaś wymuszona. Nie pojmuje, jak taki „Time to burn” został zepchnięty na tor przeznaczony dla japońców jako bonus. Jest to kompozycja dynamiczna, prosta i co ważne utrzymana w regulaminowym 5 minutowym czasie trwania. Znów dużo chwytliwych motywów, jak choćby klawisze czy też prosty jak budowa cepa refren.

No trochę album wymęczył, ale zespół jest sobie sam winny. Na pewno szłoby coś przyciąć w niektórych kompozycjach, ale cóż Power Quest zebrał siły na komponowanie i wyszedł z tego ponad godzinny materiał. Dla jednych powód dla radości, mam tu na myśli fanatyków zespołu, a dla innych powód do narzekania. Narzekanie jest, bo album przez to byłby lepszy, nie męczyłby tak pod koniec. Jak dla mnie to jedyny poważny zarzut jaki mam przeciw temu albumowi. Wszystko jednak przykrywa zachwyt i radość z przesłuchania owego albumu. Pierwszy raz nie brało mnie na wymioty przy muzyce Brytyjczyków, pierwszy raz przesłuchałem materiał do końca, pierwszy raz wyniosłem coś z ich albumu i pierwszy raz zespół nieco odstawił słodkość na bok. Sporo zmian personalnych, ale gdyby nie to znów mielibyśmy tandetne granie jakie zespół zaprezentował na „Master of Illusion”. A tak mamy bardzo dobry krążek z kilkoma hiciorami, które zostaną w pamięci na dłużej niż tylko jeden sezon. Nota: 8.5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz