środa, 7 września 2011

PRETTY MAIDS - Sin decade (1992)

Choć „Jump the Gun” wg mnie jest jednym z najsłabszych albumów duńskiego Pretty Maids to jednak album wręcz przeciwnie podobał się słuchaczom i jego hard rockowe podejście do sprawy. Ciepło też zespół był przyjmowany podczas koncertów, jednak podczas koncertowania Phil More nie wyrabiał z grą z powodu kontuzji to tez pojawił się nowy pałkarz - Michael Fast. Z nim przyszedł też nowy basista Kenn Jackson i tak o to ukształtował się zespół który grał prawie przez dekadę. I tak o to zespół rozpoczął pracę nad następcą „Jump The Gun”. I zespół miał widocznie też dość tej komercyjnej papki i hard rockowe grania. Bo „Sin Decade” który się ukazał w 1992 roku jest mniej komercyjny i zawiera bardziej agresywniejszą muzykę. Jednak ten duch hard rocka gdzieś też się przewija, ale został ograniczony co jest zmianą na plus. Co też nieco mnie zaskoczyło na tym albumie, to brak tak wyeksponowanych partii klawiszowych. Jasne, że są ale to gitary odgrywają tutaj największa rolę. Materiał o niebo lepszy, dalej jest poniżej oczekiwań, dalej jest przeciętniactwo. Są ciekawe kompozycje, ale są też wpadki ale do tego trzeba przyzwyczaić, bo zespół tak właściwie gra po dzień dzisiejszy. Nie doczekałem się właściwie albumy który byłby bez skazy.

Otwieracz w postaci „Running Out” jest wyborny i ten pościg sekcji rytmicznej musi się podobać. Jest też porywający riff, który przypomina nieco Accept, czy też coś z Judas Priest. Słychać, że zmiany personalne wniosły powiew świeżości i brzmi to naprawdę dobrze. Jest agresywnie i dynamicznie. Jeden z najlepszych kawałków w historii zespołu. No i mamy też ( w końcu) jakieś solówki, które są na miarę talentu Kena. Co mnie zaskoczyło w tym utworze to nie tylko agresja, ale brak...klawiszy. Pierwszy killer i jest to jedna z moich ulubionych kompozycji z tego albumu. Bardziej stonowany i bardziej...hard rockowy jest „Who Said Money” i choć nie jest to jakieś wysokiej klasy przebój, to jednak nie jest taki zły. Ma prosty i łatwo wpadający w ucho refren i ciepły klimat. Kolejny mocny punkt albumu. Nieco gorzej wypada taki rockowy „Nightmare In The Neighbourhood”, który ma nieatrakcyjny riff, taki jakiś bez polotu, bez przekonania. Nie ma także jakiś ciekawych melodii i wszystko skupia się praktycznie na łatwo w padającym w ucho refrenie. Jak dla mnie jeden z gorszych utworów na płycie. To już bardziej wolę zespół w takich klimatach jak w tytułowym „Sin Decade” gdzie jest jakiś tajemniczy klimat, gdzie jest styl do jakiego nas przyzwyczaili. A więc szybkość, melodyjność, pędzący i szalony riff, który jest wsparty melodyjnymi partiami Owena. Jeden z najlepszych kompozycji na albumie, a także w historii zespołu. No oprócz ciekawej warstwy instrumentalnej mamy też porywający i taki przyjemny dla ucha refren. Natomiast w „Come on touch, come on nasty” słychać próba grania cięższego metalu i niestety utwór jest kiczowaty. Refren jest taki bez pomysłu i taki nieco irytujący. Kawałek ma przebłyski, ale jak dla mnie kolejny taki wypełniacz, którego można było uniknąć. Ciąg dalszy próbowania sił w cięższych rejonach. To słychać w „Raise your Flag” ale w przypadku tego utworu, mamy do czynienia jednym z ciekawszym utworów na płycie. Jest dynamicznie, melodyjnie i przebojowo i takich kompozycji w wykonaniu Pretty Maids chce się słuchać Utwór oprócz pędzącego i energicznego riffu ma też sporo chwytliwych melodii i nie ma tutaj takiego udziwniania i kombinowania. Kolejny mocny punkt na albumie. Nieco bardziej rockowy jest „Credit card Lover” i znów słychać przede wszystkim przeciętniactwo i mało atrakcyjne dla ucha melodie. Jedynie co mnie przekonuje w tym utworze to skoczne tempo. Najsłabszą kompozycją na albumie jest komercyjny „Kwow it ain't easy” gdzie zespół ociera się o pop – rock i może patrząc na kompozycję w tych klimatach to może nie jest to złe, ale mnie to w ogóle nie kręci, znów wypełniacz i próba zachwycania fanów dwóch poprzednich albumów. Lepiej i to wiele lepiej prezentuje się nieco agresywniejszy „Healing Touch” choć i tutaj zespół nie ustrzegł się kiczu i nie słuchalnych partii. Pozostaje tylko posłuchać riffu, a resztę zapomnieć. Jednym z najlepszych utworów na płycie jest bez wątpienia „In the flesh” gdzie mamy ciekawą solówkę i pędzący riff, a chwytliwych melodii tutaj nie brakuje. Jednak największą popularność zdobył cover Thin lizzy „Please don't leave me” i jest to po rock, ciepły i rozlazły. Pretty Maids dzięki komercyjnemu sukcesowi zyskała popularność w stacjach radiowych, ba nawet dostała nagrodę Grammy za ten album i to w sumie dzięki temu utworowi. Nawet fajny rockowy kawałek, ale jakoś nie do końca przemawia mnie taki styl zespołu.

Jest lepiej niż na 'Jump the Gun' jest kilka killerów, ale to wciąż za mało, brakuje konsekwencji, brakuje pomysłów na cały materiał i tak o to między killerami mamy słabsze momenty. Miło, że zespół przypomniał sobie jak grać ostry heavy metal, ale to jedna z nie wielu dobrych stron tego albumu. Tak naprawdę album może tym swoim nie równym poziomem za nudzić. Średniej klasy heavy metal z hard rockowym zacięciem. Jest lepiej, nie wiele lepiej, ale lepiej. Nota : 5.5/10 i to jeszcze nie to, ale zespół zaczyna wracać na właściwy tor.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz