środa, 28 września 2011

KING DIAMOND - The spider's lullabye (1995)

Początek lat 90 na duńskiej scenie heavy metalowej działają Mercyful Fate i King Diamond i maestro Diamond musiał pogodzić podwójną rolę frontmana w obu zespołach. W roku 1993 pojawił się „In the Shadows” Mercyful Fate i na kolejny album Kinga przyszło czekać kolejna 2 lata, a licząc to w kategorii albumów pode szyldem Kinga Diamonda to aż 5 lat. Jedno trzeba przyznać, że „The Eye” ustanowił poprzeczkę bardzo wysoko i tak na dobrą jest to jak dla mnie ostatni album, któremu daję 10/10. Następca, czyli „Spiders lullabye” nie jest już tak genialny. Ze wcześniejszego składu zostali King, Andy. Do składu dołączyli gitarzysta Herb Simson, basista Chris Estes, a także Darrin Anthony jako perkusista. Wszyscy muzycy przyszli z miejskiego zespołu Mindstorm. Większość utworów właściwie była gotowa w roku 1990 wystarczyło tylko dopracować resztę i nagrać. Produkcją albumu zajął się po raz kolejny Diamond i Kimsey. W porównaniu do poprzednich albumów nie ma historii rozpisanej na cały album i jest rozrzut historyczny, a jedynie koncepcyjną historia została połączona w 4 utworach. I ta historia opowiada o Harrym który cierpi na arachnofobię, a także o doktorze który leczy w Devil Lake Sanatorium. A tak mamy do czynienie z różnymi historiami. Nie ma takiej melodyjności jak na „The Eye” jest nieco nowocześniejsze granie, klawisze już nie są tak wyeksponowane i słychać sporo przestrzeni co pozwala rozwinąć skrzydła gitarzystom.

Grunt to dobra muzyka, mocne otwarcie albumu, a „From the other side” to bez wątpienie jedno z mocniejszych otwieraczy w historii zespołu. Jest dynamiczny, chwytliwy, mroczny, ale nie przeraża już tak jak te poprzednie. Nie ma też już takiej teatralności, nie ma już tyle grozy co na poprzednich albumach i słychać po prostu większe skierowanie na same heavy metalowe granie, zwrócenie uwagi na riffy i solówki. Jasne jest klimat i styl do jakiego przyzwyczaił nas King Diamond, ale już nie ma tyle horror metalu co zawsze. A więc jest w pewnym stopniu coś nowego i antyfanom zapewne utwór powinien przypaść do gustu bo fanom to na pewno. Podoba mi się dialog między partiami klawiszowymi a gitarowymi i do tego te pojedynki na solówki i muszę przyznać, że nowy nabytek zespół spisał się na tym albumie wyśmienicie. O czym opowiada utwór? Opuszczeniu ciała przez duszę, coś w stylu podążania ku światłu po śmierci. Kolejnym killerem na albumie jest „Killer” i tutaj sam tytuł za siebie mówi. Trzeba przyznać, że partie gitarowe są naprawdę ciężkie i odegrane dość nowocześnie. Oprócz ciężaru słychać melodyjność, rytmiczność i do tego mroczny klimat. Historia o zabójcy i jego odczuciach związanych z karą śmierci której oczekuje przeszywa do szpiku kostnego. Staram sięgnąć pamięcią wstecz, ale nie pamiętam, żeby King Diamond grał tak wcześniej. Jest to bez wątpienia jeden z cięższych utworów w historii Diamonda. I pod tym względem album może się podobać, bo nie ma takiego dużego nacisku na klimat, na teatralność, a raczej na samą muzykę. No i muszę przyznać, że solówka Andiego tutaj jest wręcz perfekcyjna. Już bardziej w stylu do jakiego przyzwyczaił nas Diamond jest „The Poltergeist” jego autorstwa. Jest nacisk na klimat, jest tajemniczość, jest teatralność i jest horror metal. Tym razem mamy bardziej wyeksponowane klawisze, bardziej stonowane tempo i już nie ma takiej dynamiki. Jednak utwór wolny nie jest ani nudny tym bardziej. Podobają mi się zwolnienia w tym utworze,a także wszelkie inne zmiany motywów. Tym razem utwór porusza tematykę nadprzyrodzoną i tyczy się ona przeżyć Kinga z Kopenhagi. Jak dla mnie kolejny killer na tym albumie. Nieco mieszane uczucia mam co do „Dreams” bo jest to niezła jadka heavy metalowa,jest ostry riff i mroczny klimat, ale jakoś motyw i refren nieco poniżej moich oczekiwań. Więc tak jest dobrze, ale bywało lepiej. Wokalnie utwór bardzo atrakcyjny. Na albumie nie mogło zabraknąć też nieco szybszego kawałka jak choćby „Moonlight” i jest to ciekawa mieszanka różnych motywów i temp i utwór też warty swojej uwagi. Jednak moim ulubieńcem jest „Six Feet under” zachwyca nie tylko dynamiczną grą gitarzystów i sekcji rytmicznej, ale też zapadającym w głowie tekście o tym że rodzinka zakopała głównego bohatera sześć stóp pod ziemią. Jeden z najlepszych killerów Kinga Diamonda w latach 90 . I końcówka albumu to koncepcyjna historia o której pisałem na początku i tutaj już mamy typowy styl Kinga. Horror pełną gębą. „The Spider's Lullabye” to przede wszystkim klimat grozy i mroczny riff, taki nieco w stylu Black Sabbath. Mamy łatwo zapadający refren a także teatralny popis Kinga. Utwór prosty i może nie taki ostry, ale zapada w pamięci przez swoją melodyjność. „Eastman Cure” to kolejna petarda i posłuchajcie tego dwa razy bo takich petard King nie miał zbyt wiele w swojej historii. Tutaj już nie chodzi tylko o dynamikę czy szybkie tempo, ale gitary i solówki są bardzo energiczne i zagrane z polotem. „Room 17” to esencja muzyki Kinga Diamonda, stonowane tempo, klawisze schowane za mrocznym riffem, teatralny wokal Kinga, sporo ciekawych motywów i ten klimat grozy. A to wszystko otoczone niezwykła praca gitarową Andiego i Herba. Kolejny killer na albumie. Całość zamyka ciężki mroczny „To the Morgue”. Utwór dobry, ale czy genialny to już kwestia gustu. Nie pewno warto posłuchać partii gitarowych bo nie każdy tak potrafi grac i przy tworzyć klimat grozy.


Chciałoby się rzec „kolejny album Kinga Diamonda” jednak trzeba się opamiętać i napisać, że podobnie jak na poprzednim albumie tak i teraz Diamond nieco wlał w swoją muzykę świeżości. Dalej jest ten sam styl, dalej jest horror metal,a le tym razem większy nacisk został położony na muzykę na drugi plan zszedł klimat. Nie ma koncepcyjnego albumu i mamy w sumie osobne historię, mamy nieco cięższe granie i pod tym względem jest to jeden z cięższych i ostrzejszych albumów Kinga i natężenie killerów jest tutaj duże. 1Lub 2 utwory nieco odstają, ale całościowo album jest cholernie równy i nawet nie słychać, że starego zespołu zostały tylko 2 osoby. Może nie jest to drugie „The Eye” czy „Abigail”, ale hej daleko nie pada jabłko od jabłoni i mamy kolejny genialny album Diamonda. Nota: 9.5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz