Nowy miesiąc, nowe płyty i w tym miesiącu światło dzienne ujrzał trzeci album irlandzkiego STORMZONE, a mianowicie „Zero To Rage” i za nim napiszę słowa krytyki na temat nowego albumu, to opiszę w kilku słowach historię zespołu. Jest to irlandzka kapela założona w 2004 roku przez wokalistę Johna "Harv" Harbinsona (ex-Sweet Savage) i do tej pory wydali dwa albumy, a mianowicie „Caught In The Act”, a także „Death Dealer”, który pojawił się w roku 2010. I tak zespół po roku koncertowania i po kilku roszadach personalnych , gdzie pojawił się na początku roku 2011 nowy gitarzysta Steve Moore, który występował w zespole FIRELAND, a także jako muzyk grający na żywo w takich zespołach jak choćby DRAGONFOCE, czy KREATOR irlandzki zespół wydał swój trzeci krążek. STORMZONE jest akurat tą kapelą, który nie gustuje w zmianach i nie oczekujcie jakiejś rewolucji i właściwie zespół dalej kontynuuje to co na dwóch poprzednich albumach i dla jednych to dobra nowina, a dla mnie już nie bardzo, bo już poprzednie albumy jakoś nie zapadły mi w pamięci, a trzecie, świeże wydawnictwo jakoś tego nie zmieniło. Muzycznie można rzec, że jest wszystkiego po trochu, a to jest heavy, a to jest hard rock, czy też nawet nieco NWOBHM jednak owa mikstura na nic się nie zdała, zwłaszcza kiedy leży komponowanie, kiedy leży forma muzyków, a może raczej ich umiejętności. Najlepsze kompozycje? Oj ciężkie o takie na tym albumie, ale najbardziej porwał mnie te dynamiczniejszy, gdzie jest rozpędzona sekcja rytmiczna, gdzie jest nieco cięższy riff i w tej kategorii rządzi „Uprising” z ciekawie rozplanowanym i zaaranżowanym popisem gitarowym duetu Harris /Moore i jest to jeden z niewielu przykładów, gdzie ich partie nie są rozlazłe, miałkie, bez mocy i bez dawki szaleństwa. Niektóre utwory mają kilka przebłysków, gdzie np. jest ciekawy motyw tak jak ten z „Where We Belong” gdzie można doszukać się nieco epickości, nieco sprawdzonych patentów i ciekawą solówkę, a całościowo jest to po prostu kolejny średniej klasy heavy metal. I to samo można tak naprawdę napisać o wszystkich kompozycjach zawsze można coś tam wyłapać, jakiś ciekawy refren jak ten w „This Our Victory” czy też riff i sam główny motyw w „Empire Of Fear” i tak na dobrą sprawę wszystkie charakteryzują się tymi sami wadami. Wokal to największa bolączka tego albumu, bo John wg mnie po prostu męczy swoją nieporadnością i brakiem warsztatu technicznego. Czasami coś więcej wycisną gitarzyści, ale też to brzmi co najwyżej dobrze i reprezentują wg mnie co najwyżej zaplecze rzemieślnicze, a kilka melodii, atrakcyjnych solówek to trochę za mało. Sekcja rytmiczna w normie, a samodzielnie wypracowane brzmienie też jest co najwyżej dobre. Gdy dorzuci się do tych wad jeszcze brak wyraźnych killerów to uzyskamy obraz słabego albumu, który potrafi zanudzić słucha na śmierć, a długość trwania materiału w tym przypadku nie jest naszym sprzymierzeńcem. Materiał kierowany przede wszystkim do fanów zespołu i ciekawskich takich jak ja. Ocena : 4.5/10
środa, 16 listopada 2011
wtorek, 15 listopada 2011
MORBID SAINT - Spectrum Of Death (1988)
Brutalność i przebojowość za wiele wspólnego z sobą nie mają i raczej oba pojęcia siebie nawzajem wykluczają. Jednak jak w przypadku każdej reguły, zasady są odstępstwa, czy też wyjątki, które należy traktować jak wybryk natury. Jeśli chodzi o brutalny thrash rodem z pierwszych dwóch płyt KREATOR to należy przytoczyć przykład MORBID SAINT. Zespół został założony w 1986 roku i jest jednym z tych, który szybko zniknął ze sceny metalowej. Okres ich działalności przypada na końcówkę lat 80 i początek lat 90 i dorobili się w tym czasie 2 dem i jeden jakże kultowy album czyli „Spectrum Of Death”. Ze względu na ową brutalność jaką zespół zaprezentował na swoich wydawnictwach to od razu zaczęto ich mieszać z death metalem i gdzieś punkty styczne są, ale tak w rzeczywistości jest to czystej krwi thrash metal, pełen amerykańskiej agresji i zadziorności spod znaku niemieckiego KREATOR. Skoro jest brutalność, agresja, to musi też być dynamika, surowość czy też naturalność. Jednak co ciekawe na debiutanckim lp wystąpiło zjawisko przebojowości. Każdy utwór mimo swej dość brutalnej natury potrafi zapaść w pamięci za sprawą chwytliwych riffów, czy też zadziornych refrenów. Tak więc o typowym napierdalaniu nie ma mowy. W przypadku materiału trzeba przyznać, że ciężko jest opisywać każdy utwór osobno. A to wszystko z jednego ważnego powodu. Wszystko jest perfekcyjne, na takim samym wysokim poziomie i wszystkie kompozycje są zbudowane w oparciu o podobną strukturę, czyli złowieszczy wokal Pata Linda i co jak co ale lubię takie mroczne, brutalne wokale i przypomina mi to poniekąd wokal Mile Petrozzy z 2 pierwszych albumów. Kolejną ważnym elementem każdej kompozycji na tym albumie to bezapelacyjnie duet gitarzystów Fergades/ Visser i choć może nie skupiają się na jakimś tam technicznym graniu, to jednak ta szczera złość, agresja, ta naturalna zadziorność i chwytliwość po prostu wciąga i robi z słuchaczem dosłownie wszystko. A to że grają w owej ograniczonej granicami strukturze urozmaicenie jest tylko dowodem że można grać agresywnie, ale nie koniecznie topornie. Świetnie to zróżnicowanie słychać na tym albumie, początek pełen agresywnych, dynamicznych, złowieszczych kompozycji takich jak „Lock Up Your Children” poprzez bardziej urozmaicone, rozbudowane takie jak „Assassin”, „Scars” kończąc na bardziej stonowanym, posępnym „Beyond The Gates Of Hell”.Czym byłby „Spectrum Of Death” bez sekcji rytmicznej? Pewnie albumem niższej klasy. Basista Peletti jest tym, który dba o przestrzeń w utworach i momentami o klimat i to słychać w tytułowym „Spectrum Of Death”, który stylistycznie wręcz się wyróżnia, ale nie psuje wydźwięku całości. Kolejnym ważnym elementem, który łączy wszystkie kompozycje, który przesądza o niepowtarzalności tego albumu jest bez wątpienia osoba perkusisty Lee Reynoldsa i muszę przyznać, że ów muzyk ma niezłą dynamikę, a także umiejętność finezyjnego walenia w gary i robi to w wielkim stylu i co ciekawe nie wali w jednym stylu i sporo zróżnicowania uświadczyłem z jego strony. I najlepsze popisy w jego wykonaniu to bez wątpienia rozpędzony „Burned At The Stake” czy „Damien” gdzie wskaźnik szybkości przekracza wszelkie limity i ograniczenia. Nie byłoby mowy o perfekcyjnym albumie, gdyby leżała kwestia kompozytorstwa, aranżacji. A te są tutaj jedyne w swoim rodzaju, dając przykład innym że da się połączyć brutalność z przebojowym graniem i gdzie nie będzie się to nawzajem wykluczać, a tylko uzupełniać. Nie byłoby mowy o arcydziele, gdyby brzmienie, produkcja byłaby skopana i tutaj Eric Greif zrobił swoje, dając albumowi i jego muzyce własne życie. Zespół przez wielu słuchaczy nie znany, przez wielu zapomniany, ale dobrze że są ludzie którzy pamiętają o nich i zarażają tą znajomością innych. Kto wie, może kiedy wyjdzie nowy album reaktywowanego w 2010 r MORBID SAINT to może będzie nimi o wiele większe zainteresowanie? Póki co czekam na reedycję tego albumu, które ma wyjść w 2012 roku. Nie jestem jakimś tam wielkim fanatykiem thrash metalu, ale to jest to co lubię w tym gatunku i to jest właśnie dla mnie definicja „thrash metalu”. Jeden z najlepszych albumów w tej kategorii. Ocena: 10/10
LIGHT FORCE - Mystical Thieves (1988)
Fani IRON MAIDEN jeśli tam jesteście to mam coś dla was. Tym razem wypiek z krainy kangurów , w której to w okresie lat 80 pojawił się heavy/power metalowy LIGHT FORCE, który powstał w 1985 roku i funkcjonował do początku lat 90 i zostawił po sobie dwa krążki i najlepiej wypada w zestawieniu obu wydawnictw „Mystical Thieves” z 1988 roku. Przede wszystkim zawiera nieco cięższy materiał, bardziej dojrzały, bardziej chwytliwy i łatwiej tutaj o przebój. Co łączy oba krążki to tematyka związana z chrześcijaństwem, a także spore nawiązanie do IRON MAIDEN czy też do JUDAS PRIEST, ale trzeba przyznać, że LIGHT FORCE gra szybszą muzykę i momentami można wyłapać cechy wręcz thrash metalowe co najlepiej oddaje surowe, nieco nie dopracowane brzmienie. Wracając do skojarzeń i punktów z stycznych z IRON MAIDEN to wspólną cechą jest podobny styl gry basisty Stewa Rowe'a, a także konstrukcja owy kompozycji i ładunek melodyjności. Jak większość zespołów z tamtego okresu, grają typowo, wtórnie i ciężko o jaką oryginalność ze strony muzyków, co staje się jednym z głównych powodów dzięki którym album sporo traci, stając się kolejnym rzemieślniczym wydawnictwem z kilkoma przebłyskami. Jest takich świetnych momentów całkiem sporo i tutaj należy wymienić: rozbudowany, urozmaicony i posępny „Mystical Thieves”, który przypomina kolosy IRON MAIDEN zwłaszcza te z ery Paul Di Anno. W czołówce znajduje się też cała seria rozpędzonych, dynamicznych, agresywnych kompozycji takich jak „City Streets', „ Children Of Sorrow”. Steve Rowe zna się na rzeczy i basistą jest nie przeciętnym i ten instrument w jego rękach jest czymś więcej i jak tu nie ulec mrocznej, posępnej partii basowej w „Metal Missionary”? Trzeba przyznać, że nie tylko basista odgrywa znaczącą rolę, bo nie sposób tutaj zapomnieć o dość energicznych, szalonych wręcz popisach gitarzysty Murray'a Adamsa i świetnie to odzwierciedla „Searching”. No i moim ulubionym utworem z tego albumu jest bez wątpienia epicki, nieco mroczniejszy „Babylon” i ta kompozycja odzwierciedla najlepsze cechy IRON MAIDEN. Spora zmian, temp, motywów jest w przypadku tego utworu jest po prostu urocza. Wadą albumu jest wtórność, kiepski wokalista, ale można to podarować, zwłaszcza kiedy materiał miło się słucha i jest kilka atrakcyjnych kompozycji, które warto znać. Solidna dawka heavy/power metalu w stylizacji IRON MAIDEN. Ocena: 7.5/10
MIDNIGHT PRIEST - Midnight Priest (2011)
Nie wiem czemu, ale w przypadku muzyki metalowej cenię sobie, żeby językiem którym posługuje się owa kapela był oczywiście język angielski a wszystko z powodu chęci wiedzy o czym śpiewa dany zespół. I tak stosuję zasadę omijania kapel śpiewających w ojczystym języku już od bardzo dawna. Aż do dnia przedwczorajszego kiedy to natknąłem się na portugalski MIDNIGHT PRIEST. Co mnie skłoniło do nagięcia mojej złotej reguły? Dwa, a w sumie trzy czynniki. Pierwszy to to nazwa kapeli, która najzwyczajniej w świecie zapadła w pamięci i miała to coś co nie dawało spokoju, drugi czynnik to okładka, która po prostu ma klimat grozy i lat 80 i takie nastrojowe okładki to w dzisiejszym świecie technologii rzadkość. Trzeci powód to zachwalanie owego zespołu na pewnym forum muzycznym. Zespół powstał w 2008 roku i ich celem jest granie heavy metalu opartego na patentach z lat 80 i klimacie NWOBHM, do tego mroczna otoczka i mroczne teksty związane z okultyzmem, czy też czarną magią i to da się wyczuć na tym albumie. Może nie jest to tak mroczne jak choćby MERCYFUL FATE, ale pewne nawiązania są. Kapela wydała do tej pory dwa dema i ostatnio debiutancki album, który się zwie „Midnight Priest”. I pełno tutaj dobrego heavy metalu, który jest i przebojowy i dynamiczny, a i atrakcyjnych melodii nie brakuje. Już samo otwarcie albumu w postaci „Sábado Negro” przypomina wejście niczym na ostatnim albumie POWERWOLF. Organy, monumentalizm, nutka tajemniczości. Jednak potem jest o wiele ciekawiej, jest waleczność, odrobina epickości rodem z MANOWAR i melodyjność, której nie powstydziłby się IRON MAIDEN. Jest luz, swoboda, nie ma silenia się, a muzycy mają dystans do tego co robią, czego dowodem mogą być dość wymowne pseudonimy artystyczne. Sam utwór zaś jest rozbudowany i wypchany po brzegi ciekawymi, zróżnicowanymi motywami. To jak brzmią gitary i cały wydźwięk w 'Feitiço Do Cabedal' to nasuwają się takie kapele jak MANOWAR czy CRYSTAL VIPER. I tak właściwie jest tutaj pewien polski akcent, a mianowicie brzmienie, które zostało zarejestrowane w MP studio pod okiem Barta Gabriela. Wokalista, który ukrywa swoją tożsamość pod pseudonimem The Priest jest odpowiednim człowiekiem do takiego grania. Potrafi śpiewać zadziornie na niskich rejestrach, a kiedy trzeba to krzyknie z takim dość oryginalnym falsetem. Szkoda tylko, że nie śpiewa po angielsku, może tak ma być i może na tym polega urok tego krążka i samem muzyki MIDNIGHT PRIEST? Nie brakuje też na albumie dynamicznych, przebojowych kompozycji i tutaj należy przytoczyć choćby 'Ferro Em Brasa”,czy też „No Calor Do Inferno”. Mimo ostrych zagrywek pełnych dynamiki, nie zabrakło nieco wolniejszych klimatów i tu sprawdził się w tej roli krótki, instrumentalny „A Uma Caveira Dourada”. „Segredo De Família” , „À Boleia Com O Diabo” to bardzo dobre kompozycje utrzymane stylistyce JUDAS PRIEST, zaś „Cidade Fantasma” ze względu na konstrukcję i linię melodyjną przypomina IRON MAIDEN. I to, że album miło się słucha bez zażenowania, bez jakiegoś kręcenia nosa to duża zasługa instrumentalistów, którzy grają na bardzo dobrym poziomie, dając popis szaleństwa, nieco finezji. Jedynie co można zarzucić temu albumowi to że już gdzieś to było i właściwie zespół nic nowego nie wnosi do gatunku i fakt śpiewania w języku ojczystym. Ale czy to jest powód żeby kogoś dyskryminować? Czy to jest powód, żeby nie dać szansy temu młodemu, pełnego zapału zespołowi? Muszę przyznać, że ten krążek MIDNIGHT PRIEST nie co zmienił mój światopogląd na kapele z różnych zakątków świata, które śpiewają w ojczystym języku, za co należą się słowa uznania i rozpowszechnianie nazwy MIDNIGHT PRIEST szerszej publiczności. Ocena: 8.5/10
poniedziałek, 14 listopada 2011
CHASTAIN - Ruler Of Wasteland (1986)
Kolejnym przejawem działalności amerykańskiego CHASTAIN był rok 1986 który jest również rokiem pojawienia się innego zespołu, w którym udzielał się David Chastain, a mianowicie CJSS, które skupiało się na bardziej hard rockowym wcieleniu heavy metalu, stawiając przede wszystkim na przebojowość. Wracając do CHASTAIN po niezbyt udanym debiucie trzeba było usunąć wszelkie czynniki, które miały zły wpływ na muzykę CHASTAIN. Zawiódł perkusista? No to pod naciskiem zarządcy wytwórni Sharpnel Records – Mike'a Varney zespół zatrudnia Kena Mary'ego, który znany był z występów w FIFTH ANGEL. Brzmienie było niedopracowane? No to zatrudniamy nowego producenta w postaci Steve'a Fontano. Melodie na debiucie były mało atrakcyjne, były chaotycznie? No to pracujemy nad komponowaniem i dajemy słuchaczom kawał porządnego heavy metalu z dużą dawką energii i zadziorności. W skrócie drugi album „Ruler Of The Wasteland” jest pod każdym względem bardziej dojrzalszym krążkiem i właściwe to on rozpoczyna serię tych lepszych wydawnictw, które można polecić z czystym sercem każdemu fanowi heavy metalu. Tak jak na debiucie wejście było nie trafione, tak tutaj „Ruler of the Wasteland” jest strzałem w dziesiątkę. Dynamiczny heavy metal z nawiązaniem do neoklasycznego nurtu i tutaj słowa uznania dla Davida, który wygrywa o wiele ciekawsze i bardziej urozmaicone partie gitarowe, aniżeli na debiucie. Oczywiście drugi motor zespół Leather Leone też zrobił krok na przód, stawiając na bardziej agresywniejszy wokal i nie ma złudzeń, że muzyka na tym albumie nie byłaby tak agresywna, drapieżna i zadziorna, gdyby nie wokal owej pani. W podobnej stylistyce jest utrzymany „One Day to Live” który wyróżnia się nie tylko dynamiczną sekcją rytmiczną i zadziornym motywem gitarowym , ale też koncertowym refrenem. Solówka Davida w przypadku tego utworu również zjawiskowa, pełna ekspresji i finezji. Pomysłowość na tym albumie nie zna granic i tutaj zaskakuje ciekawą partią gitary basowej w 'The King Has the Power' czy też wplątaniem hard rockowego zacięcia w „Fighting to Stay Alive”, który ma jakże udany refren.. Miło, że zespół urozmaica owy materiał i bez problemu wpasowały się w tło bardziej stonowane kawałki, z których wybrzmiewa epickość, ale nie tylko. W tej kategorii dzielą i rządzą nastrojowy „Angel Of Mercy” czy też wzorowany na patentach MANOWAR „The Battle of Nevermore'. Jeśli chodzi zaś o ostre partie gitarowe i szybkie tempo to z pewnością należy wyróżnić przebojowy „There Will Be Justice” . Jeśli się kocha popisy perkusisty, jeśli się lubi dynamiczną sekcję rytmiczną i ostry riff, to nie można nie po lubić „Living in a Dreamworld”. Zaś zamykający „Children Of Eden” ma ciekawy true heavy metalowy motyw. Z powyższego opisu wychodziłoby że mamy do czynienia z naprawdę zjawiskowym albumem. Hmmm, tak i tym razem jest coś więcej niż dwie osobistości. Jest zespół, który całościowo to wypracował i bez wątpienia największa zasługa jest po stronie wokalistki i Davida. Tym razem brzmienie bardziej wyselekcjonowane, bardziej dopieszczone i każdy instrument brzmi o wiele drapieżniej. Jednak to materiał sam tutaj za siebie mówi, przekonując o swojej wewnętrznej sile, o swojej atrakcyjności, przebojowości i zróżnicowaniu. Jeden z najlepszych albumów CHASTAIN i jedna z ciekawszych propozycji z tamtego rejonu. Ocena: 9.5/10
CHASTAIN - Mystery Of Illusions (1985)
Nie będę ukrywał, że przez bardzo długi czas DORO miała dla mnie miano królowej metalu i najlepszej wokalistki w historii metalu. Do czasu, bo owa sentencja została mocna zachwiana, a wszystko za sprawą wokalistki Leather Leone, z którą to amerykański heavy metalowy zespół CHASTAIN nagrał 5 albumów w okresie 1985 – 1990. Zespół został założony w 1984r z inicjatywy gitarzysty Davida Chaistaina, który okazał się bardzo ambitnym muzykiem i pojawił się w jeszcze innych wcieleniach, ale to temat na inną recenzję. Ich debiutancki album pojawił się w 1985 roku i został zatytułowany „Mystery Of Illusions” i zawiera on przede wszystkim dość tajemniczy, potężny heavy metal. O ile nie jest to jakieś wygórowane granie i większość z tych pomysłów zawartych na debiucie nie rzuca na kolana, a raczej zniesmacza. Przede wszystkim problem leży po stronie kompozytorskiej, za którą odpowiedzialny jest David Chastain i nie da się ukryć że nie popisał się, bo kompozycje nie są aż takie atrakcyjne, przynajmniej tak jak to słychać na późniejszych albumach, może za mało energii, za mało porywające melodie, a może po prostu dość oklepane motywy. Skoro nie jest ciekawie, ani atrakcyjnie to dlaczego piszę o tym debiucie? Hmm, powody są dwa. Wokalistka Leather Leone, który ma głęboki dość taki męski wokal jak na kobietę, ale problemu z rozpoznaniem płci nie ma i to ona jest najważniejszym motorem na tym albumie i nie raz odciąga uwagę od rzemieślniczego materiału. Drugi powodem, dla którego warto znać CHASTAIN i jego debiut to sam David Chastain, który wyróżnia się kunsztem gitarowym, który jest wszechstronnym gitarzystą. Odnośnie materiału: „Black Knight” jest do bólu prosty i monotonny, a wszystko przez wałkowanie w kółko tego samego motywu i bardziej cenię sobie taki nieco dynamiczniejszy, nieco bardziej zwariowany „When the Battle's Over” w którym to David daje popis swoich umiejętności i potwierdza że to on jest jednym z głównych powodów dla którego warto sięgnąć po ten album. Niektóre motywy brzmią może i znajomo, ale przez pomysłowe zagranie, przez ciekawą aranżację stają się prawdziwą atrakcją i tak jest w przypadku „Mystery of Illusion” . Jednym z najlepszych utworów na płycie jest bez wątpienia agresywny i dynamiczny „I've Seen Tomorrow”, który brzmi jak większość kompozycji z kręgu speed metalowego. „Endlessly” ma potencjał na dobrą balladę, ale wszystko jest jakieś rozlazłe, a sam motyw też nie porywa. „I Fear No Evil” jest atrakcyjny ze względu na chwytliwy refren, a także z powodu jednej z najpiękniejszej solówki na albumie. Na pewno sprzyja temu utworowi fakt nawiązania do twórczości IRON MAIDEN. Najgorszy jest wg mnie „Night of the Gods” choć klimat jest imponujący. W podobnej stonowanej, mrocznej stylistyce jest utrzymany zamykający „The Winds of Change”. Zaś moim ulubionym utworem z tego albumu jest „We Shall Overcome” gdzie główny motyw gitarowy i sam popis Davida jest tutaj fenomenalny i gdyby było więcej takich pomysłowych i atrakcyjnych pod względem melodii kompozycji to kto wie. Niedosyt i zawód można odczuć po wysłuchaniu materiału i kiedy pomyśli się o samej produkcji, brzmieniu, które zafundował nam Peter Marrino to można odczuć, że to album z muzyką jakiej było pełno w owym czasie i uważam że o wiele lepiej podanej niż na debiucie CHASTAIN. Co zachwyca na tym albumie to dwie osobistości a mianowicie wokalistka Leather Leone oraz David Chastain i gdyby nie oni, to nie wiem czy ktoś by pamiętał o tym lp i zespole. Jednak CHASTAIN ostatniego słowa jeszcze nie powiedział i na następnych albumach jest już właściwie inny, lepszy CHASTAIN. Natomiast debiut należy potraktować jako falstart. Ocena: 5.5/10
niedziela, 13 listopada 2011
DEMON - Hold On To The Dream (1991)
Najlepszy album brytyjskiej formacji DEMON? Mój ulubiony krążek, który ukształtował mój młody gust w okresie dzieciństwa? Album z roku 1991 czyli „Hold On To The Dream” który w dużej mierze jest kontynuacją stylu wypracowanego na poprzednim albumie, z tym że tutaj jest wszystko odpowiednio wyważone. Jest łagodne brzmienie, które towarzyszy wydawnictwom DEMON już od dłuższego czasu, do tego melodyjny metal, w którym można doszukać się cech zarówno heavy metalowych jak hard rockowych. Jest umiar w progresywnych zacięciach, jest duża dawka przebojowości, która też skądinąd jest znana nam z poprzednich albumów. Oczywiście elementem łączącym ten album z poprzednimi jest fakt starannego wykonania kompozycji, przeprowadzenie przemyślanych aranżacji i w tej kwestii każdy z muzyków odegrał znaczącą rolę. Watts jako klawiszowiec, który wytwarza znakomitą przestrzeń, ale także jako kompozytor, który jest odpowiedzialny za najlepsze utwory DEMON. Hill jako jeden z tych, który jest łącznikiem między wszystkimi płytami, tworząc to wszystko w historię DEMON i to on też doszedł do swoich granic wokalnych dając perfekcyjny występ na tym krążku. I tak jak na poprzednim albumie tak i tutaj duet gitarzystów Waterhouse/ Brookes odgrywa najważniejszą rolę rozplanowując poszczególne chwytliwe melodii czy też nieco bardziej zadziornych partii czyniąc materiał bardziej zróżnicowanym, bardziej atrakcyjniejszym i przystępniejszym dla słuchacza. Wejście w postaci “No More Hell On Earth” jest strzałem w dziesiątkę, to wejście magiczne poparte klawiszami nasuwa choćby „Future World” PRETTY MAIDS. Tylko Brytyjczycy jakby w swoim graniu mają więcej gracji, finezji. A ta płynność i biegłość w zmianach temp, motywów, partii gitarowych jest po prostu perfekcyjne. „New Frotniers” to jeden z najlepszych utworów w historii DEMON, a wszystko przez unikatowy motyw, w którym gdzieś da się wyczuć duch BLACK SABBATH z „Headless Cross” czy też działalność WASP. I w podobnej stylistyce jest utrzymany „Hold On To The Dream” który również jest zbudowany na posępnym motywie i gdzieś tutaj jest wymieszana epickość z hard rockową przebojowością i łagodnością. Jeśli chodzi o dynamikę i nieco ostrzejsze granie, to polecam w słuchać się w teatralny, monumentalny „Barons Of Darkness” czy też w zadziorny „The Lion's Share”, gdzie stylistycznie można doszukać się nawiązań do DEEP PURPLE. Długie kompozycje takie jak “Eastern Sunset” zachwycają nutką tajemniczości i płynącą sekcją rytmiczną, a także pomysłowością, gdzie wokal jest nieco schowany, a trzeba dodać że druga połowa jest zaskoczeniem, ponieważ mamy zmianę stylu o 180 stopni. Jeśli szukacie odskoczni i bardziej nastrojowej kompozycji, gdzie górę biorą emocję i piękność to zapraszam do posłuchania „Ivory Towers” z gościnnym udziałem Kena Duckersa w roli saksofonisty. I gdzieś pośród wyżej wymienionymi kompozycjami mamy typowe hard rockowe przeboje, z zadziornym riffem i chwytliwym refrenem i tutaj odzwierciedlają to takie kawałki jak „Nothing Turned Out Right”, „Out Of Shadows” czy też rozpędzony „Shoot For The City”, a całość zamyka klimatyczna ballada „Coming Home”, która znajduje się w gronie tych najlepszych. Pamiętać należy przy wystawianiu ostatecznej oceny o łagodnym, ciepłym brzmieniu, które tak czyste i tak doskonałe jak sam materiał i w tym duża zasługa Mike'a Stone'a który zajął się produkcją i także Charliego Bauerfrienda, który zmiksował całość. Należy wziąć również pod uwagę takie czynniki jak najwyższa forma muzyków, repertuar, piękny wciągający rysunek Duncana Storra, który zdobi okładkę albumu. To wszystko złożyło się w moim przypadku na maksymalną ocenę, czyniąc ten album najlepszym wydawnictwem DEMON obok „Breakout”. Piękna, ambitna muzyka, którą wciąga i uzależnia jak narkotyk. Ocena: 10/10
DEMON- Taking the World By Storm (1989)
Kolejnym wcieleniem brytyjskiego DEMON było to z roku 1989 w którym przybrał formę zespołu składającego się już nie tylko z klawiszowca, ale też z drugiego gitarzysty, którym został Steve Brookes. Zmiany objęły również sekcję rytmiczną i to właśnie z nowym składem nagrano kolejny, jakże istotny album dla DEMON, który został zatytułowany „Taking the World by Storm”. Nowa forma DEMON to nie tylko zmiana w kategoriach personalnych to także zmiany w stylu, konstrukcji utworów. Przede wszystkim postawiono na nieco dłuższe kompozycje, w których można doszukać się wpływów progressive metalu, hard rocka, NWOBHM, czy też bluesa. I wszystko jakby zakorzenione w muzyce DEEP PURPLE. W dalszym ciągu pozostało łagodne brzmienie, ciepłe, nastrojowe melodie i nie brakuje tutaj wewnętrznej siły. Zaskoczeniem nie powinno być to, że cały materiał skomponował duet Dave Hill & Steve Watts i tak jak to zdało swój egzamin na poprzednim albumie tak i tutaj się sprawdziło. Mamy materiał równie urozmaicony i wypełniony po brzegi przebojami, pełne ekspresji i dużej dawki melodyjności. Na pierwszy rzut poszły krótsze utwory czyli rozpędzony „Commercial Dynamite” i melodyjny „Taking The World By Storm”. Te dwa utwory wiele łączy, duża dynamika, niezwykła biegłość w przepływie melodii i poszczególnych motywach, przelew melodyjności który przejawia się nie tylko w atrakcyjnych partiach gitarowych, które są pełne ekspresji i finezji ale także w linii wokalnej. Dodanie drugiej gitary dodało jakby nieco agresji, nieco szaleństwa i to słychać. Muzycy zrobili duży krok na przód i wystarczy zestawić pierwsze albumy z tym tutaj opisywanym. Dave Hill śpiewa niezwykle energicznie, zadziornie, a duet gitarzystów Waterhouse/Brookes rozumie się bez słów i stanowi ostoję albumu. Przejdźmy zatem do drugiej części albumu to tej bardziej zaawansowanej, bardziej rozbudowanej. "The Life Brigade" jest po prostu epicki, a ta harmonia między klawiszami, a dynamiczną pracą gitarzystów jest po prostu fenomenalna. Ballady trwające prawie 10 minut nie co odstraszają, bo co można robić przez tyle czasu? Można sporo czego najlepszym dowodem jest "Remembrance Day". Wejście w postaci partii wygrywanej przez flet jest po prostu magiczne. Nastrój jest tu naprawdę dramatyczny i do tego te posępne, podniosłe partie gitarowe i bez wątpienia jest to jedna z piękniejszych ballad jakie stworzył DEMON i co ciekawe nie nudzi, bo jest w swojej konstrukcji urozmaicona. "What Do You Think about Hell" i tutaj też jest posępny klimat i w pewien sposób można się doszukać podobnego wydźwięku co na poprzedni utwór. "Blue Skies in Red Square" nawiązuje do stylu z „The Life Brigade”, zaś "Time Has Come" to najdłuższa kompozycja, bez wątpienia najpiękniejsza w swojej strukturze, koncepcji i stylu i nie przeraża ani czas trwania, ani balladowy wydźwięk bo mogło by ta kompozycja trwać wiecznie, gdyż wprowadza słuchacza w stan błogości. Materiał jest nastrojowy, zróżnicowany i przede wszystkim równy i jest to zaleta tego albumu, tak samo łagodne brzmienie, czy też niezwykła różnorodność dźwięków i melodii wygrywanych przez gitarzystów i to oni odgrywają na tym albumie najważniejszą rolę. Jeśli miałbym do czegoś się przyczepić, to do nieco dużej dawki smutnego, posępnego czasami nastroju. Jedna z najlepszych pozycji DEMON, którą wstyd nie znać. Ocena: 9.5/10
MADE OF HATE - bullet In Your Head (2008)
"Polski Children of Bodom " uważam że takie stwierdzenie można śmiało podpisać pod polskim Made of Hate , który gra melodyjną odmianę death metalu.
Właściwie to zespół jest młody a ich album Bullet in Your head jest niby debiutem ,pisze niby bo tak naprawdę w tym składzie zespół funkcjonował jak Archeon i grali podobną muzykę tylko tyle że były klawisze.
I jest to kolejny album który dumnie nasz kraj prezentuje na całym świecie.
I w sumie powodów do wstydu nie powinni mieć ani muzycy a tym bardziej polscy słuchacze metalu. Bo zespół nie zawiódł ,nagrał naprawdę bardzo dobry materiał, który w moim od czuciu kasuje nawet ostatni album dzieciaków. A sam album imponuje zawodowstwem, i poziomem produkcji ,skończywszy na samych kompozycjach.
Album jak słychać jest spójny i bardzo przemyślany i nie znajdziecie tutaj jakiś wielkich uchybień no chyba że komuś nie będą odpowiadały same kompozycje które są kwestią gustu,ale praca muzyków oraz całej reszty ekipy Made of Hate jest powalająca.
A sam album jest przynajmniej dla mnie bardzo istotny o rok ubiegły, bo jakoś album ma w sobie to coś co pozwala mi do niego wracać i nie będzie to jakiś przymusowe odświeżanie czy coś,ale powrót do przyjemnych dla ucha rejonów.
W samej muzyce Made of hate słychać szacunek dla takich gatunków jak power,speed czy tez melodyjnego death metalu , a wszystko jest tak zgrabnie zagrane,że album ma prawo się podobać.
A co można powiedzieć o samej zawartości?
Album wypełnia 9 kompozycji ,utrzymanych w podobnej tonacji i na takim samym poziomie, ale w żadnym wypadku nie ma mowy o nudzie!!!
Wszystko jest tak umiejętnie ułożone że album wręcz porywa a krótki czas album działa tutaj na korzyść.
Trzeba przyznać że zespół zaczął najlepiej jak mógł, od znakomitego otwieracza który jest tez zarazem tytułowym - Bullet in Your Head który jest jednym z moich najbardziej cenionych utworów na tym albumie ale nie tylko , uważam go za jeden z najlepszych utworów 2008! A co w nim takiego świetnego? Ano sama sekcja rytmiczna, ta niesamowita melodia która od razu wpada w ucho a do tego wokal Michała,który nieco podobny jest do wokalisty dzieciaków.
Solówki tutaj brzmią bardzo profesjonalnie jak na debiutantów nie sądzicie?
Zresztą nie tylko one, bo utwór całościowo jest perfekcyjny.
Oczywiście drugi utwór również niszczy ale nie jest kopią otwieracza,An Eye for An Eye który ma już nieco inne tempo , inną również zapadającą melodię.
Mocny wstęp to tylko przed smak tego co czeka nas dalej. Świetne tęmpo daję się we znaki już od samego początku. Znów mamy bardzo ciekawy refren któremu towarzyszy w tle znakomita melodia. I znów nie mogę znaleźć wad.
Kolejną perełką który również jak otwieracz są dla mnie istotne jeśli chodzi o utwory 2008,mowa o utworze numer 3-On the Edge i zawsze gdy słucham tego utworu,nie mogę dowierzać że jest on tworem chłopaków z warszawy.
To brzmi jakby to stworzył jakiś zespół istniejący przynajmniej 10 lat na scenie a tu proszę nie dość że młodzi to jeszcze z Polski!A co można powiedzieć o samym utworze?
Znów muzycy postarali się o ciekawą ,wręcz imponującą melodią wykrzesaną prosto z gitary ,a nie jak kiedyś przez klawisze. A że utwór melodyjny to w żadnym wypadku nie wyklucza ostrości i dzikości. Melodie to nie jedyne co stanowi o potędze tego utworu, oj tak refren to kolejna istotna rzecz w tym utworze! Utwór prosty ale za to szybko w pada do głowy! No tak pominąłem solówki ,a nie można o nich zapomnieć, bo to co słychać w tym utworze, brzmi fantastycznie!!! Aż się prosi o owację na stojąco.
Pewnie myślicie że już co najlepsze mamy już za sobą, hehe no to jesteście w błędzie.
Żeby nie było zbyt monotonnie i na jedno kopyto ,otrzymuje w następnej kolejności My Last Breath który robi za najwolniejszy utwór na albumie! Ale mocy ani melodyjności mu nie można odmówić. Fakt tempo jest utrzymane w wolnym stylu, ale melodie oraz wokal Michała ,sprawiają wrażenie że ten utwór nie jest w cale gorszy od poprzednich. Ostre solówki oraz zapadający refren to atuty tego utworu.
Pierwsza połowa za nami i wg mnie druga jest jeszcze ostrzejsza od pierwszej.
Już sam Mirror, Mirror o tym przekonywuje słuchacza. Choć utwór tytułu jest oklepana już tyle razy że mogło by się wydawać że to będzie jakiś nudny i wtórny utwór.
Utwór zaczyna się szybko ,ostro i bardzo melodyjnie i tak jest przez cały kawałek.
Bardzo umiejętnie im wychodzą zmiany temp co tez słychać podczas znakomitego refrenu. Nie wnikając w szczegóły ,przejdźmy od razu do kolejnego killera - Hidden . Uważam że takiej sekcji rytmicznej nie powstydziłby się nie jeden power metalowy zespół. Ano tak warstwa instrumentalna budzi tutaj podziw, świetnie zgranie gitar, a wokal Michała jest tylko dopełnieniem tego ideału. Najbardziej mi zaimponował główny riff oraz solówki.
Kolejny zaś utwór Judgement z początku przypomina mi Sabaton.
Jednak po paru sekundach główny riff ulega nieco zmianie i znów mamy jazdę na pełnych obrotach.Jest to kolejny utwór na którego nic nie mam ,żadnych dowodów słabości czy też wad albo nie dopracowania. Dobra robota panowie!
Bardzo mocnym punktem albumu jest również DeadEnd i tutaj nie usłyszycie nic innego. Podobna stylizacja, zmienia się melodia ,refren tekst i cała reszta ,ale perfekcja i genialny talent muzyków oczywiście zostaje. Znów mamy szybki utwór napakowany po brzegi imponującymi melodiami. Co można chcieć więcej?
No jedynie dobry utwór na zakończenie który całkowicie już nas dobije.Myślę że Fallout spełnia swoją rolę. A gdybym miał na to wszytko spojrzeć z boku, to ten utwór jest najostrzejszym na płycie. Ale to może być każdy z nich, no sprawa jest zapewne kłopotliwa przy 9 równych i utrzymanych na podobnym poziomie utworach ,ale tutaj sam riff jest może mniej pochłonięty przez melodyjność ,więcej jakby ciężaru słychać.
Ale bez owijania w bawełnę, kolejny killer który nie może w żadnym wypadku pominąć, a co w nim takiego świetnego? Wystarczy posłuchać solówek, oraz całej sekcji rytmicznej a zrozumiecie co.
Co można więcej powiedzieć o muzyce na Bulelt In your head?
Ano to że imponuje pomysłowością, świetnym zrozumieniem muzyków i miłością do muzyki co jest słyszalne. Panowie umieją nagrać równy materiał nie zarażonym wypełniaczami.
Do czego można by mieć małe pretensję, że album może i zapewne jest przewidywalny, odrobina nie przewidywalności na pewno by wzniosła ten album na jeszcze wyższy poziom,ale powodów do większych narzekań nie ma .
Ci którzy będą zaraz tutaj wyzywać album o brak oryginalności o kopię dzieciaków ,najpierw bym się na ich miejscu zastanowił jak często słyszą taki album, no a poza tym czy można z takim czymś wyjeżdżać do albumu który pobił nawet album samych dzieciaków?
Bullet in Your head dowodzi że zespół jest jak słychać gotowy na podboje międzynarodowe. Zespół ma ostrą amunicję w zanadrzu , a cel tez został obrany i pozostaje tylko strzelać.
Uważam że możemy być dumni z naszych muzyków którzy dostarczyli światu naprawdę bardzo dobry materiał, i jeśli utrzymają taki poziom na kolejnych albumach to kto wie,jak wysoko zajdą. Na zakończenie ,chciałbym zachęcić tych co nie słyszeli zarówno tego gatunku jak i tego albumu. Krążek powinien podejść sporej grupie słuchaczy i wg mnie nie powinni oni narzekać na nudę czy coś w ten deseń,śmiało sięgać i słuchacz.
A Nota za ten album będzie 8/10
Właściwie to zespół jest młody a ich album Bullet in Your head jest niby debiutem ,pisze niby bo tak naprawdę w tym składzie zespół funkcjonował jak Archeon i grali podobną muzykę tylko tyle że były klawisze.
I jest to kolejny album który dumnie nasz kraj prezentuje na całym świecie.
I w sumie powodów do wstydu nie powinni mieć ani muzycy a tym bardziej polscy słuchacze metalu. Bo zespół nie zawiódł ,nagrał naprawdę bardzo dobry materiał, który w moim od czuciu kasuje nawet ostatni album dzieciaków. A sam album imponuje zawodowstwem, i poziomem produkcji ,skończywszy na samych kompozycjach.
Album jak słychać jest spójny i bardzo przemyślany i nie znajdziecie tutaj jakiś wielkich uchybień no chyba że komuś nie będą odpowiadały same kompozycje które są kwestią gustu,ale praca muzyków oraz całej reszty ekipy Made of Hate jest powalająca.
A sam album jest przynajmniej dla mnie bardzo istotny o rok ubiegły, bo jakoś album ma w sobie to coś co pozwala mi do niego wracać i nie będzie to jakiś przymusowe odświeżanie czy coś,ale powrót do przyjemnych dla ucha rejonów.
W samej muzyce Made of hate słychać szacunek dla takich gatunków jak power,speed czy tez melodyjnego death metalu , a wszystko jest tak zgrabnie zagrane,że album ma prawo się podobać.
A co można powiedzieć o samej zawartości?
Album wypełnia 9 kompozycji ,utrzymanych w podobnej tonacji i na takim samym poziomie, ale w żadnym wypadku nie ma mowy o nudzie!!!
Wszystko jest tak umiejętnie ułożone że album wręcz porywa a krótki czas album działa tutaj na korzyść.
Trzeba przyznać że zespół zaczął najlepiej jak mógł, od znakomitego otwieracza który jest tez zarazem tytułowym - Bullet in Your Head który jest jednym z moich najbardziej cenionych utworów na tym albumie ale nie tylko , uważam go za jeden z najlepszych utworów 2008! A co w nim takiego świetnego? Ano sama sekcja rytmiczna, ta niesamowita melodia która od razu wpada w ucho a do tego wokal Michała,który nieco podobny jest do wokalisty dzieciaków.
Solówki tutaj brzmią bardzo profesjonalnie jak na debiutantów nie sądzicie?
Zresztą nie tylko one, bo utwór całościowo jest perfekcyjny.
Oczywiście drugi utwór również niszczy ale nie jest kopią otwieracza,An Eye for An Eye który ma już nieco inne tempo , inną również zapadającą melodię.
Mocny wstęp to tylko przed smak tego co czeka nas dalej. Świetne tęmpo daję się we znaki już od samego początku. Znów mamy bardzo ciekawy refren któremu towarzyszy w tle znakomita melodia. I znów nie mogę znaleźć wad.
Kolejną perełką który również jak otwieracz są dla mnie istotne jeśli chodzi o utwory 2008,mowa o utworze numer 3-On the Edge i zawsze gdy słucham tego utworu,nie mogę dowierzać że jest on tworem chłopaków z warszawy.
To brzmi jakby to stworzył jakiś zespół istniejący przynajmniej 10 lat na scenie a tu proszę nie dość że młodzi to jeszcze z Polski!A co można powiedzieć o samym utworze?
Znów muzycy postarali się o ciekawą ,wręcz imponującą melodią wykrzesaną prosto z gitary ,a nie jak kiedyś przez klawisze. A że utwór melodyjny to w żadnym wypadku nie wyklucza ostrości i dzikości. Melodie to nie jedyne co stanowi o potędze tego utworu, oj tak refren to kolejna istotna rzecz w tym utworze! Utwór prosty ale za to szybko w pada do głowy! No tak pominąłem solówki ,a nie można o nich zapomnieć, bo to co słychać w tym utworze, brzmi fantastycznie!!! Aż się prosi o owację na stojąco.
Pewnie myślicie że już co najlepsze mamy już za sobą, hehe no to jesteście w błędzie.
Żeby nie było zbyt monotonnie i na jedno kopyto ,otrzymuje w następnej kolejności My Last Breath który robi za najwolniejszy utwór na albumie! Ale mocy ani melodyjności mu nie można odmówić. Fakt tempo jest utrzymane w wolnym stylu, ale melodie oraz wokal Michała ,sprawiają wrażenie że ten utwór nie jest w cale gorszy od poprzednich. Ostre solówki oraz zapadający refren to atuty tego utworu.
Pierwsza połowa za nami i wg mnie druga jest jeszcze ostrzejsza od pierwszej.
Już sam Mirror, Mirror o tym przekonywuje słuchacza. Choć utwór tytułu jest oklepana już tyle razy że mogło by się wydawać że to będzie jakiś nudny i wtórny utwór.
Utwór zaczyna się szybko ,ostro i bardzo melodyjnie i tak jest przez cały kawałek.
Bardzo umiejętnie im wychodzą zmiany temp co tez słychać podczas znakomitego refrenu. Nie wnikając w szczegóły ,przejdźmy od razu do kolejnego killera - Hidden . Uważam że takiej sekcji rytmicznej nie powstydziłby się nie jeden power metalowy zespół. Ano tak warstwa instrumentalna budzi tutaj podziw, świetnie zgranie gitar, a wokal Michała jest tylko dopełnieniem tego ideału. Najbardziej mi zaimponował główny riff oraz solówki.
Kolejny zaś utwór Judgement z początku przypomina mi Sabaton.
Jednak po paru sekundach główny riff ulega nieco zmianie i znów mamy jazdę na pełnych obrotach.Jest to kolejny utwór na którego nic nie mam ,żadnych dowodów słabości czy też wad albo nie dopracowania. Dobra robota panowie!
Bardzo mocnym punktem albumu jest również DeadEnd i tutaj nie usłyszycie nic innego. Podobna stylizacja, zmienia się melodia ,refren tekst i cała reszta ,ale perfekcja i genialny talent muzyków oczywiście zostaje. Znów mamy szybki utwór napakowany po brzegi imponującymi melodiami. Co można chcieć więcej?
No jedynie dobry utwór na zakończenie który całkowicie już nas dobije.Myślę że Fallout spełnia swoją rolę. A gdybym miał na to wszytko spojrzeć z boku, to ten utwór jest najostrzejszym na płycie. Ale to może być każdy z nich, no sprawa jest zapewne kłopotliwa przy 9 równych i utrzymanych na podobnym poziomie utworach ,ale tutaj sam riff jest może mniej pochłonięty przez melodyjność ,więcej jakby ciężaru słychać.
Ale bez owijania w bawełnę, kolejny killer który nie może w żadnym wypadku pominąć, a co w nim takiego świetnego? Wystarczy posłuchać solówek, oraz całej sekcji rytmicznej a zrozumiecie co.
Co można więcej powiedzieć o muzyce na Bulelt In your head?
Ano to że imponuje pomysłowością, świetnym zrozumieniem muzyków i miłością do muzyki co jest słyszalne. Panowie umieją nagrać równy materiał nie zarażonym wypełniaczami.
Do czego można by mieć małe pretensję, że album może i zapewne jest przewidywalny, odrobina nie przewidywalności na pewno by wzniosła ten album na jeszcze wyższy poziom,ale powodów do większych narzekań nie ma .
Ci którzy będą zaraz tutaj wyzywać album o brak oryginalności o kopię dzieciaków ,najpierw bym się na ich miejscu zastanowił jak często słyszą taki album, no a poza tym czy można z takim czymś wyjeżdżać do albumu który pobił nawet album samych dzieciaków?
Bullet in Your head dowodzi że zespół jest jak słychać gotowy na podboje międzynarodowe. Zespół ma ostrą amunicję w zanadrzu , a cel tez został obrany i pozostaje tylko strzelać.
Uważam że możemy być dumni z naszych muzyków którzy dostarczyli światu naprawdę bardzo dobry materiał, i jeśli utrzymają taki poziom na kolejnych albumach to kto wie,jak wysoko zajdą. Na zakończenie ,chciałbym zachęcić tych co nie słyszeli zarówno tego gatunku jak i tego albumu. Krążek powinien podejść sporej grupie słuchaczy i wg mnie nie powinni oni narzekać na nudę czy coś w ten deseń,śmiało sięgać i słuchacz.
A Nota za ten album będzie 8/10
czwartek, 10 listopada 2011
ATC - Cut In Ice (1984)
Lata 80 w Szwecji jak i w innych krajach był to okres w którym to masowo wypływały heavy metalowe zespoły, które tak jak szybko pojawiały się, tak szybko z nikały. Tutaj należy wymienić choćby ATC, który został założony w 1978, który wydał w 1984 r debiutancki album „Cut In Ice” . Dlaczego warto zwrócić uwagę na ten zespół? No może nie tyle z pobudek muzycznych, bo nie grają nic specjalnego, ale ze względu na nazwisko Mats "Mappe" Björkman, gitarzysta znany niektórym bliżej z występów w zespole CANDLEMASS. I nie da się ukryć, że to on odegrał znaczącą rolę na tym albumie, wygrywając melodyjne partie gitarowe co sprawia że materiał jest miły w odsłuchy i na swój sposób przebojowy. Jednak to wszystko jest tylko na przyzwoitym poziomie i właściwie to jest średnia krajowa. Bo materiał miło się słucha, ale to wszystko jeśli chodzi o jego cechy, bo ciężko wyróżnić jakiś szczególny kawałek, gdyż większość brzmi podobnie i tak samo jest mało wyrazista. Otwarcie w postaci „Cut In Ice” już daje zarys czego należy się spodziewać po muzyce ATC. Czego? Heavy metalu wymieszanego z hard rockiem i gdzieś tutaj można wyczuć feeling NWOBHM. Niestety tak jak mało wyrazisty jest gitarzysta, tak samo mało przekonująca jest sekcja rytmiczna, która gra bez energii i przekonania. Zaś wokalista H. Spider Söder śpiewa łagodnie, nawet kiedy chce wejść na wyższe rejestry i w tej kwestii jak i w kwestii melodii można doszukać się powiązań z DEF LEPPARD z „High'n Dry”. „I'm Alive” to przykład że wymyślenie chwytliwego motywu nie jest miernikiem poziomu danego utworu i dalekie jest to od bardzo dobrego poziomu. Brakuje gdzieś w tym wszystkim nieco ostrości i nieco ognia. Jest kilka szybszych kompozycji wzorowanych na działalności KROKUS i tu patrz „Reach Out”, „Its Arlight”. Z kolei na szczególne wyróżnienie zasługuje ponad 7 minutowa kompozycja „Above The Clouds” i tutaj o dziwo zespół się spiął wyciskając ciekawe melodie, motywy, wszystko jest ładnie, konsekwentnie połączone ze sobą, a płynność i przechodzenie pomiędzy poszczególnymi warstwami jest po prostu urocza. Zaś same motywy i poszczególne elementy są atrakcyjne dla ucha. Bez wątpienia najlepsza kompozycja na tym rzemieślniczym albumie. Opis pozostałych utworów w tej sytuacji jest zbędny, natomiast głębsza analiza doprowadza do jednego stwierdzenia, album nie miał większego wpływu na muzykę heavy metalową ani regionalną, ani światową, gdy przyjrzy się kompozycjom, średniej klasy brzmieniu, nie zbyt doskonałym umiejętnościom muzykom. Można rzec „Cut In Ice” to jeden z wielu typowych metalowych albumów z tamtego okresu. Można to potraktować jako ciekawostkę, czy też genezę gitarzysty CANDLEMASS, który tutaj stawiał pierwsze nie pewne kroki w muzyce heavy metalowej. Ocena: 6/10
środa, 9 listopada 2011
BLACK FATE - Commander Of Fate (1986)
Czy można połączyć surowy, nieco toporny, nieco rasowy niemiecki heavy metal z klimatem i brzmieniem charakterystycznym dla kapel z nurtu NWOBHM? Można i odzwierciedla to choćby niemiecki BLACK FATE, który jest jednym z tych zespołów, który po wydaniu debiutanckiego albumu przepadł bez wieści. Szkoda, bo to co zaprezentowali na „Commander of Fate” jest na bardzo dobrym poziomie i to coś więcej niż kolejny przeciętny kwadratowy heavy metal. Przede wszystkim mamy mięsiste i dopieszczone brytyjskie brzmienie, a to dopiero początek zachwytów. Bo po kiedy w głośnikach rozbrzmiewa otwierający "Heaven Can Wait" to nasuwają się kolejne zalety owej muzyki BLACK FATE. Przede wszystkim niezwykła rytmiczność, rasowość i szczerość, a także szczypta nieco wyrafinowania niemieckiej sceny heavy metalowej. Jednak duet gitarzystów Roll/Witt dostarcza nam czegoś więcej, a mianowicie niezwykłej melodyjności, lekkości i płynności motywów, a wszystkie partie odegrane z energią i hard rockowym zacięciem. No i te nieodparte skojarzenie z NWOBHM. Czym by było BLACK FATE bez swojego charyzmatycznego wokalisty Hüttemanna, który potrafi śpiewać zadziornie, momentami nieco surowo. Ale jego atutem jest dbanie o zróżnicowanie jeśli chodzi o wokal i mamy tutaj pełny wachlarz jeśli chodzi o ten element. Choć stylistycznie „Champagne” nie odbiega od otwieracza, to jednak jest tu jeszcze większa dynamika, zaś partie gitarowe, jak i wokal brzmią tu jakby ostrzej. Mogłoby się wydawać, że już znany jest cały zarys albumu, nic bardziej mylnego. BLACK FATE specjalizuje się nie tylko w petardach, ale też w bardziej rozbudowanych kompozycjach, gdzie trzeba przemycić wszystko dwa razy więcej, gdzie trzeba zachować skład i ład, nie tracąc przy tym tajemniczego nastroju. Cel został osiągnięty zarówno w BLACK SABBATHowym „Child Of Hell” czy też w bardziej zadziornym, bardziej nastawionym na popisy gitarowe i na dynamikę „Warchild”. Fanom niemieckiej szkoły heavy metalu przypadnie do gustu zapewne „Wild In The Streets” z przebojowym refrenem, a także bazujący na działalności ACCEPT „Midnight” który jest najbardziej true heavy metalowym kawałkiem na tym krążku. Zaś fanów brytyjskiej sceny metalowej odsyłam do pięknej, nastrojowej ballady „Frozen Heart” gdzie nie ma mowy o kompromitacji przez zaprzedanie się komercji, a raczej o rockowym feelingu, który nie jest tym czymś co charakteryzuje niemieckie kapele. Jak przystało na niemiecką kapele jest solidność i ciężko tu się doszukać jakiś luk, zarówno w równym i dość urozmaiconym materiale, w nieprzeciętnych umiejętnościach muzyków, w ich formie, czy też w produkcji albumu. Jasne, nie jest to nic odkrywczego, ale zjawiskowe jest tutaj połączenie sceny niemieckiej i brytyjskiej, co nie jest tak częstym i tak udanym zjawiskiem. Album warty bliższej znajomości. Ocena: 8.5/10
ASSAULT - Survival In The Night (1987)
Jak miewa niepisana reguła „nie oceniaj książki po okładce” i to się tyczy różnego przejawu twórczości artystycznej w tym płyt cd. Czasami jednak naginam owe prawo, bo po prostu w taki sposób najłatwiej przekonać się co jest warte dane dzieło. Tak też zrobiłem w przypadku kanadyjskiego ASSAULT. Zespół założony w 1985 roku i jest to jeden z tych kapel zapomnianych przez świat, a wszystko przez fakt nagrania jedynie debiutanckiego albumu o tytule „Survival In The Street”, ale za to jakiego. To jak brzmi perkusja i jaką demolkę niesie z każdą partią, z każdą fazą w danym utworze jest urocze. Nie ma się czemu dziwić, skoro za bębnami siedzi Ray Hartmann znany z późniejszych występów w zespole ANNIHILATOR. Amss Prafand również odgrywa znaczącą rolę jeśli chodzi o sekcję rytmiczną, bo nie raz jego partie basu dają o sobie znać tak jak w zadziornym „Misery”. Jednak jeśli miałbym wskazać bohatera tego albumu to bym wskazał na Russela Dunawaya, który dzierży rolę wokalisty i gitarzysty. Pierwsza funkcja pełniona wzorowo, bo śpiewa zadziornie, ostro, zwłaszcza kiedy wchodzi w wyższe rejestry, zaś jako gitarzysta dba o rytmiczność i melodyjność albumu. Jednak pamiętajmy, że towarzyszy mu cały czas Jeff Zgalijic i ten duet się sprawdza, dostarczając szalony, pełen energii speed/power metal zakorzeniony w USA power metal. Ale gdy się słucha takiego rozpędzonego „Survival In The Street”, dynamicznego „Thunder Road” czy tez rozbudowanego „I.C.U.C” z wstawkami balladowymi to namyśl przychodzi Europejska scena metalowa, a dokładniej brytyjska i IRON MAIDEN. Ten sam ładunek przebojowości, to samo podejście co do melodyjności i płynności przechodzenia między poszczególnymi motywami. Choć struktura już nieco inna. Ten kto myślał, że taki będzie cały album to może być zaskoczony. Bo już w „Shuffle Of Baffalo” nie doszukamy się żelaznej dziewicy, a hard rockowe szaleństwo spod znaku MOTORHEAD. Stylistyka nieco inna niż na poprzednich utworach, ale dynamika i przebojowość z poprzednich utworów pozostała. Najatrakcyjniejszy motyw posiada „Fight To Win” gdzie postawiono na bardziej stonowane tempo i słychać echa starego ACCEPT. Obok urozmaiconego, wyrównanego materiału należy postawić inną zaletę a mianowicie, krótki czas trwania krążka, co nie wywołuje uczucia zmęczenia i nudy. Jednak, żeby nie było, że jest tak różowo, to wymienię największą wadę tego albumu, a mianowicie brzmienie, które jest dalekie od ideału i nieco psuje radość z odsłuchu, ale ważne się słucha tego przyjemnie i są przesłanki, żeby wracać do tego częściej niż raz na pół roku. W przypadku tego zespołu jest taki fenomen, że nagrał jeden znakomity album i kapela się rozpadła. Fenomen polega na tym, że nie wiadomo jak by dalej potoczyła się kariera zespołu i czy poziom tak wysoki by utrzymała, a tak skończyli na znakomitym debiucie, szkoda tylko że mało kto go słyszał. Nic ja będę tym, który zadba by płomień ASSAULT nigdy nie zgasł. Ocena: 8.5/10
ATTACKER - Battle At The Helm's Deep (1985)
Kto jako pierwszy sięgnął po inspiracje liryczne do książek J.R.R Tolkiena? BLIND GUARDIAN? Nie, bo amerykański ATTACKER, który gra power metal. Kapela została założona w 1985 i trzeba przyznać, że mimo wzlotów i upadków wytrzymała próbę czasu i należy do zespołów mających status „aktywny”. Na dzień dzisiejszy zespół ma skromny dorobek 4 albumów i najbardziej rozpoznawalnym krążkiem tej kapeli, który stał się legendarnym dziełem jest debiut „Battle At The Helms Deep” z 1985 roku. Legendarnym nie tylko z tego powodu, że miał on wpływ na rozwój power/speed metalu, ale również za nie powtarzalny styl, w którym można doszukać się wpływów IRON MAIDEN, BLACK SABBATH i to właśnie muzyka jest miernikiem tego albumu. Można się delektować pięknym łagodnym w wejściem do „The Hermit” i tutaj już mamy przykład tego co znajdziemy na albumie. Czyli dynamiczną sekcję rytmiczną i w tej roli świetnie się sprawdza perkusista Mike Sabatini, który gra energicznie i przede wszystkim urozmaicenie, a towarzyszy mu nieustępliwy basista Lou Ciarlo. Jednak to tylko jeden z wielu plusów jakie można znaleźć w muzyce ATTACKER. Bo nie można pominąć zadziornego wokalu Boba Mitchela, czy też duet u Pata Marinella i nieżyjącego Jima Mooneya, który wygrywa ostre partie gitarowe, pełne urozmaicenia i szaleństwa i to jest jeden z głównych powodów dla których tak wysoko cenię ów album. Wracając do zawartości i do „The Hermit” to muszę przyznać, że stonowane tempo i chwytliwy refren kojarzą się z IRON MAIDEN, zwłaszcza z „Charlotte The Harlot”. Tak, przebojowość, duża dawka różnorakich melodii i motywów, to coś co charakteryzuje muzykę ATTACKER i takich urozmaiconych kompozycji jest tu pełno i można tu wymienić „The Wrath Of Nevermore” gdzie udanym zabiegiem okazało się wstawienie akustycznej gitary, prosty „Disciples”, czy też „Downfall” z wciągającym popisem umiejętności gitarzystów. Melodie na tym krążku odgrywają znaczącą rolę o czym przekonuje różnorodny „Battle At Helms Deep” gdzie znów słychać inspirację IRON MAIDEN, ale tym razem powiązano to z nieco epickim wydźwiękiem, a także z ponurym motywem, który nasuwa choćby METAL CHURCH. Jak przystało na power metal, nie brakuje szybkich petard i tu w tej roli krótki "Slayer's Blade" czy też prosty "Kick Your Face". Tym którym jest mało, zachęcam do zapoznania się z 6minutowy „Trapped” który znany jest jako bonusowy kawałek i muzycznie jest to wariacja na temat twórczości IRON MAIDEN i tych motywów nie tylko basowych jest sporo. Brzmienie tego albumu jest adekwatne do zawartości i trzeba przyznać, że robi odpowiednią otoczkę. Perfekcjyjna aranżacja, niezwykła pomysłowość po stronie muzyków, którzy pod względem umiejętności zachwycają, zwłaszcza Bob Mitchell, który jest wokalistą idealnie dopasowanym do stylu i poziomu muzyki ATTACKER. Gdyby nie urozmaicony pod względem motywów i melodii materiał, to bym się może wahał, a tak nie mam wątpliwości, że ten album zasługuje na miano kultowego, legendarnego. Ocena: 10/10
wtorek, 8 listopada 2011
ALIEN FORCE - Hell And High Water (1985)
Nie ladą gratką dla kolekcjonerów rzadkich, zapomnianych przez świat zespołów i ich albumów będzie duński ALIEN FORCE, który jest jednym z tych bandów, który przepadł bez wieści w natłoku wielu innych kapel, a także nowych gatunków. Założony w 1984 roku ALIEN FORCE dorobił się dwóch albumów studyjnych i debiutancki „Hell And High Water” to prawdziwy biały kruk, który został wydany w 500 kopiach za sprawą wytwórni Taleag, która zaliczała się do znanej wytwórni Mausoleum , który i tak splajtowała. Pierwotna wersja tego albumu jest ciężka do zdobycia, ale jej reedycja z 2003 z kilkoma bonusami już nie. Jak przystało na zespół należący do duńskiej wytwórni jest słyszalne nawiązanie do twórczości SAXON, JUDAS PRIEST, czy też IRON MAIDEN. Jednak problem w przypadku debiutu leży nie po stronie skojarzeń i wzorowaniu się na bardziej znanych kapelach, lecz na nieco niedopracowanym brzmieniu, czy też na samych muzykach. I w tej kwestii broni się sekcja rytmiczna, którą tworzy basista Michael Østerfelt oraz perkusista Michael Rasmussen. O tyle gitarzysta Henrik Rasmussen gra tylko przyzwoicie i przywidywanie. Bez wątpienia najsłabszym ogniwem w zespole jest wokalista Peter Svale Andersen, który po prostu nie radzi sobie ze śpiewaniem i niestety słychać brak jakichkolwiek technicznych umiejętności z jego strony. Jednak można przymknąć na te owe wady przysłowiowe oko. A wszystko za sprawą dość chwytliwego i prostego heavy metalu, z odrobiną hard rockowego szaleństwa. Na albumie pełno jest szybkich utworów z dużo dawką melodii i energii, a także z nawiązaniem do wczesnej działalności JUDAS PRIEST. Najlepiej to odzwierciedlają otwierający „To You” czy też bardziej zadziorny „Get It Out” gdzie o to mamy hard rockowy refren, który zaliczam do tych najbardziej atrakcyjniejszych jeśli chodzi o ten krążek. Jednak największą ozdobą są te bardziej stonowane kompozycje, w których to położono nacisk na tajemniczość, posępne tempo i tu na myśl przychodzi urozmaicony, hymnowy „The Ripper” gdzie perkusja przypomina utwór „We Will Rock You” a druga szybsza część przypomina IRON MAIDEN i jeśli chodzi o ilość zawartych melodii, motywów, to ten utwór pod tym względem zajmuje pierwsze miejsce. No i nie mogło też zabraknąć pięknej ballady, nawiązującej choćby do RAINBOW, czy też DIO bo „Fly Away” ma coś z „Touch The Rainbow”. Nastrój, piękna melodia i emocje biorą tutaj górę. Nie można też pominąć „Hell And High Water” z atrakcyjną partią gitarową, która jest pełny ekspresji, zadziorności i ostrego zacięcia i to jest mój ulubiony utwór z tego albumu. „Hell And High Water” to nic szczególnego, właściwie to wszystko już gdzieś było i to w lepszej formie i gdy się to połączy z wcześniejszymi wadami to wychodzi średniej klasy heavy metal jakiego pełno było w tamtym okresie i jedyną zaletą tego krążka jest w miary równy materiał i duża melodyjność, co sprzyja podczas słuchania. Ocena 6/10
HEXX - Under The Spell (1986)
Ameryka, druga połowa lat 80, skromny dorobek liczący zaledwie 3 albumy i kilka mini albumów, do tego należy dopisać niedoceniony, zapomniany, albo zbyty po prostu obojętnością. Tak w skrócie można by opisać HEXX. Choć zespół został założony w 1983 roku to w krótkim czasie przeszedł różne transformacje jeśli chodzi o styl. Debiut bardziej zakorzeniony w power metalu, zaś „Morbid Reality” (1991) ukierunkowany na death metal/ thrash , zaś drugi album „Under The Spell” z 1986 roku to złoty środek by pogodzić oba przeciwległe bieguny i to właśnie drugi album został przez wielu fanatyków power/thrash metalu okrzyknięty najlepszy dziełem zespołu. Na ile jest w tym prawdy nie jest mi dane zweryfikować z pozostałymi wydawnictwami HEXX, ale jedno wiem na pewno, „Under The Spell” to kawał porządnego łojenia, z którego hektolitrami wypływa agresja, dynamika, zadziorność, instrumentalna perfekcja, a także przebojowość, melodyjność, co wydaje się być dość sprzeczne w przypadku wcześniej wspomnianych epitetów. Jednak kiedy pomyśli się o METAL CHURCH, HEADHUNTER, VICIOUS RUMORS to jednak się wie, że można. Ktoś powie co w tym albumie takiego szczególnego, że zasługuje na uwagę i na takie słowa uznania. Przede wszystkim niesamowity klimat, taki nieco tajemniczy, nieco mroczny i nasuwają mi się horrory s-f. Ale klimat może być dla niektórych dodatkiem i mniej ważnym szczegółem, więc wytoczę drugi argument, którym są umiejętności i talent muzyków. Dan Bryant jest tu człowiekiem na właściwym miejscu i we właściwym czasie, bo wyobraźcie sobie, że wokalnie łączy on manierę Hetfielda, Halforda, czy też Davida Wayne'a z METAL CHURCH. Śpiewa zadziornie, agresywnie, a kiedy trzeba wchodzi w wysokie rejestry. Tak jak zachwyca wokalista tak zachwyca również duet gitarzystów Dan Wattson/ Clint Bower, którzy świetnie się rozumieją i te dialogi między nimi są słyszalny zwłaszcza w pojedynkach na solówki. I to oni też odpowiadają za niezwykłą przebojowość i brutalność, które wypływa z riffów. Murem za nimi stoi sekcja rytmiczna w postaci Billa Petersona i Deviego Schmidta, który jest tym elementem, który decyduje o dynamice i zróżnicowaniu owego materiału. A ten jest wypełniony szybkimi rytmicznymi utworami jak choćby „Hell Riders”, zadziornym „A Time of War”, czy też chwytliwym „Under The Spell” i charakterystyczne dla tych utworów jest również agresja i brutalność w partiach gitarowych, ale pamiętajmy, że i melodyjności im nie brakuje. Zaś niektóre utwory zaskakują bardziej stonowanym tempem, mrocznością i posępnością i to oddaje dynamiczny „Edge Of Death” , czy też heavy metalowy „The Victim”. „Suicide” brzmi z kolei jak zaginiony utwór METAL CHURCH z ery Wayan'a. Jeszcze w innej stylistyce jest zamykający album „Midnight Sun”, gdzie można doszukać się stonowanego tempa, a także sporo cech epickości, którą cechują się heavy metalowe kapele. Tak więc na nudę i brak urozmaicenie nie można narzekać. Również na poziom kompozycji czy też ich aranżację, jak i formę muzyków. Jednego nie mogę zrozumieć, jak taki zespół, jak taki album przepadł w zapomnienie? To chyba będzie jedna z tych tajemnic,zagadek , która nigdy nie zostanie wyjaśniona. Ocena: 9/10
poniedziałek, 7 listopada 2011
DEMON- Breakout (1987)
Choć drugi album DEMON po tragedii jaką było śmierć gitarzysty Mala Spoonera nie odniósł sukcesu komercyjnego, to właśnie „Breakout” z 1987 zaliczam do najlepszych dzieł DEMON. A za owym wyborem przemawia kilka znaczących aspektów. Przede wszystkim krystalicznie czyste, dojrzałe i ciepłe brzmienie i do tej pory jest to najlepsza produkcja w przypadku DEMON. Formę zwyżkową zaliczył każdy z muzyków, zarówno wokalista Dave Hill, który śpiewa zróżnicowanie, zadziornie, a do tego wylewa sporo emocji. John Waterhouse gra odważnie i jego partie nie były tak zadziorne, tak rytmiczne, tak dynamiczne i tak chwytliwe na „Heart of Our Time” i w dalszej twórczości zespołu będzie to bardzo istotny element, który nie raz przesądzi o poziomie danego krążka. No i skoro już jesteśmy przy nazwiskach to moim bohaterem jest bez wątpienia Stevie Watts, którego wyeksponowane partie klawiszowe nadają niezwykłej przestrzeni muzyce DEMON, nadaje więcej przebojowości, melodyjności i poniekąd łagodności. Ten czynniki determinuje kolejny, a mianowicie przebojowość i tutaj duża zasługa samego Wattsa, który komponował wraz z wokalistą Hillem. Patrząc na ostatnie dzieła, czyli „The Plague”, czy „Heart Of our Time” to właśnie brakowało wyraźnych przebojów o których warto byłoby pamiętać, do których warto byłoby wracać. Z poprzedniego albumu pozostał nastrój, troszkę smutku, troszkę tego ciepła hard rockowego, ale tutaj słychać wyraźne odejście w stronę melodic metalu. I co ważniejsze nie byłoby mowy o perfekcji, czy też o najlepszym dziele DEMON, gdyby nie równy materiał i do tego urozmaicony, eliminujący nudę i monotonność, które towarzyszyły na ostatnich krążkach DEMON. Otwarcie w postaci „Life On The Wire” od razu daje przedsmak z czym mamy do czynienia. Melodyjny Metal osadzony w klimacie „Headless Cross” BLACK SABBATH i nie sposób pozbyć się skojarzeń z owym dziełem. Klawisze wyeksponowane, ale w końcu gitara Johna też zaczyna odgrywać większą rolę, nie jest już tak wycofana, a że wygrywa on znakomite partie gitarowe, pełne finezji, emocji i delikatności to już inna bajka. Przemawiają nie tylko instrumenty, ale też wokal Hilla, który jest w życiowej formie, gdzie liczy się nie tylko moc, zadziorność, ale też emocje i to w jaki sposób je wyrażasz. „Hurricane” to kolejny przebój i stylistycznie nawiązuje do otwieracza, z tym że jest szybsze tempo, bardziej zadziorne, jednak pozostał chwytliwy refren i melodyjne partie gitarowe. Nieco inny wydźwięk ma „Breakout” gdzie jest szeroki wachlarz dźwięków, a to wygrywane przez flet, a to przez trąbki i robi to wrażenie, zwłaszcza owa lekkość, płynność przechodzenia między poszczególnymi motywami i melodiami. Jest też spora liczba dynamicznych kawałków jak choćby nastrojowy „Living In The Shadow”, nieco rock'n rolllowy „Englands Glory” , czy też urozmaicony i atrakcyjny pod względem melodii i partii gitarowych „Standing In The Shadow”. Nie ma mowy o jednostajności i o wałkowaniu w kółko tego samego, co świetnie odzwierciedla nieco mroczniejszy „Hollywood” przepełnionym smutkiem i emocjami. W tej samej kategorii znajduje się najpiękniejsza ballada DEMON, czyli „Through These Eyes” w której można delektować się nie tylko smutnym, podniosłym nastrojem, ale również perfekcyjnym popisem Hilla, który wspiął się na wyżyny swojego wokalu. Dla zainteresowanych polecam również bonusowe kawałki wplecione do tego krążka. Tak jak łatwo od punktować plus, tak przy minusach zostawiam puste miejsce. Jeden z najlepszych albumów DEMON i od dłuższego czasu zastanawiam się czy nie najlepszy. Znów nieco inne oblicze DEMON,w którym jest melodic metal i hard rock, jest duża przebojowość i masa atrakcyjnych partii gitarowych. Prawdziwy skarb w dyskografii Brytyjczyków, który rozpoczyna wg mnie serię najlepszych wydawnictw DEMON. Ocena: 10/10
DEMON - British Standard Approved (1985)
W przypadku brytyjskiego DEMON nie zbyt usatysfakcjonował mnie ich trzeci album, a mianowicie „The Plague”, a wszystko przez zmianę kierunku muzyki i stylu. Porzucenie heavy metalu przesiąkniętego NWOBHM na rzecz progresywnego rocka nie bardzo mi odpowiadało, ale „The Plague” miał kilka przebłysków i ciekawą warstwę liryczną poruszającą kwestie bardziej przyziemnie, bardziej społeczne czy polityczne. Natomiast drążenie tego stylu w postaci „British Standard Approved” nie było dobrym pomysłem. Nie dość, że zespół zatracił gdzieś swój charakter, to jeszcze to granie pod PINK FLOYD. Wraz z tym albumem zaszły zmiany nie tylko stylu, ale też zmiany personalne w postaci nowego gitarzysty Johna Waterhouse'a, basisty Gavina Sutherlanda i pojawił się także klawiszowiec Steven Watts, który wpływ na styl DEMON miał ogromny. Jednak zmiany zmianami, mamy dalej wokalistę Daviego Hilla i Mala Spoonera, którzy są odpowiedzialny za materiał, jednak tym razem się nie popisali. Co z tego, że jest nowocześnie, futurystycznie, dość ambitnie i bogato w dźwięki, kiedy owy materiał nie zachwyca i zbytnio nie trafia do mnie. Pełno jest wolnych, nastrojowych kompozycji, gdzie jest nutka tajemniczości, jest bogactwo instrumentalne tak jak choćby w „Cold In The Air”, ale nic się nie dzieje, ma się wrażenie, że jeden motyw ciągnie się w nieskończoność. W „Touching The Ice” ma się wrażenie powielania pomysłu i najlepiej wypada tutaj wplątanie partii zagranych za pomocą fleta. Sporo jest wypełniaczy, które tylko przeciągają owy futurystyczny motyw, ale muzycznie zawiele nie wnoszą, patrz „Second Stage”, „Hemispheres”. Z tego jednostajnego materiału, który jest monotonny i nie porywający na uwagę zasługuje „The Link”, gdzie jest harmonijny dialog między klawiszami, a gitarami, jest lekkość, jest ładny, ciepły motyw i jest trochę dynamiki, której poniekąd brakuje mi w pozostałych utworach. Za dużo progresywnego rocka, za dużo eksperymentów, za mało konkretnych motywów, zapadających melodii i za mało dynamiki. Ciepłe brzmienie i niesamowita forma wokalna Hilla to jedyne plusy tego albumu. Jeśli już mam przystać na łagodny, nastrojowy, pełen smutku i ciepła DEMON to wybieram wydawnictwa wydane po tym krążku. Ostatni album z Malem Spoonerem i bez wątpienia jeden z najsłabszych krążków tej brytyjskiej formacji. Ocena: 4/10
DEMON - Heart of our Time (1985)
DEMON to jeden z tych zespołów, który miał różne oblicza. Na początku taki rasowy heavy metal zakorzeniony w tradycji NWOBHM, potem „The Plague” nieco futurystyczny, nieco tajemniczy i pełen różnych smaczków i eksperymentów z rockiem. Potem wielka tragedia w 1984 kiedy to umiera Mal Spooner, przyjaciel i jeden z głównych twórców materiału DEMON, potem era wprowadzenia klawiszowca Steviego Wattsa i era grania melodyjnego hard rocka, z elementami melodyjnego metalu. Strata lidera zespołu wywarła duże piętno nie tylko na klimat muzyki DEMON, ale także na sam styl. Dużą rolę zaczął odgrywać w zespole klawiszowiec Watts zarówno jako wiodący muzyk, jak i jako współtwórca całego materiału. Natomiast John Waterhouse , który grał obok Mala momentami schowany i unikający charakterystycznego stylu i owych sprawdzonych zagrywek. Takie zmiany są słyszalne na „Heart Of Our Time” z 1985 r, w którym to dominuje materiał przede wszystkim spokojny, nastrojowy, przepełniony smutkiem, ale w dalszym ciągu będący melodyjnym . W przeciwieństwie do „British Standard Approved” jest więcej przebojów, więcej ciekawych melodii i także duża ilość łagodności oraz urozmaicenia. Taki właśnie jest choćby otwierający „Heart Of Our Time” gdzie mamy wysunięte partie klawiszowe, łagodne i atrakcyjne melodie, która łatwo zapadają w głowie, do tego pełen smutku klimat i ciepłe brzmienie. Takich hard rockowych przebojów jest więcej o czym może świadczyć nieco zadziorny „In Your Own Light”, który w swojej łagodności i przebojowości pretenduje do najlepszego utworu na płycie. Również w tej kategorii mieści się „High Climber” gdzie partie gitarowe są nieco ostrzejsze i bez wątpienia jest to pod względem energii i motywu gitarowego najlepsza kompozycja. Stevie Watts i jego klawisze, czy syntezatory odgrywają pierwszoplanową rolę obok ciepłego i zadziornego wokalu Dave'a Hilla. Najlepiej to odzwierciedlają słodki „Crossfire” w którym to jest spora ilość partii klawiszowych i czyni to muzykę DEMON jeszcze bardziej melodyjną i bardziej atrakcyjniejszą. Jednak nie dajcie się zwieść tym pozorom, bo album zdominowane jest przez balladowe kompozycje, w których to emocje biorą górę, w których to liczy się piękno i smutek, jako oddanie czci zmarłemu Malowi. Przy „Expresing The Heart” serce się kraja i jest to bez wątpienia jedna z piękniejszych ballad DEMON, zaś „Grown Up” u kaja ból i imponuje swoją skromnością. I gdzieś pomiędzy pierwszym zestawem a tym drugim umieszczę „One Small Step”, który ma i nastrój ballady, ale też przebojowość i melodyjność hard rockowego przeboju. Natomiast „Genius” pasuje tutaj jak pięść do nosa, i owe eksperymenty bardziej nasuwają „British Standard Approved”, czy „The Plague” . „Heart Of Our Time” to piękny hołd dla zmarłego Mala Spoonera, to przede wszystkim album z muzyką nastrojową, pełną smutku, emocji i jest to pozycja skierowana dla słuchaczy wrażliwych, szukających czegoś więcej niż przebojów, ryczących riffów, ostrego heavy metalu. Nowe oblicze DEMON jest zjawiskowe, ale to jeszcze nie jest ta perfekcja co na przyszłym albumie. Najważniejsze, że zespół porzucił eksperymentowanie jakie można było uświadczyć na „British Standard Approved” czy też „The Plague”. Ocena: 7.5/10
MESSIAH FORCE - The Last Day (1987)
Rok 1987 to czas kiedy kariera WARLOCK z Doro Pesch jako wokalistką chylił się ku upadkowi. Ale jest to też rok pojawienia się na rynku speed metalowego kanadyjskiego MESSIAH FORCE, który również postawił na kobiecy wokal do szybkiego, rasowego speed metalowego grania, gdzie zespół przemyca również pierwiastek power metalu, czy też nawet thrash metalu. Kapela założona w roku 1985 i znana jest wyłącznie z jednej, debiutanckiej płyty i kilku dem. O poziomie i jakości MESSIAH FORCE decyduje nie bogata dyskografia, a wyłącznie jeden album, czyli „The Last Day” , który ukazał się w roku 1987 i muzycznie powinien zaspokoić fanatyków AGENT STEEL, METAL CHURCH, WARLOCK, ale nie tylko bo na owym wydawnictwie nie ma jasno określonych reguł, granic. I kiedy słucha się otwierającego „The Sequel” to na myśl przychodzi muzyka poważna, rock, pop, wszystko, ale nie metal. Potem mroczne, przesiąknięte doom metalem partie klawiszowe. Jednak nim nie mija minuta już wiadomo co będzie motywem przewodnim na albumie, dynamiczne partie gitarowe i w tej roli świetnie odnajduje się duet Jean Trembley/ Bastian Deschenes. Zatrzymam się trochę przy tych nazwiskach. Gdy inne zespoły nie mają w swoich szeregach znakomitych instrumentalistów, którzy potrafią wygrywać urozmaicone partie, riffy, melodie i do tego prowadzić atrakcyjne pojedynki na solówki o tyle MESSIAH FORCE tego problemu nie ma i ten element odegrał na debiucie znaczącą rolę, jeśli nie najważniejszą. Można rzec, że gitarzyści to jeden z podstawowych składników muzyki MESSIAH FORCE, ale w każdym utworze przewija się wiele wspólnych czynników, a mianowicie przebojowość, dynamiczność, tajemniczy klimat, a także zapadający w pamięci refreny. Jednak na dłuższą metę mogło by to zanudzić. Zespół pomyślał o tym inwestując w krótki, zwarty materiał i do tego bardzo urozmaicony. Bo poza dynamicznym otwieraczem, mamy bardziej zadziorny „Call From The Night” w którym słychać inspirację METAL CHURCH i nawet pod względem energii i drapieżności słychać podobieństwa, zwłaszcza w kwestii solówek. Oprócz tego jest kilka rozpędzonych kompozycji, zakorzenionych w manierze kapel thrash metalowych z owego okresu, gdzie kładło się duży nacisk na szybkość i surowość, a to właśnie prezentują „Watch Out”, czy też„Silent Tyrrant” . Świetnie odnalazł się na albumie nieco inny stylistycznie „White Night” gdzie tempo nawiązuje momentami do działalności MANOWAR, zaś melodie nawiązują do stylu IRON MAIDEN. Zaś power metalowe klimaty reprezentuje „Spirit Killer”, a także „ Heroes Saga”z urozmaiconą sekcją rytmiczną, gdzie Jean Boucher zachwyca to z jakim oddaniem wali w gary, z jakim zróżnicowaniem i dynamiką. A dialog z basistą Ericem Prisem jest wręcz zjawiskowy. I na koniec tytułowy „The Last Day”, które idealnie oddaje charakter amerykańskiego power/speed metalu i te nawiązania do METAL CHURCH z „Metal Church” są tutaj dość wyraziste. W tym utworze najlepiej wypadła też wg mnie wokalistka Lynn Renaud, która momentami może za mało emocji wkłada w śpiewanie, może momentami za bardzo schowana, albo najprościej śpiewa bez mocy, tak tutaj wszystko wypadło wyśmienicie, zwłaszcza niskie partie, w których Lynn śpiewa zadziornie, nawiązując do wokalistów thrash metalowych. Kiedy ma się taki zestaw kompozycji, kiedy ma się takich uzdolnionych instrumentalnie muzyków i takie surowe, nieco mroczne brzmienie z początku lat 80 to można nagrać naprawdę genialny album, a ten zapewne taki jest i to nie podlega dyskusji. Szkoda tylko, że kapela jak i „The Last Day” nie jest znana szerszej publiczności i właściwie zostały niesłusznie okryte mrokiem i zapomnieniem. Ocena: 9/10
DEMON - The Plague (1983)
NWOBHM jak to moda, szybko przychodzi i szybko odchodzi. Nie inaczej było w przypadku brytyjskiego DEMON. I rok 1983 to rok zmian i rozpoczęcie bardziej komercyjnego okresu dla zespołu. To właśnie wtedy ukazał się "The Plague" oparty na książce Orwella "Rok 1984" . Znów kapela robi kolejny krok w ich muzyce i stylu. Porzuca NWOBHM na rzecz bardziej progresywnego rocka i za dużo metalu zakorzenionego w NWOBHM na tym albumie nie uświadczymy. DEMON odszedł też od mrocznej warstwy lirycznej i skupił się na tematyce bardziej przystępnej czyli polityce i kwestiach społecznych, choć gdzieś owy mrok pozostał. Jest za to kilka cech, które w dalszym ciągu towarzyszą muzyce DEMON, a więc dobre rasowe brzmienie i duży nacisk na kompozycje, które tym razem wyróżniają się na tle poprzednich nie tylko stylem, ale konstrukcją i długością trwania. O czym szybko przekonuje nas otwierający materiał tytułowy „The Plague”, który wprowadza nas w ten nowy świat DEMON, gdzie pełno tajemniczości, futurystycznych motywów, które przejawiają się w partiach klawiszowych, jak i w łagodnych melodiach. I choć utwór jest daleki od tego co można było usłyszeć na poprzednich albumach i choć zbytnio nie podoba mi się ten utwór, to podziwiam jednak za urozmaicenie linii melodyjnej i za lekkość w przechodzeniu motywów. Bardziej do mnie trafia hard rockowy „Nowhere To Run”, czy też przebojowy „Blackhealth”, gdzie oprócz przebojowego refrenu, jest bardzo ładnie poprowadzona linia melodyjna jeśli chodzi o klawisze i słychać, że to one odgrywają pierwszorzędną rolę. I tak o to rozkręca się album i nabiera więcej dynamiki i większej dawki hard rocka, czy też metalu o czym świadczy najlepsza kompozycja na krążku, a mianowicie rozpędzony „Writings On The Wall”, w którym to jest atrakcyjna partia gitarowa i duża dawka intrygujących klawiszy i w podobnej stylistyce utrzymany jest „The Only San Mane” który wyróżnia najciekawszy riff i rytmiczność,a także przebojowość godna samego RAINBOW. Album kładzie duży nacisk na łagodny klimat, ciepły nastrój, na nutkę tajemniczości i poniekąd na piękne melodie, a najlepiej tego dowodzą „Fever In The City” gdzie Dave Hill przechodzi samego siebie i nie wiem czy nie jest to jego najlepszy występ jako wokalisty, ileż w tym uczyć, emocji, smutku, czysta poezja. Obok tej ballady można postawić drugą, a mianowicie „A Step To Far”. I po dzień dzisiejszy oba kawałki kojarzą mi się z twórczością NAZARETH. Tak więc jeśli nieco inny styl DEMON ci nie przeszkadza, jeśli stawiasz na emocje, łagodne, nastrojowe melodie, na bardziej rockowy feeling, na ambitniejszą muzykę, to reszta to tylko formalność. Jeśli DEMON to dla ciebie źródło mocnego, przebojowego, energicznego grania, to tego niestety tutaj nie uświadczysz. Choć brzmienie, sam pomysł jak cała konstrukcja mnie intryguje i wciąga to jednak nie jestem zwolennikiem tego albumu i murem stoję za poprzednimi wydawnictwami. To nie znaczy że „The Plague” jest gniotem i że DEMON już nic ciekawego nie nagrał w późniejszym okresie. Uważam, że najlepsze przed nami. Ocena: 6.5/10
Subskrybuj:
Posty (Atom)