poniedziałek, 12 września 2011

MESSENGER - See you in hell (2011)

Messenger to nie tylko dobry horror, to nie tylko nazwa filmu. Fanom true heavy metalu nazwa będzie zapewne kojarzyć się z niemiecką kapelą, która została założona w 1990 roku. Co ciekawe zespół obecnie wydał swój 4 album i pewnie towarzyszy wam zdziwienie i pytanie: co ten zespół robił przez tyle czasu? No po wydaniu Asylum X-T-C z 1994 roku zespół popadł w problemy i się rozpadł, a zespół poszedł w nie pamięć. Jednak jak to ostatnio bywa, zespół odrodził się niczym feniks z popiołów i w roku 2003 pojawiło się demo, w 2005 ep Kill The Dj i tak w 2006 roku pierwszy album po reaktywacji Under the Sign i tak przyszło czekać pięć lat na jakiś nowy materiał, zespół koncertował i jeszcze raz koncertował. „See you in hell” to ich 4 album. Zespół prezentuje heavy metal, wtórny i taki bardziej rzemieślniczy niż jakiś tam technicznie wyuzdany heavy metal. Czy album jest lepszy, gorszy do poprzednich nie mogę jednak stwierdzić. Gdyż owe wydawnictwa są praktycznie nie do zdobycia. Sama muzyka prezentowana przez zespół jest melodyjna i prosta, ale najczęściej przynudza brak pomysłów, albo granie w którym nie ma mocy i wszystko kończy się na miałkim materiału.

Wielkie marki nasuwają się same i to praktycznie nie mal przy każdej kompozycji. Taki „Flames of Revenge” mógły otwierać albumy Crystal viper, Virgin Steele, Manowar, czy Running wild. Jest epicko, podniośle, jest melodyjnie, Ale to tylko minuta rozpoznania i za wiele nie da się odczytać z tej krótkiej zapowiedzi albumu. Tytułowy „See you in Hell” brzmi jak to co ostatnio prezentuje Crystal Viper, a więc mieszanka wielu zespołów w tym najwięcej z Running Wild. Powiem tak melodia, pomysł gdzieś tam jest. Ale sekcja rytmiczna jest bez wyrazu, bez energii, zresztą to tyczy się również pozostałych muzyków. Wokalista taki jakich wielu w tej branży, a to coś z Hammerfall, a to coś z Iron fire. Nie powiem utwór fajnie się słucha, ale na tym koniec. Utwór ani nie demoluje, ani nie zachwyca. On po prostu leci, a ja go po prostu wysłuchuje, potupie nóżką, a jutro będę pamiętał pod kogo grali i że było to dobre. Ci którzy oczekuje czegoś innego na albumie mogą być rozczarowani. Taki „Make it Right” brzmi bardzo znajomo i zbytnio nie chce mi się bawić w „jaka to melodia” i skupie się na samej kompozycji. Jest dynamiczna, skoczna i łatwo w padającą w ucho, zresztą jak większość płyt z taką muzyką. Jednak o nowatorstwo ciężko w tym gatunku. Kawałek zaliczam do tych najlepszych na albumie i tutaj decyzję pomógł mi podjąć wokalista i jego znakomity występ w tym utworze. Nieco inaczej zaczyna się „The Prophecy”. Inaczej w sensie nie ma szybkiej galopady z początku. Znów sporo atrakcyjnych melodii można wyłapać, znów można się bujać w rytm partii gitarowych, ale znów brakuje pierdolnięcia, nieco mocy i mocnego uderzenia, bo brzmi to tak, że zespół skupia się na melodii pomijając całą resztę i o to mały miałki materiał, który jest tyle wart co barszcz z torebki. Tak jest melodyjnie, jest chwytliwie, jest fajny refren, ale nawet to nie zostaje na długo w głowie. Kolejne dobry kawałek, kolejne rzemiosło, w którym zatracono potencjał na coś więcej. Najlepiej wypada z tego refren. Co ciekawi, to że zespół nawet próbuje sił w 8minutowym kolosie „Sign of evil Master”, który jest bonusowym kawałkiem na albumie. Może jestem wybredny, może się nie znam, ale w tym utworze przez tyle czasu, za wiele się nie dzieje. Jasne są zmiany temp, ale wszystko jakoś się zmywa w całość, zresztą ta cecha tyczy się całego albumu. Znów znakomicie wypada wokalista, który nawet momentami mroczniej śpiewa i właściwie to on najwięcej punktuje na tym albumie. Dobrego słowa nie mogę powiedzieć o miałkim „Alien Autophsy” i tutaj zaczynają wychodzić wszelkie wady i nie dociągnięcia albumu. Brak pomysłów, przynudzające tempo, coraz to podobniejsze refreny. Ciekawszy jest „The Final Thunder” i mam tu na myśli melodie, bo są nieco bardziej melodyjne i milsze dla ucha. Kawałek ma zarówno miły refren i nie z gorsza riff, ale brakuje mocy i pierdolnięcia, dlaczego to ma taką słabą siłę przebicia? Przebłyski pomysłowości słychać w 8 minutowym „Falconlord” gdzie jest epickość, melodie nieco w stylu Running Wild, jest kilka atrakcyjnych melodii, ale też czegoś tutaj brakuje. Polotu, finezji, odrobinę szaleństwa, a może mocnego uderzenia młota? Najlepiej wypadają tutaj..chórki, no to jest to. Zresztą kawałek ma sporo ciekawych momentów, szkoda tylko, że niektóre z nich nie osiągają skutku. „Dragonships” to znów nieco wolniejszy utwór i znów gdzieś daje o sobie znać kiepska sekcja rytmiczna i miałkie melodii i dla mnie kolejny wypełniacz. Nie wiele lepszy jest „Lindisfarne” i tutaj mamy ciekawe melodii i nawet przyjemny dla ucha refren, a reszta tutaj nie istnieje. Co ciekawe zespół lepsze kąski zostawił na koniec. Mamy taki „Valkyries” gdzie jest podniosłość, klimat i odpowiednie wyważenie. Nie ma tutaj irytującego brzmienia, a ni miałkich melodii no i jest to jeden z ciekawszych utworów na tym smętnym albumie. Natomiast moim ulubionym utworem jest „Land of the brave” i jest to bez wątpienia najszybsza i najostrzejsza kompozycja na albumie. Ba jest też podniosłość i epickość, której by się nie powstydził Rhapsody. Główny motyw i klawisze nasuwają mi stary Rhapsody. Jest skocznie, melodyjnie i przede wszystko ostro. Utwór powinien być wzorem dla zespołu jak grac w przyszłości. Tutaj jest klimat i czuć ten true heavy metal, aż chce się wydobyć swój drewniany miecz. Wiem, że Helloween to kopalnia hiciorów, źródło killerów, ale co ma wesoły power metal do true heavy metalu? No nie wiem, ale Messenger chyba wie dając tutaj cover „Dr. Stein” i powiem jedno gdyby tak grał Helloween w latach 80, to nigdy by nie byli w tym miejscu gdzie są, nie wiem czy byliby tak kochani i tak znani. Kompromitacja na całej linii. Bonus w postaci niemieckiej wersji Kill The Dj brzmi o niebo lepiej niż cały album i to w sumie podpowiada, że kiedyś grali lepiej.

Wielki powrót niemieckiej formacji po pięciu latach nie obecności? To co można usłyszeć na tym albumie jest wręcz nie nadające się do polecenia komuś. No żeby z 14 utworów móc zachwycać się 3-4 utworami to coś jest nie tak. Zespół wie co grac i potrafi to grac, ale nie ma pomysłów, nie ma też dopracowania jeśli chodzi o aranżację. Muzyka do której można potupać nóżką, można poczytać gazetę, czy podłubać w nosie co jest chyba i tak ciekawszym zajęciem od słuchania tego albumu. Są melodie, lepsze gorsze, jest dobry wokalista, ale to za mało żeby coś z tego wynikło. Zespół prezentuje się jako rzemieślnicy, gdzie grają odtwórczo, a do tego nie atrakcyjnie. Messenger to nie liga mistrzów, to podwórkowa liga. Nota: 4/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz